poniedziałek, 20 lutego 2012

Ścieżka zapomnianych cz.1 [fantasy]




Niewielki namiot rozświetlały dwie, wbite w ziemię pochodnie. Ciepły blask ognia tańczył na twarzy dostojnego mężczyzny siedzącego na drewnianym fotelu. W otoczeniu dostojnika znajdowały się jeszcze dwie osoby. Stojący obok tronu służący, w prostej, szarej szacie i skryta w cieniu, siwowłosa kobieta. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami kołysała się w przód i w tył i mamrotała coś pod nosem jak w narkotycznym upojeniu.
Dostojnik zdawał się jej nie dostrzegać. Zaciskał kurczowo dłonie na poręczach swojego tronu, spoglądając w stronę wejście do namiotu z wyraźnym wyczekiwaniem.
Po chwili poły uchyliły się i do pomieszczenia wszedł młody, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna. Widać było, że wyrwano go ze snu. Miał na sobie zaledwie przepaskę biodrową a zaspane, półprzymknięte oczy otworzyły się szeroko dopiero gdy zobaczył siedzącego na tronie dostojnika.

- Ojcze – zwrócił się w stronę podwyższenia, po czym pochylił z szacunkiem głowę i uklęknął.

- Wybacz, że o tak później porze wezwałem cię na rozmowę. - Władca ujął w dłoń końcówkę przerzuconego przez ramiona złotego pasa. – Nikt jednak nie może usłyszeć tego, co za chwilę ci ujawnię.

Młodzian z ciekawością uniósł głowę. Ojciec wyglądał trochę jak upiór. Światło pochodni oświetlało jedynie lewą część jego twarzy, reszta skryta była w mroku. Cykanie świerszczy na zewnątrz i zimne, wieczorne powietrze dopełniały nastrój grozy. To było jednak tylko złudne wrażenie. Ojciec był zarówno sprawiedliwym i dobrotliwym władcą jak i lojalnym przyjacielem.

- Wczorajszej nocy nasza Widząca zobaczyła coś bardzo niepokojącego – spojrzał przelotnie na siedzącą w ciemności kobietę po czym westchnął. – Jesteś naszym najlepszym wojownikiem, powiem więc wprost. Nasza wioska jest w niebezpieczeństwie. Wiedząca rzekła: Mężczyzna z trzema rogami na hełmie przyniesie nam krew i śmierć.

- Ojcze jakże to? Przecież Zapomniani o nas nie wiedzą. Filary przodków nas chronią.

- Nie przerywaj mi Drogomile – upomniał go władca.

- Wybacz Ojcze.

Dostojnik pochylił się i wbił świdrujący wzrok w poddanego.
- Nie wiem jak to możliwe. Słyszałeś zapewne o pogłoskach mówiących, że poprzedni Ojciec wioski utrzymywał kontakt z Zapomnianymi. Zapewniam cię, że to wszystko brednie. Odkąd nasi przodkowie założyli ten święty przybytek, nikt nie wyszedł poza filary. Obawiam się, że teraz to będzie musiało się zmienić.

Drogomił spojrzał na władcę z przerażeniem. ,,Nie to niemożliwe – pomyślał wracając myślami do żony i dwójki dzieci. Nie może mnie o to poprosić.’’
Ojciec spojrzał władczo na stojącego obok tronu służącego, który natychmiast ujął kij i położył pod tronem niewielki pojemnik wypełniony piachem. Narysował znak – dwa trójkąty, dotykające się czubkami, tworzące razem symbol klepsydry.

- Ten tajemniczy wojownik, przewodzi grupie ludzi noszących ten znak. Wjadą tutaj na czarnych rumakach i wszystkich, bez litości zabiją.
Służący zamazał symbol i odstawił pojemnik.
Władca odchylił się i spojrzał z góry na Drogomiła.

- Być może ty będziesz w stanie rozwiązać tę zagadkę i powstrzymać wiszący nad nami los. Będziesz musiał udać się do Zapomnianych Krain i poszukać odpowiedzi. A jeśli będzie trzeba – zabić rogatego wojownika.

- Zrobię jak rozkażesz Ojcze.

Starszy człowiek uśmiechnął się dobrotliwie.
- Nikt nie nadaje się do tego zadania lepiej niż ty, przyjacielu.

Drogomił poczuł w sercu dumę, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Ojcze, czy możesz mi powiedzieć coś o Zapomnianych Krainach? Co ja tam znajdę?
Władca westchnął ciężko i poruszył się niespokojnie na tronie. Cykanie świerszczy na zewnątrz  nagle ustało, jakby nawet te niewielkie owady chłonęły każdą informację o tajemniczym świecie poza filarami.

- Zobaczysz cuda o jakich ci się nawet nie śniło. To o czym mówili ci nauczyciele, gdy byłeś młodszy to dopiero początek.  Pamiętaj jednak, że im dalej wejdziesz w Zapomniane Krainy tym gorszych doświadczysz również bluźnierstw. Ludzie żyjący poza naszymi granicami każdego dnia obrażają Jedynego jedząc mięso i dopuszczając się nawet gorszych wykroczeń.  
Boska równowaga nic dla nich nie znaczy. Będziesz wystawiany na próbę. Życie obcych będzie ci się wydawać lepsze i wygodniejsze. Jestem jednak pewien, że nie zapomnisz tego kim jesteś, ani skąd się wywodzisz.

- Nie zawiodę cię Ojcze. – zapewnił gorliwie Drogomił. – Przysięgam.

Władca wstał z tronu i dotknął prawą ręką czoła poddanego.
- Błogosławię cię w imię swoje i Jedynego. Pamiętaj, jesteś naszą nadzieją, naszym mistrzem.

Ojciec dobrotliwie uniósł głowę młodziana i uśmiechnął się do niego.
- A teraz idź już przyjacielu, do swojej żony i dzieci. Pożegnaj się z nimi albowiem jutro wyruszasz na północ, do Zapomnianych Krain.
Poły namiotu rozwarły się na całą szerokość i światło we wnętrzu pomieszczenia zgasło. Młody wojownik skłonił się raz jeszcze i wypełnił polecenie Ojca.

*****************************************************************************

Zgodnie z tradycją przodków zacznę od odwołania się do Jedynego i jego potęgi.

Qua Jedyny, tyś stworzył niebo i ziemię i wszystko co na niej żyje.
Tyś stworzył świętą równowagę i oddzielił to co boskie, od tego co plugawe.
Pobłogosław proszę w równej mierze mnie jak i każdego kto zapozna się z mymi myślami.
Daj mi siłę bym mógł kontynuować swą podróż; dla Twej chwały
Daj temu co poznaje me myśli mądrość, by mógł wyciągnąć z nich lekcje; dla Twej chwały
Uwieńcz mą podróż sukcesem, bym dalej mógł sławić Twe imię; dla Twej chwały
Niechaj ten co poznaje me myśli pozna Twą potęgę przez me czyny.
Niechaj tak się stanie w imię Twoje Qua Jedyny.

Nazywam się Drogomił i mam zamiar ukazać Ci moje myśli i moją duszę. Zostałem wybrany by uratować wszystko co cenię i kocham. Z pewnością słyszałeś już niejedną opowieść o szlachetnych bohaterach dokonujących wspaniałych czynów. Zapewnie, jak byłeś dzieckiem wyobrażałeś sobie i marzyłeś, by zostać jednym z nich.
Dziś, kiedy rozpoczyna się moja przygoda i patrzę ze wzgórza na wioskę w której spędziłem całe, dotychczasowe życie nie czuję się wcale szczęśliwy. Sądzę jednak, że nie ma w tym nic dziwnego. Myślę o mojej żonie Kornelii i dwójce dzieci:
Myślę o tym, że mogę ich stracić…
Dość już jednak o tym. Mógłbym godzinami rozprawiać o przeszłości, moja podróż wymaga jednak, bym patrzył w przód na wiszący nad moimi ludźmi zły los.
Jeśli myśli o domu i rodzinie osłabią mnie w czasie podróży muszę je odrzucić.
Zamykam więc oczy i odwracam się. Żegnajcie…
Przede mną rozciąga się mroczna linia lasu. Tuż przed pniami drzew rozstawione są w niewielkich odstępach  białe słupy zwieńczone niebieskimi kryształami – filary przodków.

- Nigdy pod żadnym pozorem nie wolno ci ich przekraczać – uczył mnie ojciec i była to chyba pierwsza lekcja, którą zapamiętałem.

Między filarami przebiega magiczna granica. Każdy kto ją przekroczy ginie. Wszyscy o tym wiedzą, nawet zwierzęta to wyczuwają. Dziś jednak  kryształy na dwóch słupach nie jarzą się błękitnym światłem. To brama – stworzona dla mnie.
Nie mogę się powstrzymać i raz jeszcze spoglądam wstecz. Ardra – tak nazywa się moja wioska. W starej mowie oznacza to po prostu – Ziemia. Ma to podkreślać, że jesteśmy ostatnimi, którzy oddają cześć boskiej równowadze i Jedynemu. Cała reszta to Zapomniane Krainy. Nie będę teraz opowiadał o tym co nauczyciele przekazali mi o tych ziemiach. Z czasem wszystkiego się dowiesz. Na razie najważniejsze są dwie rzeczy:
Muszę dostać się do gościńca i dojść nim do niewielkiego miasta Braga. Nie mogę również, nigdy, nawet pod najsroższymi torturami wyjawić gdzie kryje się Ardra i kim tak naprawdę jestem.
Raz jeszcze oddaję więc cześć Jedynemu składając dłoń w pięść, przykładając ją do serca, po czym celuję rozwartymi już palcami w niebo. Biorę głęboki oddech i…przekraczam granicę, która zawsze wyznaczała koniec mojego świata.
Niczego nie poczułem, żadnych gromów z nieba czy ognia wychodzącego z ziemi. Nie patrząc już wstecz, zagłębiam się w las.
Jestem na całkowicie nowym terytorium ale myli się ten, kto uważa, że z miejsca poczułem się zagubiony, a w moje serce wkradł się strach. Z moich opisów mogłoby wynikać, że Ardra to niewielka polanka z dwoma chatynkami na krzyż. Otóż nic bardziej błędnego! Kiedy stoisz po jednaj stronie wioski nie widzisz drugiego końca. Przejście Ardry wzdłuż zajmuje całe pół dnia. W naszym obrębie znajdują się zarówno lasy, wzgórza jak i strumyki. Rozumiesz więc, że nie poczułem się zaniepokojony gdy gęste listowie przysłoniło światło słoneczne i znalazłem się w półmroku.
Idę. Brnę przez las nasłuchując jakichkolwiek odgłosów. Nauczyciele przestrzegali:

- W Zapomnianych Krainach wszystko jest inne. Zwierzęta, rośliny, ludzie. To okrutny i barbarzyński świat. Jest jak chore, poskręcane drzewo. Wydaje ci się piękne swoją odmiennością i fantazyjnymi kształtami. Ale to tylko trup. Jedyny jest jak woda dla roślin – bez niego wszystko umiera.

