czwartek, 8 marca 2012

Opowieść wilka morskiego [horror/przygoda]

Nie mogłem się powstrzymać i musiałem nawiązać do dzieł pewnego znanego autora. Do tej lektury szczególnie polecam zimne piwo.

Ahoj młodziaku! Pozwolisz, że się przysiądę. Mam…ej no już nie patrz tak na mnie. Nic od ciebie nie chcę. Stary wilk morski opowie ci po prostu o paru przygodach. Widziałem jak kręcisz się przy kapitanacie. Tamta mała łupina to twoja, tak? Ha ha, nic nie mów. Sam kiedyś takimi dowodziłem.
Wiem gdzie się wybierasz. Nowy Świat co? Widzę to w twoich oczach synku. Ale kurwa gdzież moje maniery? Pozwolisz, że się przedstawię. Kapitan Torkil zwany Krzywą Szablą. Tak, do twoich usług synku.
O czym to ja? Ach tak, Nowy Świat. Teraz to już się trochę uspokoiło, mówię ci. Pamiętam czasy pierwszych kolonii. Wszyscy mówili wtedy o nowym lądzie. WSZYSCY! Nawet kurwy w portowych burdelach He he.
Tak, tak do rzeczy. Stary Torkil widział wieeele dziwnych rzeczy na morzach i oceanach. Pamiętam jak byłem w twoim wieku. Złoto, przygoda, nic mnie nie mogło powstrzymać, taka mać!
Na morzu wiele dziwnych rzeczy, mówię ci. Nie ma żadnej przepaści na krańcu świata, w takie bajki to nie wierz. Są jednak…zbliż się synku. Widziałem takie rzeczy, że ci wielcy poszukiwacze i zdobywcy o tam o, posraliby się w gacie i wyliby ze strachu. Mówię ci, wypadające zęby, to najmniejszy z twoich problemów. No już, dołóż mi parę miedziaków do piwa, to opowiem ci coś ciekawego.

 




[ By Oski Gierun. http://oskiski.deviantart.com/ ]

Pffe, szczyny! Ale lepsze szczyny niż woda. Dobre piwo to…ah tak! Opowieść. To było roku pańskiego 1638. Byłem jeszcze młody, ale już doświadczony hehe. Widzisz, mój ojciec, niech mu ziemia lekką będzie, też miał łódź i rózgą uczył mnie…
Tak, tak już do rzeczy. W tamtym czasie wiatry przywiały mnie do portu w Hiszpanii. Hiszpanie to swoją drogą najbardziej chciwe ze wszystkich kurwich synów! Nie pamiętam już, co to był za port, nie ważne. Źle się wtedy układało, pieniędzy jak na lekarstwo, a większość załogi zwiała, gdy tylko poczuli zapach lądu. Sukinsyny! Musiałem zwerbować gdzieś ludzi. Statki, widzisz są jak kobiety - jak nie ma nad nimi mocnych chłopów, to gnuśnieją, gniją i zaczynają się kurwić.
Obyś nigdy nie był w takiej sytuacji synku. Widzisz, najlepiej mieć doświadczoną załogę. Marynarzy z krwi i kości. Nieustraszonych. A nie miękkie panienki, co płaczą za lądem po dwóch tygodniach. Tych chłopów, co wtedy zatrudniłem, nie nazwałbyś panienkami, jeśli ci zęby miłe. Ale nie byli też ludźmi morza, o nie. Mordercy, gwałciciele i zdrajcy - takie bydlaki. Teraz, to bym takim nawet w zęzie spać nie dał. Wiesz, tam na samym dole, żeby dno nie przeciekało. No, ale wtedy nie miałem wyboru. Musiałem odwiedzić najbardziej podłe i zaszczane speluny.