Po paru godzinach siadam na krótki odpoczynek. Żuję liść Akantu – odświeża umysł i ciało. Później będzie czas na poważniejszy posiłek.
Po drzewie przebiegła wiewiórka – jak na razie wszystko w normie. Gdzieś w oddali dzięcioł stuka w pień, a z pobliskiego bajorka dochodzi rechot żab. Znam tę orkiestrę – to muzyka lasu. Jak na razie bez żadnych obcych, fałszujących i niszczących piękną kompozycję dodatków.
Czuję jedność z tym wszystkim. Jestem dzieckiem Jedynego, tak samo jak każde z tych stworzeń. Wcale nie czuję się jakbym był poza filarami przodków. Jestem jednak pewien, że wkrótce to się zmieni.
Zbieram się. Nie jestem na romantycznym pikniku tylko na poważnej misji.
Idę wśród świergotu ptaków i pachnącego sosną wiatru. Godziny zlewają się w jedno, zlepione monotonnym marszem. Parę metrów ode mnie przebiegł lis. Nie dzieje się nic godnego uwagi. Mija dzień i powoli zaczyna się już ściemniać, siadam więc na środku niewielkiej polanki i zjadam parę suszonych śliwek i trochę chleba z pastą z miąższu chrysanowego. Stanąłem przed decyzją – czy pozostać tu na nocleg czy iść dalej w nadziei, że później natrafię na podobne miejsce. Polanka jest idealna – na środku wyrasta kępka drzew między, którymi będę mógł rozłożyć ochronną płachtę w razie deszczu. Z tego miejsca można było bez trudu wypatrzeć jakiekolwiek zagrożenie.
Widząca oczywiście nie powiedziała, kiedy dojdzie do zguby moich ludzi, nie wiedziałem więc jak wiele czasu miałem.
Westchnąłem. Tak to już jest z przepowiedniami i wróżbami. Uznałem w końcu, że jeśli zginę rozszarpany przez jakieś zwierzę w ciemności, to nie przyczyni się to zbyt dobrze do wypełnienia misji. Postanowiłem zostać.
W nocy las jeszcze bardziej ożywa. Siedząc samemu pośród mroku, nie czuję się wcale osamotniony. Świerszcze grają piękne melodie dla swych żon, żaby wymieniają wieści o świecie, a nocni drapieżcy chełpią się swoimi zdobyczami. Chyba tylko głuchy i ślepy nie poczułby fal tej życiowej euforii. Noc jest ciepła, nie rozpalam więc ogniska. Żuję liście henny i zapadam w lekki, czujny sen. Jeśli któryś z mieszkańców lasu obwieści nagle, że ma ochotę na smakowite, ludzkie mięso dowiem się o tym.
Nic takiego jednak się nie dzieje. Budzi mnie pierwszy promień słońca i po skromnym posiłku wyruszam w dalszą drogę.
Już po paru godzinach napotykam w końcu coś spoza mojego świata. Wszedłem na niewielkie wzniesienie, spojrzałem w dół i natychmiast padłem na ziemię. Kilkanaście metrów ode mnie stało jakieś dziwne stworzenie. Jakiegoś rodzaju jaszczur z obłą głową połączoną z korpusem. Miał lekko zielonkawy kolor i żółte pasy na grzbiecie. Stał na dwóch masywnych nogach, pochylał się ku ziemi i rozgrzebywał ją dwoma, mniejszymi kończynami. Przyjrzałem mu się dokładniej.
Jaszczurki mają podłużne pyski tymczasem szczęki tego zwierzęcia opadały ze spodu zaokrąglonej głowy.  Tak na oko dosięgałby mi do klatki piersiowej.
Powoli wyjąłem łuk i nałożyłem strzałę na cięciwę, bynajmniej nie miałem zamiaru zabijać tego stworzenia. Szanuję wszystko co żyje, ale mam prawo się bronić, tak samo jak mysz rzucająca się do gardła atakującego węża.
Poruszyłem się i kępka liści zaszurała pod moim ramieniem. Jaszczur przestał rozgrzebywać ziemię i spojrzał w moim kierunku. W jego oczach nie wyczytałem wrogości, ba nie wyczytałem nawet ostrzeżenia. Najprawdopodobniej był to tylko spokojny roślinożerca. Nie miałem zamiaru jednak ryzykować. Leniwy i ociężały z pozoru rosomak też może zmienić się w mordercę, jeśli się go zdenerwuje.
Powoli wstałem i zacząłem okrążać stworzenie. Ku mojemu zdziwieniu jaszczur zaczął ufnie zbliżać się w moim kierunku i jawnie już mi się przypatrywać. Widać ciekawiłem go tak bardzo jak on mnie. Opuściłem łuk i nie mogłem się powstrzymać przed uśmiecham. Zwierz wyglądał, jakby bezustannie się cieszył. Lada moment pewnie podbiegnie i zacznie skakać mi przy nogach jak pies witający pana.
Tymczasem stwór wydał z siebie jakiś dziwny, przeciągły, piskliwy dźwięk.
No cóż, może i sprawia pozytywne wrażenie ale nie miałem zamiaru odwracać się do niego plecami.
Zacząłem się oddalać wciąż mu się przyglądając. Jaszczur pokręcił głową, zamruczał i powrócił do rozgrzebywania gleby  – bardzo dobrze.
Odwróciłem się dopiero, gdy zniknął mi z oczu. Tak ufne stworzenie z pewnością widziało już kiedyś człowieka. To dobra wiadomość – oznacza, że zbliżam się do celu.
Przyśpieszyłem kroku i podziękowałem w myślach Jedynemu za to doświadczenie. Nie dane mi jednak było powrócić do spokojnych rozważań. Las zaczął się powoli przerzedzać i coś co wziąłem początkowo za refleks światła, okazało się być czymś zupełnie innym. Między białymi brzozami wyrastały z ziemi trzy, podłużne kamienie tworząc razem stożek. W miejscu zetknięcia się skał emanowało mocne, błękitne światło. Wokół tego dziwnego ołtarza latały, niby świetliki, niebieskie iskry, niektóre wielkości pięści. Wiedziałem co to było.
Nauczyciele wspominali o tym. To jest właśnie ta bluźniercza energia, która niszczy boski porządek. Wypacza wszystko czego dotknie, zmieniając nie do poznania coś, co kiedyś było dobre i naturalne. Zapomniane Krainy i ich mieszkańcy uważają jednak, że nie stanowi to zagrożenia. Ja jednak nie miałem zamiaru nawet do tego podchodzić. Obszedłem źródło zepsucia szerokim łukiem i poczułem w sercu smutek. Wiedziałem już, że jestem daleko od domu.



Drogomił zmienił swoją postawę od momentu spotkania z tajemniczym źródłem. Szedł powoli i ostrożnie bezustannie wypatrując zagrożenia. Gdy słońce stanęło w zenicie trochę się rozluźnił, ale nie pozwalał już sobie na pełną swobodę. Strach dawał o sobie znać, choć on sam tak stanowczo się go wypierał. Powróciły również myśli o żonie – jej gęstych włosach i miękkiej skórze. Już w czasie pierwszego noclegu trudno mu było uporządkować napływ myśli.
Po raz pierwszy w życiu czuł się tak samotny. Zawsze, odkąd pamiętał otaczały go znajome postacie, stworzenia czy przedmioty. Znał każdy zakątek Ardry wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedział, gdzie dokładnie jest.

- Na lewo od kamienia ofiar! – krzyczeli w dzieciństwie przyjaciele gdy zdradzili mu miejsce zakopania schowanego przez nich skarbu.

- Pięć minut drogi od ogrodu przodków – wyszeptała mu do ucha jego pierwsza kochanka, gdy umawiali się na intymne spotkanie.

Wszystko jasne, przejrzyste i klarowne. Teraz natomiast był sam w obcym świecie, a jego jedynym drogowskazem był tajemniczy wojownik z trzema rogami na hełmie i symbol klepsydry. Po raz pierwszy również tak długo nie widział innego człowieka.
Mężczyzna otrząsnął się i przyśpieszył kroku. Postanowił, że nie będzie więcej rozważał swojego stanu tylko skupi się na zadaniu.
Gdy słońce zaczynało się już zniżać się ku prawej dłoni Jedynego, bohater stanął przed pierwszym poważnym problemem. Doszedł nad skraj przepaści. Pod jego stopami rozciągał się długi kanion z niewielką rzeczką wijącą się daleko w dole. Oniemiał z zachwytu i po prostu patrzył – pierwszy raz w życiu widział coś tak pięknego. Promienie słońca nadawały skałom cudowny pomarańczowy odcień. Poszarpane brzegi klifu z wyrastającymi gdzieniegdzie miniaturowymi drzewkami, były jak monument wystawiony ku czci wspaniałego sojuszu między wodą, ziemią i życiem.
Płynąca w dole rzeka sprawiała wrażenie spokojnej i niegroźnej, tkwiła w niej jednak ta sama moc, która pozwoliła naturze stworzyć to wspaniałe dzieło.
Drogomił poczuł zawroty głowy i odwrócił wzrok. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Zgodnie ze słowami Ojca miał przecież dojść do gościńca. Wystarczyło tylko, by kierował się na północ. Czyżby więc pomylił kierunki?
Nie, to niemożliwe – pomyślał. Przecież doskonale wiedział jak odróżnić lewą dłoń Jedynego od prawej. Cóż więc się stało?
Mężczyzna usłyszał niesiony wiatrem dźwięk, podniósł wzrok i padł na ziemię. Wycofał się w stronę kępki krzaków nie spuszczając wzroku z trzech sylwetek na  drugim brzegu kanionu.
Trzech, ludzkich sylwetek.
,,A więc nie jestem tu sam!’’
Ludzie ( chyba mężczyźni ale z tej odległości nie był w stanie stwierdzić ) szli gęsiego, niebezpiecznie blisko skraju przepaści.
Nagle, pierwszy z nieznajomych odwrócił się i zaczął coś mówić i gestykulować w stronę pozostałych. Drogomił już chciał podczołgać się trochę bliżej, kiedy wydarzyło się coś okropnego. Nieznajomi zaczęli się kotłować, ciągnąć za odzież i bić. Nie były to jednak zdecydowane ruchy. Wyglądało to niemalże jak…zabawa.
,,Czy oni powariowali?’’
 W końcu jeden z nich runął w przepaść. Huk ciała uderzającego o glebę, rozniósł się na wiele mil. Towarzysze nieszczęśnika pochylili się nad skrajem przepaści i po chwili wiatr przyniósł od ich strony dziwne odgłosy.
,,To brzmi jak…śmiech’’
Po chwili nie było już wątpliwości. Nieznajomi śmiali się do rozpuku.
- Barbarzyńcy. Oprawcy. – wyszeptał ze zgrozą Drogomił.
Mężczyzna postanowił, że wycofa się najpierw w głąb lasu zanim postanowi co dalej.  
Czuł się rozkojarzony. Najpierw piękny, niewyobrażalny widok, po czym ohydna zbrodnia. Obie wizje kłębiły mu się w głowie rozpychając się wzajemnie, nie dając dojść do głosu myślom.
,,Muszę skupić się na zadaniu’’
Wszystkie znaki wskazywały, że północ znajduje się na drugim brzegu kanionu. Postanowił, że uda się na zachód – w stronę głowy Jedynego i będzie wypatrywał mostu, oczywiście z bezpiecznej odległości. Przedzierał się więc przez las, co rusz spoglądając w stronę prześwitu między drzewami.
Nagle, usłyszał coś co wyrwało go z zamyślenia. Krzyk. Z całą pewnością ludzki i na dodatek…dobiegający ze strony lasu.
Zawahał się tylko przez moment. Jako wyznawca Jedynego nie mógł zignorować jakiegokolwiek wołania o pomoc. Nawet jeśli chodzi o niewiernych. Wyją więc łuk i pobiegł w stronę źródła dźwięku.
Krzyk powtórzył się – pełen rozpaczy i bólu. Wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy przerażających potworów. Odrzucił te wizje i skupił się a liczeniu oddechów.
Przebił się przez ciasno zbitą kępę młodych sosen i zobaczył – samotnego, zakrwawionego człowieka ledwo unoszącego miecz w stronę pięciu wilków. Zwierzęta wpatrywały się morderczym wzrokiem w swoją zdobycz i starały się ją okrążyć.
Nieznajomy był w kiepskim stanie. Krew lała mu się z licznych ran i był potwornie blady. Miał na sobie długie, powłóczyste szaty. Biała część (obecnie potwornie zbryzgana krwią ) okryta była równie cienkim, czarnym materiałem. Drogomił jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Miał wrażenie, że tego typu szaty nie pasują do miejscowego klimatu. Nie były to z pewnością tradycyjne stroje magów, które widział w książkach. Sam miał na sobie lnianą koszulę, skórzaną kurtkę  i spodnie. Postanowił jednak, że później będzie głowił się nad odzieniem nieznajomego.
Wystrzelił z łuku mierząc do przywódcy wilczego stada. Strzała przeszyła łeb wielkiego basiora, zwierzę nie zdążyło nawet pisnąć. Pozostałe wilki natychmiast zwróciły się w stronę nowego wroga.
Najmniejszy z drapieżników skoczył jednak w stronę rannego mężczyzny i uczepił się jego ręki.
Drogomił posłał strzałę w kierunku napastnika ale nie zdążył zobaczyć, czy dotarła do celu. Pozostałe wilki rzuciły się w jego kierunku. Wypuścił łuk z dłoni i szybko wspiął się na najbliższe drzewo. Gdy był już w bezpiecznej odległości od rozdzierających  korę łap dobył miecza, zeskoczył na dół i wylądował plecami do przeciwników.
Teraz najważniejsze było odpowiednie zgranie w czasie.
Oddech…wyciszenie…dźwięk łap uderzających o ziemię…warkot…szmer rozciągających się ścięgien…TERAZ!... obrót i cięcie!
Ostrze miecza rozcięło gardło jednego wilka zahaczając jeszcze o łeb drugiego.
Z ciętej rany pierwszego zwierzęcia bryzgnęła fontanna krwi. Po paru sekundach drapieżnik upadł na plecy i znieruchomiał. Pozostałe dwa wilki uciekły z głośnym skomleniem.
Drogomił zwrócił się w stronę nieznajomego. Ranny mężczyzna wspierał się na mieczu (o niespotykanie szerokim ostrzu ) wbitym w gardło drgającego jeszcze w agonii młodego wilka.
Dziwny człowiek sam wyglądał jakby miał za chwilę skonać. Z ran wciąż lała mu się krew. Najgorsza była ta na szyi. Jakimś cudem tętnica nie była rozcięta ( bo już by dawno nie żył ) ale niczego to nie zmieniało. Kimkolwiek on był, z całą pewnością żegnał się już ze światem.
Drogomił podbiegł do niego i powstrzymał przed upadkiem.

- Przyjaciele, słyszysz mnie? – spytał starając się nadać głosowi miłe brzmienie.

Nieznajomy wycharczał coś niezrozumiale a na jego ustach pojawił się krwawy bąbel.

- Nie mogę ci pomóc, twoje rany są zbyt liczne. Polecę jednak twoją duszę Jedynemu.

W oczach umierającego mężczyzny pojawiło się jakieś potworne niezrozumienie.
,,No tak. Biedak na pewno nigdy nawet nie słyszał o Qua Jedynym.’’
Nieznajomy wytrzeszczył oczy w przedśmiertnej agonii. Jego wzrok zaczął zanikać aż w końcu spojrzenie stało się pozbawione jakichkolwiek śladów życia. Oczy były już tylko szklistymi kawałkami mięsa.
Drogomił pochylił głowę w geście żałoby, przyłożył dłoń do serca i zamknął nieżyjącemu już człowiekowi powieki.

***************************************************************************

Pochowałem mego towarzysza zgodnie z prawem i obyczajem. Zakopałem jego ciało w ziemi i oznaczyłem grób symbolem Jedynego . Odmówiłem też krótką modlitwę w intencji zmarłego. Wilkom również oddałem cześć – wszystko co żyje obraca się wokół koła życia, którego osią jest Jedyny. Robiły to co musiały – tak jak ja.
Ostatnie godziny wypełnione były szokującymi wydarzeniami. Najpierw piękny widok, który uświadomił mi, że wcale nie trafiłem do piekieł, a później, jak na złość ta potworna, barbarzyńska zbrodnia. Widzę teraz wyraźnie, że w tych krainach piękno miesza się w równych proporcjach z ohydą. Gdzie tu równowaga?
No nic, siadam na chwilę i żuję liście Akantu. Nie sądziłem, że tak często będę musiał ich używać.
Nie pozwalam sobie jednak na dłuższą przerwę. Muszę wypełnić wolę ojca. Moje samopoczucie nie może przesłaniać mi prawdziwego celu tej wyprawy.
Idę dalej. Wypatruję gościńca jak lis kurnika. Moja krew jest chyba jednak gorzka. Gdy po zaledwie pół godzinnym marszu znalazłem szeroką, żwirowaną drogę nie mogłem w to uwierzyć. Cóż, już dawno doszedłem do wniosku, że lepiej spodziewać się najgorszego i być przyjemnie zaskoczonym niż wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży i srodze się zawieść.
Znalazłem gościniec! Bardzo mnie to ucieszyło, jednak nie mogłem ukryć zdziwienia. Dlaczego Ojciec nic nie wspomniał o kanionie, który tak niespodziewanie pojawił się na mojej drodze?
Nie da się jednak ukryć, że to duży sukces. Jestem o krok ( niewielki ale zawsze ) od wypełnienia misji. Nie wiem dlaczego ale poczułem jakąś głupią dumę. Na szczęście nie dane mi było się nią nacieszyć. Usłyszałem tętent końskich ( a przynajmniej taką miałem nadzieję ) kopyt.
Jak już zapewne zdążyłeś się przekonać nie mam zajęczego serca, ale uważam, że ostrożność zawsze jest wskazana. Zwłaszcza w Zapomnianych Krainach.
Ukryłem się więc w kępie krzaków tuż przy brzegu drogi. Jak się okazało – zupełnie niepotrzebnie. Zobaczyłem coś tak swojskiego, że aż nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. Prosty wóz ciągnięty przez dwójkę koni powożony przez poczciwie wyglądającego staruszka.
Wyszedłem mu naprzeciw i wyciągnąłem rękę w geście pozdrowienia. Odpowiedział mi tym samym.
Nie musiałem z nim rozmawiać, był jednak idealnym kandydatem na pierwszy kontakt z Zapomnianymi -  niegroźny i bezbronny. No więc zaczynam – Jedyny miej mnie w swojej opiece.

- Witajcie wędrowcze – zacząłem niepewnie. – Z Bragi jedziecie?

- A jasne, że z chornej…chernej…Bragi – odparł starzec. Miał dziwny akcent no i  nie zrozumiałem jednego słowa ale i tak uznałem, że jest nieźle. To całe chorne czy cherne to musi być jakiś przymiotnik. Mam nadzieję, że to nic ważnego.

Już chciałem spytać czy to daleko, gdy powietrze wypełnił jakieś piekielne bzyczenie połączone z szumem porywistego wiatru. Zupełnie jak rój szerszeni. Zadarłem głowę w górę i zaniemówiłem. Qua Jedyny, ja chyba zwariowałem
Nad nami przeleciał jakiś gigantyczny owad. Miał długie żądło jak komar i wielkie, przeźroczyste skrzydła. To co jednak najbardziej mnie zszokowało to wielka fioletowa bańka zwisająca mu z podbrzusza w której byli jacyś ludzie! Cóż za przerażające monstrum!

- No co tak się gapisz? – zrugał mnie nieznajomy. – Mankita nigdy nie widziałeś?

- Oczywiście, że widziałem.- Postanowiłem przejść do rzeczy. – Braga daleko? Dawno nie byłem w tych stronach.

- Skąd jesteś skoczku?- spytał nieufnie. Skoczku? Dlaczego skoczku?- Bo chyba dawno ze swojej chatynki nie wychodziłeś cot?

Coraz trudniej było mi go zrozumieć.
- Jestem…pustelnikiem. Ostatnio samo dziwne rzeczy mi się zdarzają, na przykład kaniony wyrastają mi przed gościńcem.
Roześmiał się ukazując kilka pozostałych zębów.
- Ruszaj dalej w drogę świerszczyku i przestań bzdury opowiadać.

Skinąłem mu uprzejmie głową i minęliśmy się. On w sobie tylko znanym kierunku, a ja tam gdzie poleciał Mankit - czymkolwiek to nie było. Miałem nadzieję, że Braga była już niedaleko.
Może dlatego staruszek był taki spokojny? Pewnie w mieście znają jakiś sposób by zabić tego potwora i uwolnić tamtych nieszczęśników.
Idę dalej. Wzdłuż gościńca, który po godzinnym marszu zakręca łagodnym półkolem i w końcu kieruje mnie na północ. A więc kanion jednak nie był tak szeroki.  W końcu czuję, że gościniec robi się coraz twardszy. Żwir został zastąpiony kamienną kostką. Patrzę pod nogi i nawet nie zauważam zakrętu za którym dostrzec już można…
Bragę. Chyba trochę się zmieniło od kiedy Ardra otrzymała ostatnią wiadomość z Zapomnianych Krain.
To już nie było niewielkie miasto, tylko olbrzymia twierdza. Widziałem kiedyś ryciny w książkach przedstawiające potężne budowle ale to było po prostu zatrważające.
Nie wiem od czego zacząć powiem więc co pierwsze rzuciło mi się w oczy:
Wielkie kamienne rzeźby po obu stronach długiego drewnianego mostu - przedstawiały brodatych ludzi w długich szatach. Laski skalnych starców były wielkości świątynnych filarów. Promienie zachodzącego słońca jeszcze bardziej uwidaczniały ich majestat. Byli ogromni, nie miałem pojęcia, że ludzie potrafią tak budować. Gdy spojrzałem na te dzieła ogarnął mnie jednocześnie zachwyt i niepokój. Poraziło mnie zimne dostojeństwo emanujące od tych trwających w wiecznej pozie mędrców. Z całą pewnością były to wspaniałe twory.
Nie jestem jednak pewien czy człowiek powinien mieć taką władzę nad naturą. Bo w końcu czy dziecko powinno tak swobodnie kształtować i zmieniać swojego rodzica? Mam nadzieję, że Jedyny oświeci mój umysł i udzieli mi odpowiedzi.
Gdy mój wzrok skończył napawać się widokiem kamiennych gigantów spojrzałem dalej, wzdłuż mostu. Horyzont był zablokowany wielką, kamienną ścianą. Jeszcze nigdy nie widziałem tak potężnego muru. Górujące po obu stronach masywnej bramy baszty były jak palce samego Jedynego przebijające glebę.
Spiczaste końcówki grubej, metalowej kraty wisiały daleko nad ziemią ukazując wejście do miasta. Podszedłem parę kroków i zauważyłem, że przy bramie nie stoją strażnicy. Dziwne, z tego co czytałem wielkie miasta nie były ogólnodostępne i nie każdy mógł sobie tak po prostu wejść. Cóż jak widać moja licha wiedza o Zapomnianych Krainach jest niewiele warta.
Na głównym moście kręciło się paru ludzi nie było ich jednak tak wiele, jakbym się spodziewał.
No cóż, nie przeszedłem tak daleko, by tylko stać i gapić się jak sroka w kość.
Idę więc wzdłuż długiego mostu i czuję się jakbym schodził do piekieł. Co też takiego znajdę w tym zapomnianym przez Jedynego miejscu?
W końcu podszedłem na tyle blisko, by zobaczyć co kryje się za bramą. Długa, brukowana ulica i wysokie domy po bokach z których zwisały wielkie szyldy informujące co znajdę w środku.
kowadło – kowal; kufel piwa – karczma; miecz – płatnerz.
W końcu coś swojskiego i znajomego. Tak bardzo mnie ten widok uspokoił, że nie byłem gotowy na to co mnie czekało za tą bramą.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to twarze. Twarze ludzi, którzy wychodzili z poszczególnych przybytków i szli w sobie tylko znanym kierunku. Młode, stare, brodate, gładko ogolone. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Nic niezwykłego.
Później zobaczyłem coś kątem oka. Mignęło mi jak  refleks światła, ale było niczym kawałek koszmaru chciwie wdzierający się do rzeczywistości. Spojrzałem w tamtym kierunku i zamarłem.
Pod sklepem płatnerza stał jakiś wynaturzony odmieniec. Mutant, a w zasadzie dwa mutanty przypominały rzeźbę jakiegoś ohydnego, bluźnierczego aktu.
Pierwsza istota miała szarą skórę i stała na dwóch nogach. Miała łysą, obłą głowę i pusty, szklisty wzrok. Zwisająca warga nadawała mu wyraz zidiociałego dziecka. Nie, nie bardziej przypominało to łysą małpę niż człowieka.
Z pleców istoty wyrastało drugie, mniejsze stworzenie. Tak samo łyse ale o krwistoczerwonym kolorze. Ze klatki piersiowej tego małego potwora wyrastała długa, owłosiona rura i wbijała się w plecy dwunożnej małpy.
Nie dało się jednak nie zauważyć, że mniejszy demon sprawiał wrażenie bystrzejszego. Nie miał tak tępych i prostych rysów twarzy. Rozglądał się czujnie i po chwili spostrzegł, że mu się przyglądam.