 


Mówiłem ci, że Hiszpanie to sukinsyny? W naszej kochanej Danii nigdy byś takich mord nie zobaczył. Hej, hej słuchaj młokosie zaraz najlepsze będzie.
Miałem wtedy do kolonii Pensylwanii jechać. Wiesz, tam gdzie mieszkają ci wariaci, co z dzikusami się parzą, tfu! Chociaż wolałbym już ich, niż tych sakramencko popieprzonych purytan.
Ech, zawsze byłem wolnym żeglarzem mówię ci. Wiadomo, że dla naszych się przysługi robiło, ale handel nie zna kon…konfi…, no nie zna gniewu. Najlepiej to u którejś kompani handlowej się zatrudnić. Oni to dopiero…
Eeee nie o takich sprawach przyszliśmy tu gadać, co? No dobra.
Zatrudniłem w końcu wystarczająco  liczną bandę zabijaków. Tfu, parszywa to była załoga. Mieliśmy wypłynąć dość późno. Ja byłem już od świtu, doglądałem wszystkiego – załadunek i te sprawy.
Stoję sobie i gadam z flisakami a tu podchodzi do mnie nie kto inny jak sam chędożony gubernator portu. Od razu widać było, że znaczny jegomość. Tacy to rzadko kiedy port odwiedzają. Pochodzi  i prowadzi do mnie jakąś turkaweczkę młodą. Dziewczę jakieś wychudzone. Od razu mi się nie spodobała.
 
- Witajcie panie - mówi ważny jegomość na wejściu, a ja stoję i patrzę na niego, jakby sam dobry Bóg z Nieba zszedł.
 
Nie znam się na dworskich zwyczajach, więc nie bardzo wiedziałem, co zrobić. Ukłoniłem się jakoś tam, bo, jak mówiłem, od razu było widać, że znaczny ktoś.
 
- Jestem gubernatorem – opowiedział się jakby ,,gubernator’’ to było imię które mu matka dała. Widać takim jak my nie zdradzają, jak na nich w domach wołają, co?
 
No nic, bąknąłem coś tam „jak to mi miło” i „jaki to zaszczyt”, sranie i szczanie, te sprawy. Gubernatorowi chyba się śpieszyło, bo od razu przeszedł do sedna.
 
- Płyniecie teraz do Pensylwanii, zgadza się?
 
- Tak - odpowiedziałem.
 
- Weźmiecie ze sobą moją córkę. Musi tam bezpiecznie dopłynąć.
 
Krucafiks! - wydzieram się w myślach. Od razu mi się to nie spodobało. Baba na pokładzie? Nie jestem przesądnym durniem jak Hiszpanie, ale cała sprawa śmierdziała.
- Dlaczego nie weźmiecie jej na jeden z królewskich statków? - pytam.
 
- Zawrzyj gębę i nikomu ani słowa - tak do mnie mówi! - Mam swoje powody.
 
Chciałem mu powiedzieć, żeby sobie tę córeczkę w dupę wsadził. Niestety, bękart jeden wyjął chyba najgrubszy mieszek wypchany dukatami jaki w życiu widziałem. Zabrakło mi języka w gębie .
 
- Dostaniecie drugie tyle gdy dopłyniecie na miejsce. Pytajcie o człowieka znanego pod nazwą Merkurio.
 
To była prawdziwa fortuna. Nawet najbardziej tępy marynarz od razu by wyniuchał, że coś tu nie gra. Nie mogłem się jednak powstrzymać. Tyle złota za bezpieczne przewiezienie gówniary na statku pełnym mętów i wyrzutków? Wiedziałem, że zadanie nie będzie łatwe, ale opłacalne jak diabli. Przyjąłem robotę.
Nieźle się zapowiada co? No to słuchaj dalej…
Wiadomo było, że nie będę mógł jej o tak normalnie na pokładzie trzymać. Gdy się jest długo na morzu, to różne dziwne rzeczy do łba przychodzą. Mężczyzna ma swoje potrzeby, kiedyś to zrozumiesz he he. Gdybym jej nie ukrył, któryś z tych bydlaków od razu by się do niej dobrał. Przygotowałem więc dla mojego gościa specjalną kajutę, do której tylko ja miałem wstęp. Załodze powiedziałem, że to specjalny, kapitański wychodek. Sam, osobiście znosiłem tam jedzenie, no ale za tyle pieniąchów to nawet nocnik mógłbym jej podstawiać.
Jeszcze przed wypłynięciem wziąłem dziewczynę na rozmowę.
 
- Posłuchaj panienko - zwracam się do młodej. - Będzie musiała panienka ukryta płynąć przez cały rejs. To dla panienki bezpieczeństwa.
 