- Na co się kah…kirdra gapisz? – zaskrzeczało. Nie zrozumiałem tego słowa na k ale nie brzmiało dobrze. Poczułem, że ktoś mnie dotknął w kostkę i spojrzałem w dół.

- Lepiej się tak nie gap – poradził dziwny starzec w podartych, brudnych łachach. – One naprawdę tego nie lubią.
Nieznajomy siedział na brzegu drogi przed pustym, drewnianym kubkiem.

- Wybaczcie – zacząłem niepewnie. – Ale…one zawsze wyprowadzają mnie z równowagi.
Nie chciałem ogłaszać wszem i wobec, że jestem tu obcy. Musiałem zachowywać pozory.

- Hah, pewnie synku – uśmiechnął się. – Piah…Perd…(Nie, nie powtórzę tego słowa. Brzmiało wyjątkowo plugawie. To pewnie jakieś obraźliwe określenie.) ….pasożyty! Mi też się robi niedobrze na ich widok. Macie trochę…- wskazał na swój kubek. – No wiecie.

- Ależ oczywiście – odparłem i podniosłem naczynie z ziemi. Wyjąłem manierkę i wlałem do kubka trochę wody. – Macie, niech wam służy.

Starzec wziął naczynie z moich rąk spojrzał na ciecz i rzucił mi ciężkie spojrzenie.
- Ale zabawne synku. Ubaw po pachy.  Uważaj byś nie popuścił w gacie z tej uciechy.

Nie rozumiałem go. Chyba jakoś go uraziłem. No cóż, muszę się zacząć przyzwyczajać do ciągłych pomyłek i niedomówień. Nagle mnie olśniło. Pieniądze! Jedna z rzeczy, które opętały serca Zapomnianych. W Ardrze mamy zawsze wszystkiego pod dostatkiem. Każdy wykonuje swoją pracę i dzieli się z innymi. Wszystko jest zrównoważone.
Ten podstarzały biedak z brudną skołtunioną brodą i sinymi dziąsłami prosił mnie o pieniądze. Już miałem go przeprosić, gdy znów usłyszałem ten piekielny szum.
Zadarłem głowę do góry i tak jak się spodziewałem ujrzałem Mankita. Monstrum miało w swym żołądku troje ludzi. Nikt jednak nie zwracał na nie uwagi. Mieszkańcy Bragi szli spokojnie przez ulicę zajęci swoimi sprawami.
Obserwowałem wielkiego owada i moje zdziwienie przeszło w szok, gdy stwór wleciał do górującej w oddali wieży. Strzelista budowla wyglądała, jakby była specjalnie zaprojektowana dla Mankitów. Górna część przypominała odwrócony kapelusz grzyba.
Potwór zniknął w trzewiach tej budowli, a ja musiałem wyglądać co najmniej idiotycznie, bo po chwili starszy człowiek odezwał się niepewnie:

- Nie jesteś stąd co, skoczku?

Znowu ten skoczek!
- Nie. Nie jestem. Dużo rzeczy mnie tu zadziwia.

Nieznajomy wstał i spojrzał mi w oczy. Okazało się, że jest raczej niskiego wzrostu. Dosięgał mi zaledwie do podbródka. Za to jego smród na pewno dolatywał o wiele wyżej niż mój czubek głowy. Przyszło mi na myśl, że któryś z tych Mankitów zaraz spadnie nam na głowę.
-  Mogę cię oprowadzić – zaproponował. – Jeśli sypniesz trochę paszy, ma się rozumieć. Pieniędzy – poprawił się po chwili. – Pasza to taka zwyczajowa nazwa. Tak samo bruzda. Rozumiesz synku, chodzi o monety – piękne złociutkie Knihty.
Zastanowiłem się. W sumie to nie był zły pomysł. Potrzebowałem przewodnika. Czułem się jak dziecko błądzące we mgle. A w białych oparach ciężko odnaleźć cel. Ba, ciężko odnaleźć cokolwiek. Nawet wielkiego wojownika z trzema rogami na hełmie.
Oczywiście istniał pewien poważny problem. Nie miałem przy sobie żadnej paszy, bruzdy czy knihtów.

- Przykro mi – odparłem niechętnie. – Nie mam pieniędzy.
Starzec długo mi się przyglądał. W końcu pochylił się i splunął mi  pod nogi.

- Tak to już jest jak się kahwa okazuje dobre serce nieznajomym. Nie masz paszy? To za co tą skórzaną zbrójkę kupiłeś co? Wy…Wapier (znowu jedno z tych słów! ) stąd siurdolu!

Pod koniec jego krzyk zmienił się w krzykliwy pisk. Zauważyłem, że ludzie zaczęli nam się ciekawie przyglądać. Nie chciałem ściągać uwagi więc szybko się oddaliłem.
Im dalej wchodziłem do miasta tym bardziej gęstniał tłum. Parę razy widziałem też to coś, co starzec określił pasożytem. Starałem się jednak nie patrzeć w ich stronę. Szukałem znaku klepsydry. Gdziekolwiek, na ścianie, czyimś ubraniu, czy wytatuowane na skórze. Nic.
Zauważyłem, że niektórzy ludzie ubrani byli w długie, powłóczyste szaty – tak samo jak kamienni starcy stojący przed bramą.
Wpatrując się w gąszcz twarzy, straciłem orientację. Zatrzymałem się parę kroków przed wielką fontanną. W samą porę. Zauważyłem, że krążyły wokół niej niebieskie ogniki – takie same jak przy plugawym ołtarzu, który znalazłem w lesie. A więc zepsucie wdarło się do miast – jakoś mnie to nie dziwiło.
Wokół pełno było ludzi. Stali w miejscu i wyraźnie na coś czekali. Czyżbym trafił na jakąś ceremonię? A może to spektakl?
Parę kroków ode mnie stał białobrody starzec w idiotycznie kolorowej szacie. Odzienie pokryte było dziwnymi wzorami i kojarzyło się z wzburzonym morzem ognia, wody i ziemi. Chaos. Ohydne.
Tuż przed nim stała dwójka młodych ludzi. Trzymali w rękach dziecko i uśmiechali się promiennie. Poczułem w sercu radość. To z pewnością byli nowozaślubieni. Oby Jedyny…a, no tak, Jedyny zapomniał o tym miejscu. W niektórych chwilach nie jest to tak oczywiste.
Starzec wziął od nich dziecko do rąk i uniósł wysoko do góry. Ludzie wokół zaczęli wiwatować. Przyglądałem się temu spokojnie zastanawiając się, co stanie się dalej.
Przewodniczący ceremonii opuścił dziecko i narysował mu palcem jakiś znak na czole. Na placyku zaległa cisza. Wszyscy na coś czekali. Co tu się wyprawia na Jedynego?
Starzec ujął prawą rączkę dziecka i przeniósł malca nad fontannę.
Wstrzymałem oddech. Co to ma być?
W momencie kiedy palec chłopca dotknął powierzchni wody, rozpętało się piekło.
Qua Jedyny! Z wody wyleciały pioruny a niebieska poświata energii ogarnęła niewinne ciało dziecka. Płaczący niemowlak uniósł się parę centymetrów w powietrzu. Ogniste gromy przechodziły przez niego, nie pozostawiając jednak żadnych śladów. W końcu, szaleństwo skończyło się. Piekielna energia zniknęła, a starzec w kolorowych szatach zręcznie pochwycił malca i po raz kolejny uniósł go wysoko do góry. Tłum znów zaczął wiwatować.
Nie wiem co o tym myśleć. Tak, to nienaturalne i straszne, ale z drugiej strony było w tym też coś pięknego. Ten dziwaczny rytuał kojarzył mi się z ceremonią obmycia.
Każdy nowonarodzony w Ardrze był obmywany świętymi olejkami i polecano go Jedynemu. Coś mi mówiło, że zobaczyłem właśnie coś podobnego. Ta energia. Nie mogę przestać o niej myśleć. Strzeż mnie Jedyny!
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Młodzi wzięli swoje dziecko i zniknęli w tłumie. Stałem tam, lekko zdezorientowany…i wtedy właśnie ujrzałem. Symbol klepsydry! Jakiś pryszczaty młodzian miał na ramieniu przepaskę z tym przeklętym znakiem.
Wziąłem głęboki oddech znów czując na sobie ciężar misji. Oczywiście nie miałem zamiaru rzucać się na młokosa. O wiele lepiej było śledzić go i dowiedzieć się jak najwięcej zanim się z nim zmierzę. Znów jednak czułem, że stąpam po ziemi. Nie byłem już jak (wybacz, że użyję najstarszego porównania świata) liść rzucany przez wiatr.
Przepychałem się więc przez gęsto zbity tłum starając się nie stracić z oczu mojego celu. Im dłużej przyglądałem się temu szczeniakowi, tym bardziej byłem pewien, że nie jest nikim ważnym. Miał proste, lniane odzienie, był raczej wychudzony, sprawiał wrażenie służącego. Żaden tam wojownik. No nic, nawet największe armie miały prostych robotników do najbardziej niegodnych robót. Oczywiście mogę się mylić. W końcu w tym świecie wszystko jest na odwrót. Może się okazać, że ten chłopaczyna jest czymś w rodzaju paladyna z dawnych bajek. Nie chciało mi się w to jednak wierzyć. Nawet w Zapomnianych Krainach szczurek nigdy nie będzie wilkiem.
Po chwili wiedziałem, już dokąd ten młokos zmierza. No tak, prosto do karczmy, typowe.
Postanowiłem, że pójdę za nim, usiądę jakoś blisko i postaram się podsłuchać z kim i o czym będzie rozmawiał. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do karczmy ,,Łania’’.
Okazało się, że był to dobry ruch. Mam na myśli wzięcie głębokiego oddechu, bo w środku nieludzko śmierdziało. Fetor kojarzył się z jakimś przypalonym jedzeniem. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czułem.
Ah no tak! – przypomniałem sobie. Przecież tutaj jadają mięso. Co za brak poszanowania do boskiej równowagi! I sądząc po zapachu, ten grzech nie jest nawet żadną pokusą.
Wnętrze ,,Łani’’ nie wyróżniało się niczym szczególnym. Wielka sala z ławami i długi szynkwas za którym stał…pasożyt. Przypomniało mi się, co kiedyś powiedział mi ojciec, gdy byłem dzieckiem i nie chciałem dokończyć posiłku. Po godzinie męki nie wytrzymał i wybuchnął:

- Jak nie zjesz do końca to diabeł ci będzie żarcie podawał!
Wygląda na to, że klątwa rzucona na mnie w dzieciństwie spełniła się. Nie miałem zamiaru jednak nic zamartwiać. Wciąż miałem zapas miąższu chrysanowego, a z resztą i tak nie byłem głodny. Za dużo wrażeń, żołądek zawiązał się na supeł.
Nad kominkiem wisiał wielki łeb jakiejś ohydnej bestii. Nawet nie chciałem patrzeć w tamtym kierunku.
Poczekałem więc aż mój młody chudzielec usiądzie i zająłem miejsce w ławie obok, tak bym był zwrócony twarzą do jego pleców. Obok mnie siedział jakiś grubas pochłaniający parujące kawałki padliny z talerza i popijający je piwem z drewnianego kufla. Nie zwracałem na niego uwagi. Pochyliłem głowę i zamknąłem oczy wyostrzając słuch i starając się usłyszeć o czym mówi naznaczony młodzian:

- No mówię ci Hećko wiem, że on jest potężny i takie tam, ale ja przy nim nie mogę. No wystarczy na niego spojrzeć. Od razu wiadomo, że…

Nie usłyszałem dalszej części rozmowy. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu więc odwróciłem się tylko po to by zobaczyć…pięść lecącą w moją stronę i boleśnie uderzającą mnie w twarz.


Drogomił upadł na kamienną posadzkę tłukąc sobie plecy. Spojrzał w kierunku napastnika i zdał sobie sprawę, że już go gdzieś widział.
Był to wysoki mężczyzna o oliwkowej skórze i dziwnych, jakby pomalowanych czarną kredką oczach.

- Wydaje ci się to zabawne kozojebco? – spytał wściekle nieznajomy.

Drogomił już miał coś odpowiedzieć gdy…poznał go. Tak, to był ten sam mężczyzna, który zginął w walce z wilkami i którego pochował w lesie! Nie był już zakrwawiony i blady ale to z całą pewnością był on!

- Pieniądze za wskrzeszenie ty skarlaczy bękarcie! Natychmiast!

- Przecież ty…nie żyjesz – odparł oniemiały Drogomił po czym odwinął się unikając siarczystego kopa.

- Wydaje ci się, że jak zakopiesz moje ciało to już nie wrócę? Dlaczego to zrobiłeś co? Gadaj, zanim cię wypatroszę magrachcie!

Oczy nieznajomego zwęziły się w szparki. Wyglądał strasznie. Biało czarne szaty wcześniej splamione krwią i wymięte były teraz w idealnym stanie. Mężczyzna przypominał wielkiego ptaka pochylającego się nad zdobyczą.
Drogomił poderwał się na nogi i spojrzał przeciwnikowi w twarz.

- Jestem nowy w tych stronach i nie pojmuję wszystkich zasad. Posłuchaj…
Ledwo zdołał się uchylić przed kolejnym ciosem i odskoczył do tyłu.
Nieznajomy wyjął z pochwy długi, zakrzywiony miecz – ten sam, którym bronił się przed stadem wilków.

- Mogę sprawić, że będziesz długo odchodził z tego świata.

- Posłuchaj – Drogomił cofnął się parę kroków i rozejrzał szybko po sali. Wszyscy wpatrywali się w nich z zainteresowaniem. Tylko karczmarz ( a przynajmniej jeden z nich ) przecierał szmatką brudny kufel.

- Przysięgam. Jestem z innego kraju i nie rozumiem…
Napastnik wrzasnął wściekle i rzucił się tnąc pionowo mieczem.
Drogomił wskoczył błyskawicznie na stół i kopnął przeciwnika w dłoń wytrącając mu broń.
Nieznajomy spojrzał na niego wściekle.

- Jak będzie trzeba to cię rozerwę gołymi rękoma. Oddawaj pieniądze gnilcu pustynny.

- Nie mam przy sobie żadnych pieniędzy. Już ci mówiłem…

- Zachowaj te nędzne kłamstwa dla…

- Ej – odezwał się w końcu karczmarz. – Albo przejdziecie do rzeczy i pozwolicie nam porobić parę zakładów albo wynocha stąd.

- No to jak będzie? – spytał miedzianoskóry mężczyzna. – Płacisz czy przechodzimy do rzeczy?

Drogomił błyskawicznie podjął decyzję. Przypomniały mu się nauki wpojone mu przez mistrza walki. Zeskoczył ze stołu po czym uderzył szybko rozwartą pięścią w gardło przeciwnika, tuż pod kulą Jedynego. Nieznajomy upadł na kolana i złapał się za szyję próbując złapać oddech. Oczy niemalże wyszły mu z orbit. Wyglądał jak wyrzucona z wody ryba. Drogomił chwycił go pod ramiona i postawił na nogi.

- Wychodzimy – rzucił w stronę karczmarza.

Wyszli przed lokal gdzie cierpiący mężczyzna mógł wreszcie upaść na ziemię i powrócić do kontemplacji bólu.

- Spokojnie. – Wojownik starał się przybrać przyjacielski ton. – Za chwilę znów będziesz mógł normalnie oddychać. Ale najpierw – pochylił się nad nieznajomym. – wytłumaczę ci w końcu sytuację i liczę, że nie będziesz mi już przerywał. – Odczekał parę sekund jakby czekając na potwierdzenie i kontynuował.

- Przybyłem tutaj z dalekiego kraju. Tak dalekiego, że nawet nie ma go na waszych mapach. W moich stronach zwyczajem jest, że zakopujemy ciała zmarłych. Tutaj, jak widzę umarli powracają po śmierci. Nie miałem o tym pojęcia i z całą pewnością nie chciałem ci w niczym uchybić. Gdybym miał pieniądze to bym ci je oddał.- Westchnął ciężko. – Jestem w ciężkiej sytuacji. Nie lubię przemocy i rozlewu krwi i robię wszystko, by tego uniknąć. Nie lubię też grozić. Dlatego też po prostu cię poinformuję – jestem tutaj na bardzo ważnej misji i jeśli nie przestaniesz mnie atakować, to będę zmuszony się bronić.

Drogomił skończył przemowę i cofnął się parę kroków pozwalając nieznajomemu dojść do siebie. Maska zdeterminowanego, grożącego wojownika nie pasowała do jego refleksyjnej natury ale czasami była koniecznością.
Pogoda zaczynała się psuć. Słońce już niemalże schowało się za horyzontem, a z nieba zaczął padać drobny deszczyk.
Tajemniczy mężczyzna zdawał się odzyskiwać kontrolę nad oddychaniem.

- Kłamiesz – wycharczał. – Nie ma takiego kraju, który nie byłby podłączony do źródła. Nawet na Szeher wszyscy o tym wiedzą.

 - W takim razie jestem szalony – odparł Drogomił. – Czy to coś zmienia?

- Nie. Jesteś mi winien pięćset knichtów.

Pięknie – pomyślał Drogomił. – Pierwszy dzień w mieście i już mam wroga. Muszę to szybko załatwić i powrócić do wykonywania zadania.

- Już mówiłem. Nie mam pieniędzy. Możemy to jakoś inaczej rozwiązać?

- Możesz zapłacić w inny sposób. – Nieznajomy wstał i otrzepał się.

- Co masz na myśli?

- Krwią!

- Uwierz mi bułeczko, nie chcesz tego robić – odezwał się ktoś za plecami nieznajomego, który padł na kolana i opuścił głowę do ziemi. Był to niezwykły głos. Drogomił słyszał go tak wyraźnie, jakby ktoś szeptał mu do ucha. Wojownik zobaczył kolejną już tego dnia niesamowitość.
Tym razem, było to coś, przynajmniej w zamyśle przypominające człowieka.
Istota unosiła się parę metrów nad ziemią, siedząc ze skrzyżowanymi nogami. Miała zieloną skórę, wyglądającą niczym zatwardziała skorupa. Długa, jajowata głowa zakończona była fioletowym pióropuszem ni to kolców, ni to włosów.

- A ty?- spytał nowoprzybyły. – Nie pokłonisz mi się?

- Kim jesteś? – Drogomił starał się ukryć nieufność w głosie ale kiepsko mu to wyszło.

Ogorzały mężczyzna odwrócił się i syknął wściekle:
- Zgłupiałeś człowieku? Jak śmiesz tak mówić do Boga? Pokłoń się!

- Boga? – spytał tępo wojownik. ,,Cóż to za cudak?’’- pomyślał.

- Ah no tak, wybacz zapomniałem – odezwała się istota, nie kryjąc sarkazmu.- Ty przecież wierzysz tylko w Jedynego. Pozdrów go następnym razem, jak go zobaczysz. A swoją drogą, musisz się pośpieszyć jeśli chcesz uratować Ardrę…Drogomile.

Przechodzący obok ludzie kłaniali się tajemniczej istocie lub, tak samo jak wskrzeszony mężczyzna padali na kolana. W tamtym momencie nawet kamienni starcy strzegący wejścia do bramy, wyglądali na żwawszych niż Drogomił. Bóg roześmiał się głośno i klepnął w kolano.

- Ale cię zatkało co? Przyzwyczajaj się cukiereczku.  Tutaj co chwila będzie cię to spotykać.

- Jak…skąd?

- Ptaki mi wyśpiewały, drzewa wyszeptały – drwiła istota. – Nie ważne. Kyrn ci wszystko wytłumaczy - wskazał na klękającego przed nim mężczyznę.- Śpieszy mi się więc powiem szybko. Jesteście ze sobą związani. Ty potrzebujesz jego, on potrzebuje ciebie. Dawno nie widziałem tak wyraźnych nici. Wręcz czuję to napięcie między wami – Bóg rozsiadł się wygodniej na niewidzialnym fotelu. – Może powinniście zamknąć się w jednym pokoju i zapoznać się nieco bliżej? Oczywiście drwię. Albo i nie…któż to może wiedzieć?- roześmiał się i wywrócił oczami.

- Ależ panie – Mężczyzna nazwany Kyrnem zwrócił się do Boga z rozpaczą. – Ja z tym durniem? On jest jak dziecko we mgle. Nawet nie ma mi jak oddać pieniędzy.

- Nie zanudzaj mnie szczegółami kochany – Bóg żartobliwie pogroził mu palcem. – Pamiętaj po co tu przybyłeś. Potraktuj to jako część pokuty. Postaraj się ochłonąć, za bardzo się wszystkim przejmujesz. To tylko pieniądze, a jak widzę w twojej głowie te wszystkie misterne i krwawe plany to przypominają mi się czasy przed stworzeniem. Naprawdę, nie rób tego.- W tym momencie istota naprawdę wyglądała groźnie i potężnie. Zaraz jednak wróciła do swojego poprzedniego, wesołego nastroju. – A teraz wybaczcie ale mam parę wyznawczyń, które desperacko potrzebują zapłodnienia.  Dbajcie o siebie robaczki. Ach i Drogomile – zwrócił się do wojownika. – Koniecznie pozdrów Jedynego, jak go zobaczysz. Powiedz, że cudak prosi o spotkanie.
Mrugnął łobuzersko po czym błyskawicznie odleciał – wciąż siedząc w tej samej pozycji.
Drogomił jeszcze długo stał oniemiały.

To musi być jakiś stwór potrafiący czytać umysły, jak książki – pomyślał. – On wszystko wie.
Z zamyślenia wyrwał go głos niedoszłego napastnika. Mężczyzna wyciągnął w jego kierunku dłoń.

- Jestem Kirdyn Zyrn. Przyjaciele mówią na mnie Kyrn.

Drogomił ledwo powstrzymał parsknięcie śmiechem. Kirdyn Zyrn? Co za głupie imię.
- Drogomił

Kyrnowi nie udało się powstrzymać parsknięcia. Wyglądał z resztą na to, że wcale nie próbował.
- Drogomił? Dziwne imię. Takie trochę…zamierzchłe, nawet w tych stronach.

- Przykro mi, że ci się nie podoba Kyrn.

- Dla ciebie Kirdyn – wycedził mężczyzna.

- Jak zwał tak zwał. Chodźmy z powrotem do karczmy.
Udali się w milczeniu z powrotem do Łani. Bywalcy patrzyli na nich dziwnie. W końcu niecodzienne było, by dwóch mężów wychodziło się bić, a wracało razem jak bracia.

- No więc co to było?- spytał Drogomił siadając.

- Co takiego?

- Ten stwór, który nagle się pojawił znikąd i tyle gadał.

Kyrn popatrzył na niego jak na idiotę.
- Ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia prawda? – spytał z politowaniem. – Skąd ty się wziąłeś? Czy po prostu jesteś głupi jak koza?

- Kim był ten stwór i co miał na myśli mówiąc o jakiś niciach? – Drogomił zignorował docinki.