- Rozumiem panie - powiedziała tylko. Trzeba przyznać, że tatuś nieźle ją wytresował.
Coś mi się jednak nie podobało w jej oczach. Nie umiem tego wytłumaczyć. Była jakaś taka…no jakby patrzyła, ale nie widziała… Miała na sobie taką durną czapeczkę co teraz mieszczanki noszą, więc nie widziałem koloru jej włosów. Głupie co? Bo ja na ten przykład o wiele bardziej wole te z jaśniejszymi włosami…
 Tak, tak wracam do historii. Widzisz, pierwszy raz musiałem szmuglować towar na własny statek he he. No ale na szczęście nikt niczego nie zauważył.
W końcu udało nam się wypłynąć. Widzę, że ci się śpieszy, więc przeskoczę do ciekawszych momentów. Pierwszy tydzień upłyną spokojnie. Dla niektórych nawet za spokojnie. Dwóch moich…załogantów pobiło się i jeden w efekcie stał się pokarmem dla rekinów. Powiedziałem moim zuchom, że za takie zachowanie, to sam będę osobiście wypierdalał za burtę. Na statku dyscyplinę trzeba trzymać. Zauważyłem, że nie przyjęli moich słów poważnie, więc obiłem jednemu mordę. Kapitan to ma być kapitan - pamiętaj. Jak na statku ktoś jest gorszym skurwysynem niż ty, to zaraz bunt będzie i pretensje.
No, ale ciebie interesuje historia z tą dzieweczką co? Jak już mówiłem pierwszy tydzień był spokojny. Pogoda była świetna, wiatr dął w dobrą stronę, na niebie jedynie parę chmurek. Nie ma to jak morska bryza i słońce na twarzy co? Wiesz, chyba to musi być prawda, co ludzie bajają - że morze jest jak kobieta. Kiedyś, to po miesiącu życia na lądzie woda mi się wielka śniła i za oceanem tęskniłem. Za szumem fal płakałem…
Ech, wiem, wiem znowu nie o tym co trzeba plotę. Tylko widzisz, ciężko mi mówić. Pewnie mi nawet nie uwierzysz. Aż w cholerę, bez drugiego piwa, to nie da rady!


Dzięki, dobry z ciebie dzieciak. Siadaj i słuchaj bo teraz się zacznie. Jest środek dnia. Wiatr dmucha w żagle i normalnie se płyniemy. A tu nagle…zgrzyt jakiś potworny na dole słychać i zatrzymujemy się. I to tak nagle, że aż wszyscy na gęby poupadali. Cud, że maszty się nie połamały. Pierwsze, co pomyślałem, to że na mieliznę wpłynęliśmy. Wołam na tych moich chłopaków, żeby któryś kija zamoczył i sprawdził. Jeden taki, z blizną na ryju, wziął tykę, moczy i po chwili mówi, że dna nie wyczuwa. To co ja robie? Kopa w dupę i sam sprawdzam mówiąc, że jak coś znajdę, to zabiję.
Nic! Noż w mordę serio mówię, że nic nie wyczułem. Pobiegłem szybko na drugą burtę, bo wpadło mi do łba, że może to kotwica spadła.  Nie, wisiała zawieszona tak jak ją zostawiliśmy. Spytasz się pewnie co tu robić dalej? Dobre pytanie. Posłałem jednego z moich - wielkiego umięśnionego Maura na bocianie gniazdo. Pomyślałem, że może z góry coś więcej zobaczy. Dureń wziął ze sobą szablę, jakby z mewami chciał tam na górze walczyć i się wspiął.
 
- Nic, panie kapitanie - woła z góry.
 
- Klątwa jakaś - bąknął któryś z załogantów.
 