- To był Vach’tachniel – westchnął mężczyzna. – Bóg i opiekun dzieci. Patron przygód i marzeń. Strażnik płodności i obrońca cielesności. Wielu nim pogardza twierdząc, że został skażony strumieniami szaleństwa w czasach przed Stworzeniem. Ale popełniają błąd. Vach’tachniel jest bardzo potężny i mądry ale rzadko to okazuje. Oczywiście, jak każdy Bóg widzi nici przeznaczenia. Wygląda na to, że los ze mnie zakpił i jesteśmy ze sobą związani.

- Co to znaczy?

- Dokładnie to co powiedział. Potrzebujemy siebie nawzajem, jeśli chcemy wypełnić nasze misje. To bardzo silny związek i nawet nie ma co z nim walczyć. Konsekwencje mogą być opłakane.

- Chcesz powiedzieć, że nie mogę teraz wstać i wyjść zostawiając cię tu? Coś mnie powstrzyma? – Drogomił uśmiechnął się mimowolnie.

- Aleś ty tępy. Oczywiście, że możesz. Ale za jakiś czas znowu się spotkamy. Nie ma na to rady. Przeznaczenie. Detnanta.

- I ile to ma niby trwać?

- Aż nie wypełnimy tego, po co tu przyszliśmy. Kim jest  Ardra?

Drogomił spojrzał na niego ciężkim wzrokiem.
- Nie mam zamiaru ci tego wyjawiać. A ten cały Vach’tachniel nie jest moim Bogiem, więc na pewno nie będę wypełniać jego poleceń i wierzyć we wszystko co powie. A przeznaczenie, każdy swoje własne przędzie, tak więc…

Drogomił chciał wstać i rozejrzeć się w poszukiwaniu naznaczonego chudzielca ale Kirdyn złapał go za dłoń.

- Nie zapominaj, że wciąż jesteś mi coś winien.

- Ile razy mam powtarzać…

- Wiem, że nie masz pieniędzy. Rób więc co mówię i nigdzie nie leź. Vach’tachniel też nie jest moim Bogiem, ale ja mu wierzę. Znam go od dawna.

- A jeśli odmówię?

- Przeznaczenie jest jak pajęcza sieć. Jeśli przerwiesz jedną nitkę to…- zawiesił dramatycznie głos dla lepszego efektu.

- Chcesz powiedzieć, że odchodząc mogę zapoczątkować koniec świata? I kto tu jest tępy?
Kirdyn zacisnął zęby i wykręcił głowę na bok, jakby zniewaga była podstawionym pod nos łajnem.

- Mi też się to nie podoba, ale nie mamy wyboru. Wolałbym być połączony z jakąś gładko skórą ślicznotką a trafiłem na ciebie. Siadaj do stu demonów!

- Nigdzie nie idę – warknął Drogomił po czym siadł.- Nie ma go już – westchnął.

- Kogo?

I tak szukałem kogoś miejscowego, może więc ten pieniacz okaże się pomocny - pomyślał wojownik.

- Szukam człowieka ze znakiem klepsydry na ramieniu. Co oznacza ten symbol? To oznakowanie jakiejś armii, tak? Czyjej?

- Jakiej armii? – zdziwił się Kirdyn. – Tak oznaczają się robotnicy i magowie z wykopalisk tego tam…- pstryknął dwa razy palcami i potarł czoło. – Najpotężniejszego maga w tych stronach. Jak on się nazywa?- podniósł pytające oczy na Drogomiła ale zobaczył kamienną twarz.

- A no tak, ty nic nie wiesz. Czekaj…mam! Reseril! Wykopaliska Reserila. Po co ci to wiedzieć?

- Wiąże się to z moją misją. A ty, czego szukasz?

Nie zaszkodzi dowiedzieć się o nim czegoś więcej – pomyślał Drogomił.
- Jestem tu w ramach pokuty. – Kirdyn spuścił wzrok. – I częścią mojej kary jest twoje towarzystwo.

- Pokuty za co?

- Za zbrodnię. – Powalająco prosta odpowiedź omal nie wywaliła Drogomiła z krzesła.

- Jaką zbrodnię?- spytał cierpliwie.

- Nic ci do tego skarlaku! Ty mi nie chcesz nic mówić, więc ja też będę milczał.

- W porządku. Zdradź mi więc jak mogę się dostać na te wykopaliska ale wcześniej powiedz więcej o tym zmartwychwstaniu.

- Na wszystkich bogów może jeszcze mam cię uczyć czytać i pisać? – warknął mężczyzna. – Wychowałem już trójkę synów, nie mam cierpliwości uczyć podstawowych praw kolejnego matoła.

Rozmowę przerwała młoda dziewczyna w białym fartuszku.

- Coś podać?

Drogomił gapił się na nią bezczelnie.
- Dawaj jakieś mięcho – zamówił Kirdyn. – Kurczak albo przepiórka. To tańsze. No co?- spytał patrząc na oburzonego Drogomiła.

- Nie mam zamiaru tutaj siedzieć i patrzeć jak pochłaniasz połacie padliny.

- Pa…padliny? Wiedziałem! Kiedy usłyszałem, że gdzieś w tym mieście podają nieświeże mięso od razu zgadywałem, że to tu. Poczekaj – wstał od stołu. – Idę utopić kucharza w jego własnym sosie.

- Miałem na myśli ogólnie mięso. Tam skąd pochodzę nie jadamy mięs.

- Co za osioł – roześmiał się mężczyzna. – Ciekawe czemu?

- Wierzymy w boską równowagę. Ludzie dostali dar rozumu przez co jesteśmy z niej wytrąceni. Wszystko ma prawo żyć, a my jako ludzie mamy obowiązek być strażnikami…

- Ciekawe czy to samo powiedziałeś temu stworzeniu z którego jest zrobiony ten twój skórzany pancerz?

- Ściągamy skórę tylko z martwych zwierząt. A teraz wybacz ale muszę wyjść.

- Gdzie leziesz? Zamówiłem przecież jadło.

- Idę się popytać o wykopaliska Reserila. Na pewno ktoś mi pomoże.

- Czekaj głupcze! Gdzie cię znajdę?

Drogomił odwrócił się ze złośliwym uśmiechem.
- Jakoś się spotkamy. Sam mówiłeś – przeznaczenie.

Miał już dość towarzystwa tego gbura.  Pora było wrócić do wykonywania zadania. Wyszedł z karczmy ignorując krzyki Kirdyna.

***************************************************************************

Bluźnierstwa, ohydne zwyrodnienia i obraza dla wszystkiego co boskie i w równowadze – oto co mnie otacza. Miałem okazję poznać kogoś nieco bliżej – Kirdyna Zyrna. Od razu go znielubiłem. Nie przekonały mnie słowa miejscowego bożka, nie wierzę w te brednie z przeznaczeniem. To Jedyny wyznacza nasze ścieżki, a nie jakaś zielonoskóra pokraka. Zatrzymuję się na chwilę i przecieram oczy. Nie mogę przestać myśleć o tej dziewczynie, która podeszła do nas spytać się czy coś zamawiamy. Kobiety są tutaj inne…wysokie, smukłe, a twarze mają jak wyrzeźbione z lodu.
Dość! Pocieszam się myślą, że przynajmniej jestem o krok bliżej od rozwiązania tajemnicy rogatego wojownika. Symbol klepsydry – wykopaliska Reserila. Nie wiem dokładnie co to znaczy, ale jedno jest pewne, muszę się tam udać. Kusiło mnie, bym spytał o drogę Kirdyna ale wtedy na pewno by za mną poszedł. I tak źle zrobiłem, że wspomniałem mu o klepsydrze.
No cóż, rozglądam się bezradnie po przechodzących obok nieznanych twarzach. Jakie to dziwne – jest ich tak wielu, a ja nikogo nie znam. Ciekawe czy tylko ja się tutaj tak czuję?
Kobiety…ich włosy mają tak wyraźny kolor…słonecznikowy blond, krucza czerń, fantazyjne fryzury. Włosy Kornelii są brązowe i wypłowiałe. Jest taka niska w porównaniu do tutejszych…
Postanowiłem, że raz jeszcze porozmawiam z ubogim starcem przy drodze. Bądź co bądź jest on jedyną osobą poza Kirnem z którą miałem tutaj kontakt.
Przedzieram się przez tłum i czuję na ramionach bezceremonialny dotyk obcych ludzi. Nie nawykłem do tego. Czuję się jak żaba wrzucona w mrowisko – owady obchodzą mnie i włażą na mnie zabierając mi siły życiowe. Jak można tak żyć, na Jedynego?
Przechodzę obok fontanny w której odprawiano dziwny rytuał i kieruję się w stronę znanej mi uliczki, kiedy coś ściąga moją uwagę. Kobieta – Jedyny strzeż mnie, moje serce zadrżało, gdy na nią spojrzałem. Boję się ją opisywać, gdyż wszystko co o niej mógłbym powiedzieć byłoby obrazą dla mej żony i mego domu. Jej figura…jej twarz…nie! Nie będę jej opisywał. To tylko chore drzewo, fantazyjnie poskręcane, ale martwe w środku!
Nieznajoma rozglądała się, widać, że kogoś lub czegoś szuka. Miała na sobie długie, białe szaty z rozcięciami po bokach odsłaniającymi…
Nasze spojrzenia spotykają się. Widzę jak szeroko otwiera oczy i idzie szybkim korkiem w moim kierunku. Jedyny, czego ona ode mnie chce? Wciąż mam nadzieję, że to było tylko złudzenie, staram się jej zejść z drogi ale ona wciąż się przybliża. Wreszcie, gdy dzieli nas już zaledwie parę kroków, nie może już być mowy o pomyłce. Patrzę w czarne jak studnia oczy i zatrzymuję się…ona nie. Nasze twarze są tak blisko, że czuję jej oddech na policzku.
Złapałem jej dłoń w ostatniej chwili. Falowane ostrze sztyletu zatrzymało się tuż przy moim brzuchu.

-  To ty, on się do ciebie odezwał. On cię wybrał – powiedziała dziwnym, jakby nieobecnym tonem. – Nie zasłużyłeś na to ty…ty.

Wykręcam jej rękę za plecy i zabieram oręż. Następnie prowadzę przed sobą jak krnąbrne dziecko. Nie ważne jak wygląda, ktoś kto próbuje mnie zabić ( nawet jeśli uważa, że wcale mnie nie zabije ) musi się liczyć z konsekwencjami. Teraz szła zgięta jak niewolnik kłaniający się przed panem i wciąż mamrotała coś pod nosem. Znajduję cichy zaułek zakończony ścianą i prowadzę ją. Przypieram ją do muru i przygniatam własnym ciężarem. Staram się nie zwracać uwagi na kształty wystające z rozcięć w szacie.

- Kim jesteś i dlaczego chcesz mnie zabić? – szepcę jej do ucha.

- Pierwszy raz przemówił…do mnie nigdy, a wybrał ciebie…- ten sam bełkot. Postanowiłem trochę ją otrzeźwić. Nie bawi mnie przeprowadzanie przesłuchań ( zwłaszcza na kobietach ) ale jak już wspomniałem  uważam, że akcje skierowane przeciw mojemu życiu wymagają zdecydowanych posunięć. Mając nadzieję, że Jedyny mi wybaczy skręciłem jej rękę aż jęknęła.

- Mów jaśniej, kto cię przysłał i co o mnie wiesz.

- Trochę bólu tylko urozmaica zabawę – powiedziała przeciągle. Zauważyłem, że się uśmiecha. Jedyny, co to za wariatka?

- Może więc po prostu poderżnę ci gardło tak byś się wykrwawiała przez godzinę?  Zaraz pewnie wstaniesz ale czołganie się we własnej krwi to na pewno nic przyjemnego.
Zaczęła się śmiać. Dziwnym pustym śmiechem. Sprawiała wrażenie odurzonej. O co tu chodzi? W jednej chwili spoważniała:

- Widziałam cię na placu. Rozmawiałeś z nim. Co takiego zrobiłeś, że zwrócił na ciebie uwagę?

- Kogo masz na myśli? Kirdyna? Pewnie ci chodzi o tego zielonego, jak mu tam było…
Nie mam pojęcia, jak ona to zrobiła. Trzymałem ją bardzo mocno ale ona, jakiś sposobem odbiła się nogami od muru, przeskoczyła mi nad głową i nasze pozycje całkowicie się zamieniły.

- Jak śmiesz się tak o nim wyrażać?- syknęła mi w ucho. – Jak śmiesz mówić tak o panu mojego ciała i umysłu?
Poczułem jak zabiera mi sztylet zza paska.

- Posłuchaj – powiedziałem szybko. – Jeśli mnie zabijesz to już nie wstanę.

- To jest zwykła stal. – stwierdziła po chwili wahania.

Ha! A więc jednak musi tu być coś co odsyła ludzi do Jedynego. Dobrze wiedzieć.

- Wiem. Ale na mnie wszystko działa. Nie rób tego.

Długo nic nie mówiła. Czułem tylko na karku jej ciepły oddech i lekką woń migdałów zmieszaną z czymś słodkim i nieodgadnionym.

- Vach’tachniel, tak. Powiedział, że ja i Kirdyn jesteśmy związani nicią przeznaczenia. Mówił, że już dawno nie widział tego tak wyraźnie.

Odwróciła mnie i patrzyliśmy sobie w oczy. Długo. Dopiero teraz zauważyłem jak bardzo jest dziwna. Miałem wrażenie, że nie patrzy na mnie, tylko gdzieś daleko poza moje ciało i mur za moimi plecami. Poza tym prawie w ogóle nie mrugała. Wielkie, sarnie oczy wyglądały jakby powieki nie mogły się na nich domknąć.

- Pan zawsze widzi przeznaczenie – mówiła to jakby do siebie. – Ale rzadko kiedy się odzywa. Wybrał ciebie…i tego drugiego.

- Jak ci na imię? – spytałem, gdyż tylko to mi przyszło do głowy. Obecnie to przecież ja byłem skazany na jej łaskę. Wreszcie spojrzała mi prosto w oczy. Zadrżałem, bynajmniej nie ze strachu.

- Karishma Lalima, ale używaj tylko drugiego imienia.

- Dobrze Lalimo. Ja jestem Drogomił…

Przybliżyła się. Patrzyła mi prosto w oczy i przesuwała głowę na boki jakby pod innym kątem mogła zobaczyć odpowiedź na swoje pytanie.

- Dlaczego…wybrał ciebie?

- Nie wiem – odparłem po prostu. – Rozumiem twoją złość ale nic na nią nie poradzę. Posłuchaj…jestem na bardzo ważnej misji i muszę ją wypełnić.
Złapałem ją delikatnie za dłoń. Jej skóra była brązowa od słońca, jednak nie widziałem na niej najmniejszej nawet skazy.

- Więc, jeśli pozwolisz, chciałbym do niej powrócić.

Lalima wciąż mi się przyglądała. Odległość z jakiej to robiła była…oszałamiająca. Poczułem, że zaczynają mi drżeć nogi. Co się ze mną dzieje? Wcale nie czuję strachu, a jednak przy tej dziewczynie…ona jest tak bardzo inna od wszystkich, które do tej pory widziałem. Inna od Kornelii…

- Możesz – powiedziała krótko ale z taką powagą, jakby to było jakieś zaklęcie. Pochyliła się i pocałowała mnie krótko w policzek.

Poczułem, że cały czerwienieje – zupełnie jak trzynastolatek przed pierwszym spotkaniem z dziewczyną.

Zeszła mi z drogi a ja skwapliwie to wykorzystałem. Miałem już dość jej towarzystwa. Lalima była jakąś fanatyczną czcicielką Vach’tachniela. Poczułem jeszcze większą odrazę do tego niby – Boga, skoro jego wyznawczyni jest w takim stanie.
Nie wróciłem jeszcze na plac a ona już mnie dogoniła.

- Wiesz może gdzie są wykopaliska Reserila Lalimo? – spytałem zrezygnowany.

- To daleko na północy. Jeśli wybierzesz się pieszo zajmie ci to około dwa tygodnie.
Tak daleko? To z jednej strony dobra wiadomość – rogaty wojownik nieprędko znajdzie Ardre, ale rodzi też nowe pytanie – co go skłoni ( a może już skłoniło? ) do pokonania tak długiej drogi?

Spojrzałem na Lalimę z zaciekawieniem. Ostatnie, zdanie wypowiedziała trzeźwo i rozsądnie. Ona jednak wpatrywała się we mnie tym samym szklistym wzrokiem.

- O wiele szybciej tam trafisz biorąc Mankita.

Na Jedynego! A więc chociaż ta zagadka się rozwiązała. Zapomniani używają tych bestii by pokonywać duże odległości. Na samą myśl o tym, że miałbym się znaleźć w fioletowej bańce wiszącej pod odwłokiem monstrum zrobiło mi się niedobrze.

- Jak to możliwe, że…

- Muszę iść – urwała szybko po czym obróciła się i zniknęła w tłumie.

Patrzyłem w stronę ludzkiego skupiska oniemiały. Tak po prostu…odeszła. No cóż, więcej już jej pewnie nie zobaczę i szczerze mówiąc powinienem dziękować za to Jedynemu. Powinienem, a jednak z jakiejś przyczyny nie mogę…Była najbardziej dziwną ale i jednocześnie fascynującą osobą jaką poznałem.
I znów powracam do ponurego dumania nad tym co powinienem zrobić dalej. Jasne jest, że moja misje wymaga pośpiechu więc chyba będę musiał pokonać obrzydzenie i wykorzystać szybszą drogę. Mankitem jednak czy nie, potrzebuję kogoś kto mi pomoże. Kogoś obeznanego w otaczającym mnie szaleństwie.
Ubogi starzec, którego wcześniej spotkałem – z jakiegoś powodu poczułem do niego sympatię. Oferował mi przewodnictwo, ale skoro siedzi smętnie nad kubkiem zdany na łaskę innych, to sam musi być co najmniej tak zagubiony jak ja. Nie płynie z prądem, tak jak reszta tego bezdusznego tłumu, tylko osiadł na mieliźnie. Przypominają mi się historie mojego ojca o szlachetnym żebraku.  Cóż, pora zobaczyć jak bardzo jest szlachetny. Nie mam żadnych pieniędzy ale może uda mi się go jakoś namówić.
Idę. Znów przedzieram się przez wielką, rozedrganą bestię złożoną z członów ludzkiej masy. Zauważyłem, że ktoś prowadzi za lejce jaszczuropodobne zwierzę, które zobaczyłem w lesie na początku wędrówki. A więc intuicja mnie nie myliła – nie było groźne.
W końcu dochodzę na główny deptak. Starzec siedzi w tym samym miejscu co wcześniej. Zauważa mnie ale nie daje po sobie tego poznać.

- Witam ponownie – rozpoczynam rozmowę.

- Ach, to ty żartownisiu. – Nie zaszczyca mnie spojrzeniem.- Rzuć trochę bruzdy albo spadaj.

- Wybaczcie moje poprzednie zachowanie. – Opuszczam głowę w geście skruchy. Czekam na jego reakcję i po dłuższej chwili kontynuuję. – Muszę się dostać na wykopaliska Reserila. Potrzebuję kogoś, kto zna tamtejsze tereny. Byliście tam kiedyś?

- Czy byłem? Synku nie ma takiego miejsca, którego bym nie odwiedził. Za dawnych lat, kiedy jeszcze wszystko miało sens wszędzie się jeździło…
Spogląda gdzieś w dal ze smutkiem. Ciekawe cóż takiego miał na myśli?

- Nie widziałem tu zbyt wielu innych…proszących o datki – zaczynam niepewnie.

- Tia, każdy se znalazł jakieś zajęcie synku.  A nawet jak paszy nie mają, to żaden problem. Trochę się pomęczysz, a później znowu jak nowy co? Ech…popierony świat – wzdycha.

- Więc dlaczego ty…

- Nie twój karwa interes !- wrzeszczy.- Mówiłem, dawaj paszy albo spadaj.

To będzie trudne, ale trzeba spróbować.
- Nie mam paszy. Jeśli chodzi ci o jedzenie, to mam pod dostatkiem.

Patrzy mi w oczy i coś w nim pęka. Nie potrafię tego zrozumieć. Źródło jego smutku i zrezygnowania pozostaje dla mnie tajemnicą. Opuszcza głowę i wzdycha.

- Nic nie rozumiesz. Jak każdy młody nie masz pojęcia o czym mówię.

- Proszę, naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Obiecuję, że jeśli jakimś sposobem uda mi się zdobyć pieniądze to podzielę się z tobą. Nie! Oddam wszystko. Tak mi…Bogowie dopomóżcie.

Przygląda mi się dłuższą chwilę i w końcu przemawia.
- Masz chociaż pieniąchy na Mankita?

Niech to! O tym nie pomyślałem.

- Nie – przyznaję smętnie.

Wybucha starczym, wyschniętym śmiechem eksponując posiniałe dziąsła. Odsunąłem się trochę, by nie ogarnęły mnie śmiertelne wyziewy emanujące z jego ust. Dlaczego on nie dba o tak podstawowe zabiegi jak czystość? Co to za żebrak, który śmierdzi? W opowieści o szlachetnym biedaku nie było o tym mowy. Może popełniam błąd?
- Po co chcesz się tam udać? Jak mam ci pomagać to muszę wiedzieć. I nie próbuj mi wciskać, że po prostu szukasz pracy jako kopacz.

- Nie mogę powiedzieć. – Moja odpowiedź wyraźnie go zniechęca postanawiam więc dodać coś więcej. – Zdradzę tylko, że muszę uratować paru ludzi.

Patrzy na mnie spod posiniałych brwi i długo myśli.
- A co mi tam, do stu demonów! Lepsze to niż siedzenie tutaj. I tak nikogo nie obchodzi co tu robię. Jestem tylko dziwowiskiem jak kobieta z kantasem.

Nie rozumiem słowa kantas ale jestem w stanie domyśleć się jego znaczenia z kontekstu. Nie jestem jednak pewien czy dobrze je usłyszałem.

- Słuchaj no smarku. – Wstaje i spogląda mi w oczy. – Za moje usługi należy się opłata. Plus jeszcze to, co mi obiecałeś. Może uda mi się wciągnąć nas na darmowy przelot. W końcu stary Henelt Merit liczył się kiedyś w tych stronach – dodaje z dumą.

Kim on jest? Jakoś nie mogę uwierzyć, że po prostu zwykłym żebrakiem.
- Mówią mi Drogomił – przedstawiam się ale on nie zwraca uwagi tylko rusza w jedną z uliczek wołając przez ramię:

- Za mną młody!

Przeciskamy się przez tłum. Z Heneltem ( ciekawe imię ) jest o wiele łatwiej. Ludzie wyraźnie go unikają, zapewne z powodu smrodu, który emanuje. Sam nie jestem na niego odporny ale to mała cena, jeśli starzec pomoże mi wypełnić misję. W pewnej chwili Henelt odwraca się i pochodzi do mnie szybkim krokiem.

- Nie masz może przy sobie trochę gorzały? Wiesz w ramach zaliczki…no początkowej opłaty za moje usługi.

Rozumiem, że chodzi mu o alkohol. W Ardrze jest mało popularny. Znamy o wiele lepsze specyfiki dające taką samą radość ale bez konieczności płacenia za nią następnego dnia.

- Mam nawet coś lepszego ale to będzie wymagało ognia i paru składników. Jak będziemy na miejscu zdradzę ci recepturę i napełnię twój bukłak.

- Te, nic nie kręć skoczku. – Patrzy na mnie podejrzliwie. – Nie chcę żadnych driakwi. Piwo, wino. Albo wódka. Może być nawet kałówka.

- Jak sobie życzysz. Ruszajmy.