No tak, jak nie da się czegoś wytłumaczyć, to od razu się na klątwy zwala. Co tak patrzysz dziwnie? Spodziewałeś się pewnie, że ja tak samo głupi? Nic z tych rzeczy, ojciec, niech mu ziemia lekką będzie, wpajał mi, że gdyby choć połowę z tego, co durnie za klątwy biorą, brać na poważnie, to świat byłby piekłem. Ech, gdyby zobaczył, to co ja później, to zmieniłby zdanie.
No w każdym razie mnie trzeba czegoś więcej, by klątwy ogłaszać i na kolana padać. Powiedziałem, żeby zamknęli ryje i do szorowania pokładu się wzięli. Przyznaje, nie bardzo wiedziałem co robić. Ostatnim z moich pomysłów było, by rozwinąć wszystkie żagle. Liczyłem, że uda nam się pokonać tę dziwną przeszkodę. Nic, kurwa! Wszystkie fokmarsle i grotmarsle gówno dały.
Czekaliśmy. Czekaliśmy sami nie wiedząc na co. Załoga była już mocno zdenerwowana. Wpadłem na pomysł, że zmontujemy takie specjalne krzesło, na którym opuścimy któregoś z naszych, by zobaczył w co walnęliśmy. Jakoś niespecjalnie paliło im się do roboty, wydarłem się jak blisko ich jaja znajdują się do rekinich zębów, to szybko zmienili zdanie.
 Było samo południe, słońce prażyło niemiłosiernie a fale, choć niewielkie, wydawały się uderzać w nas z jakimś dziwnym chichotem w tle. Wiem o czym mówię synu. Przetrwałem niejeden sztorm, widziałem wszystkie rodzaje fal i wód, ale mówię ci: tego dnia coś było inaczej.
W każdym razie: zwisałem wtedy z końca bukszprytu i gapiłem się w wodę szukając Bóg jeden wie czego, gdy usłyszałem coś, co mimo upału zmroziło moje serce.
 
- Patrzcie, kurwa, co znalazłem w wychodku - wydzierał się podniecony idiota.
Szybko się zerwałem i wbiegłem na pokład. Tak jak się spodziewałem jedna z tych małp znalazła ukrytą dziewczynę. Ciągnął ją za ramię jak najgorszą kurwę. Dzieweczka piszczała i opierała się.
 
- To jak chłopcy? Zabawimy się? - wrzasnął cham.
Paru się roześmiało głupawo. Wyjąłem pistolet i wymierzyłem kanalii w łeb.
 
- Nikt jej nie dotyka - oświadczyłem stanowczo. 
 
- My chcemy tylko się zapoznać - jego łapska już zaczęły błądzić wokół piersi dziewczyny.
 
Podszedłem parę kroków i przystawiłem mu lufę do jajec.
- Nie będę powtarzał.
 
Uspokoili się, ale można było wyczuć, że są niezadowoleni. Jak bachory, którym zabiera się ulubione zabawki.
- To tylko takie żarty panie kapitanie - powiedział spokojnie bliznowaty i puścił dziewczynę.
 
- Kapitanie - odezwał się basowym głosem Maur. - Baba na pokładzie to pecha przynosi. Za burtę ją.
 
Nie słuchałem, co on tam dalej grzmiał. Musiałem się zastanowić, czy powiedzieć załodze, po co wziąłem tę gówniarę. Spodziewałem się, że mimo moich zakazów będą chcieli się do niej dobrać. Nie była jakaś wyjątkowo urodziwa, ale na morzu to i starowinę do łożnicy byś wziął. Musze przyznać, że postąpiłem trochę nieuczciwie wobec tych szubrawców, o niczym im nie mówiąc. W końcu doszedłem do wniosku, że tylko obietnica pieniędzy może powstrzymać ich chuć. Wytłumaczyłem więc, że za przewiezienie dziewczyny do portu wyznaczono sporą nagrodę. Zaznaczyłem – bardzo mocno – że towar musi być NIENARUSZONY , a więc niech wybiją sobie ze łbów wszystkie głupie pomysły.
Przyjęli to całkiem nieźle. Spodziewałem się, że będą pyszczyć dlaczego wcześniej o tym nie powiedziałem ale widać uznali, że na moim miejscu zrobiliby to samo. Obiecałem im sporo pieniędzy. Pewnie się zastanawiasz, czy chciałem dotrzymać słowa? Z chamami to nie ma co się układać synku, zdrowie!
No…tego. Dziewczyna była na razie bezpieczna. Popełniła jednak błąd. Zamiast się zamknąć i dziękować Bogu ta na mnie spojrzała i:
 
- Dziękuję. Nie pożałujesz tego.
 
Cholerna gówniara