Kusi mnie by spytać się w końcu o tego skoczka ale na to przyjdzie jeszcze czas.
Idziemy dalej. Tak jak się spodziewałem w stronę grzybowatej wieży do której wleciał ostatni Mankit.
Przed dziwną budowlą stoi kolejka ludzi. Widać nie tylko ja potrzebuję transportu.  Znów słyszę ten piekielny szum. Wielkie owady na przemian wlatują i wylatują z wieży. Dziwnie się czuję. Z zamyślenia wyrywa mnie znajomy już niestety głos:

- No wreszcie. Myślałem, że się już nie doczekam.
Odwracam się i widzę Kirdyna Zyrna. Nie powiem żebym się cieszył z tego spotkania.

- Skąd wiedziałeś, że tu będę?

- Przeznaczenie mahnati. – uśmiecha się lekko. – Wiedziałem, że nawet ty nie jesteś na tyle głupi by iść na piechotę. Prędzej czy później musiałeś się tu znaleźć. Choć, zająłem miejsce w kolejce.

No tak. Po co ja mu wspominałem o mojej misji?
Idziemy gdzieś na środek długiego węża ludzkich ciał i wchodzimy między pofukujących gniewnie ludzi.

- A to kto?- pyta Kirdyn podejrzliwie i patrzy na starca. Po chwili marszczy w obrzydzeniu nos. – Śmierdzi jak otwarty sracz na środku pustyni.

- Henelt. Mój przewodnik.
Starzec odwraca się, taksuje Kirdyna wzrokiem i tylko rozdziawia paszczę w groteskowym uśmiechu.

- Cuś ci się nie podoba synku?

- A pewnie, tw…

- Ej – odzywa się ktoś za Kirdynem.- Wpychasz się nie na swoje miejsce skoczku.
Ogorzały mężczyzna odwraca się powoli w stronę wielkiego osiłka. Nieznajomy jest naprawdę potężny. O głowę większy ode mnie z tatuażami na nagiej piersi. Nie potrafię ich odczytać, jakieś dziwne symbole. Kirdyn jednak nie wygląda na zlęknionego.

- Mówiłem ci przecież, że zająłem tu miejsce. – Wypowiada to zimnym i opanowanym tonem. Odwagi to mu nie można odmówić.

- Nie pamiętam. Spadaj albo mordę obiję.
Mój towarzysz stoi tylko i patrzy mu w oczy. Nie podoba mi się to. Czy ten człowiek nie potrafi przeżyć dnia bez tuzina bójek?

- Nie słyszysz co powiedziałem?- wydziera się osiłek. – Wypier…
Nieznajomy nie zdążył dokończyć tego egzotycznego słowa. Kirdyn wyjął szybko sztylet i przebił osiłkowi czaszkę od dołu. Po prostu podszedł i szybkim ruchem wbił mu ostrze pod brodę. Stal przebiła gardło, podniebienie i weszła w mózg. Jedyny, on zabił tego człowieka o miejsce w kolejce! Ciało upadł bezwładnie na ziemię.

- Zwariowałeś?- krzyknąłem. – Co jest z tobą, całkowicie rozum postradałeś?

- No co? – odwraca się z oburzeniem.

- Zabiłeś go!

- Odezwał się niepokalanie poczęty. Ja przynajmniej ludziom ciał nie zagrzebuję w ziemi jak ostatni cham. Zaraz wstanie, i tak ma szczęście, że to szybko zrobiłem.
Zauważyłem, że Henelt przygląda się temu wszystkiemu obojętnie, do momentu kiedy usłyszał o grzebaniu ciał. Patrzył się teraz na mnie badawczym wzrokiem.

- Ma rację! – poparł ktoś Kirdyna. Głos dochodził za nami w coraz dłuższym ogonie kolejki.

– Cham sobie zasłużył, a ty siedź cicho!

Jedyny, gdzie ja trafiłem! Śmierć jest tutaj jak splunięcie, nic nie znaczy. Czy ci wszyscy ludzie żyją więc wiecznie? Nie, to niemożliwe.
Ktoś bezceremonialnie wkopał zwłoki osiłka do rowu.
Postanowiłem, że nie będę więcej o tym wspominał. Czekamy w coraz krótszej kolejce. Po chwili słyszę za sobą coś dziwnego i odwracam się. Ciało zbira podnosi się samoistnie i ogarnia je niebieski płomień. Widzę jak rana zasklepia się i całkowicie znika. Po chwili osiłek otwiera oczy i stoi już o własnych siłach. Niebieskie iskry jeszcze przez chwilę skaczą mu po skórze.  Tfu, na Jedynego!
Odwracam się przygotowując się na walkę. Zapewne upokorzony zbir będzie chciał się odegrać. O dziwo nic się jednak nie dzieje.
Czekamy w milczeniu. Słyszę za sobą posapywania Kirdyna. Ktoś z takim temperamentem w ogóle nie powinien przebywać na wolności.
W końcu wchodzimy do dziwnej budowli. Okazuje się że wieża jest pusta w środku, na dodatek ściany zrobione są z jakiegoś dziwnego, brązowego materiału. Z pewnością nie jest to drewno. Daleko nade mną znajduje się zwieńczenie wieży. Jak odwrócony daszek grzyba. Lub, jak amfiteatr. Podnoszę wzrok i widzę półki daleko nade mną. Mankit ląduje na jednej z nich.
Na główną arenę ( nazwijmy to tak ) wprowadzają właśnie kolejnego owada. Zauważyłem, że tu, na dole zwierzętami zajmuje się podstarzały człowiek w szacie maga i jedna z tych pasożytniczych kreatur. Wprowadzają stworzenie na środek pomieszczenia popędzając je długimi kijami ze świecącymi na niebiesko zwieńczeniami. Stwór zatrzymuje się na środku wyraźnie na coś czekając.  Pasożyt podchodzi do wielkiego kotła znajdującego się przy głowie monstrum. Pociąga za sznurek i gigantyczne naczynie przechyla się. Mankit wsadza do środka długie żądło i po sali rozchodzi się obrzydliwy odgłos zasysania. A więc trafiliśmy na porę obiadową.
Henelt co chwila spogląda na mnie znad ramienia. Widać strasznie chce mi coś powiedzieć ale czeka na lepszy moment. Już niedaleko.

- Jesteście w końcu – słyszę kobiecy głos. Odwracam się i widzę jak Kirdyn pochyla głowę przed Karishmą Lalimą.

- Pani.

Tym razem ubrana jest w czarną szatę, tak samo jednak skrojoną. Spokojnie…wdech, wydech, wdech, wydech.

- Kto to? – pyta dziewczyna wskazując głową na Henelta.
Przestawiam ubogiego starca zastanawiając się dlaczego nie zachowuje się jak Kirdyn, oddając jej szacunek. Lalima ledwo dostrzegalnie kiwa głową i wskazuje na górę toreb za sobą.

- Oto moje bagaże. Już wszystko załatwione. Chodźcie za mną.

Kirdyn natychmiast się zrywa i bierze ponad połowę toreb, ledwo mogąc udźwignąć je z ziemi. Henelt nie wygląda jakby miał komukolwiek pomagać więc ze zrezygnowaniem biorę na siebie drugą część brzemienia. Co tu się wyprawia na Jedynego? Czemu ci ludzie tak bardzo do mnie lgnął? Cóż, są jedynie jak piach wchodzący w sandały w czasie długiej podróży. Może uciążliwi ale przecież nie będę przez nich zmieniał planów? Zwłaszcza, że jak do tej pory wyraźnie chcą mi pomóc ( przynajmniej jeśli chodzi o opuszczenie Bragi).
Wchodzimy w mniejszy korytarz, w głębszej części areny. Przez dłuższy czas idziemy w milczeniu. Spodziewałem się niezliczonej ilości schodów, tymczasem jest tylko długi chodnik delikatnie wznoszący się do góry i okrążający wieżę niczym wąż zaciskający się na ofierze.
W końcu Lalima otwiera jedne z niezliczonych drzwi. Wchodzimy na niewielką półkę.
Na brzegu stoi Mankit a przed nim młody chłopak w burej kapocie.

- Oto Morko – przestawia go Lalima.- Został już opłacony by zapewnić nam transport na wykopaliska.

- O tak – zachichotał wrednie. Przypominał cwanego lisa. – I to bardzo hojnie.
Wyraźnie nie mógł oderwać wzroku od kapłanki.

- Zapraszam.
Wskazuje na gigantycznego owada który jak na zawołanie unosi się parę metrów nad ziemię. Z odwłoka wyrastają mu jedynie cztery rurki. Przypominają trochę dwie pary niepotrzebnych odnóży.
Wszyscy oprócz mnie, wiedzą co robić. Kirdyn zostawia bagaże obok Morka i ustawia się pod dziwnymi rurkami. Wzruszam ramionami i robię to samo. Po chwili ja i moi towarzysze stoimy w jednym miejscu wyraźnie na cos czekając.  Przewoźnik przez dłuższą chwile męczy się z bagażami, na każdym rozsmarowuje trochę zielonej, brejowatej substancji po czym przylepia je na podbrzusze owada. W końcu, gdy uporał się ze wszystkimi podchodzi do nas i bierze w dłoń długi kij, taki sam jakiego używali na dole.

- Gotowy na wycieczkę? – słyszę za sobą szept Kirdyna.
Odwracam się i widzę, że specjalnie stanął obok Lalimy. Obejmował ją  pasie i patrzył się na mnie z głupim uśmiechem.

- Tak – warknąłem.
Nie wiem dlaczego poczułem taką nienawiść do tego człowieka. Na Jedynego, przecież ja mam żonę! Nie mogę odczuwać jakiejś głupiej zazdrości za każdym razem, gdy zobaczę Lalimę z kimś innym. A poza tym czego tu zazdrościć? Wiecznie naćpanej fanatycznej wariatki?
Morko bierze kij i szepce do końcówki.

- Wykopaliska Reserila.
O co tu chodzi?
Dotyka tym samym końcem głowy Mankita. Niebieskie iskry sypią się wokoło i owad porusza się niespokojnie. Przewoźnik uśmiecha się wrednie i dotyka po kolei wszystkich czterech rurek. Po chwili wyrasta z nich wielki, fioletowy bąbel, który zamyka nas w środku.
Henelt kształtuje dziwną substancję w fotel i siada z wesołym uśmiechem. Reszta robi to samo, lecz zanim udaje mi się choć spróbować wielki owad startuję z ogłuszającym furkotem. Ląduję twarzą w dziwnej substancji i widzę, przez gęstą, fioletową ciecz, oddalającą się szybko wieżę.
Jedyny, ja latam! Czy raczej lata owad w którym siedzę, ale wrażenie jest bardzo podobne. Widzę ludzi, z tej wysokości małych jak mrówki. Mam ochotę śmiać się jak dziecko to…to jest cudowne. Słyszę jak moi towarzysze kpią ze mnie ale nie zwracam na nich uwagi. Po prostu lecę i patrzę…

I tak właśnie skończyłem. Zamknięty w magicznej bąblu wiszącej pod brzuchem olbrzymiego owada w towarzystwie Zapomnianych – miedzianoskórego głupca wybuchającego gniewem o byle co, naćpanej wariatki wielbiącej Boga – dziecko i brudnego starca, którego smród wypełnia każdy zakamarek niewielkiej bańki i zdaje się wykręcać nozdrza na drugą stronę.
Patrzę na oddalające się krainy z żalem. Czy zdążę na czas? Czy uratuję Ardrę i wszystko co jest mi drogie? Nie wiem, ale zrobię wszystko, by tak się stało.
Odwracam głowę i patrzę w nieznane. Powinienem czuć strach przed tymi niezbadanymi i bluźnierczymi krainami ale czuję coś innego. Podniecenie i ciekawość? Tak, takie coś może odczuwać tylko człowiek stojący przed wielką tajemnicą i przygodą. Trudno mi się przyznać, ale nie mogę się doczekać, co przyniesie następny dzień. Nie mogę też pozbyć się wrażenia, że tu wcale nie jest tak źle…
Jedyny, miej mnie w swojej opiece.



Koniec części pierwszej
                                                             


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz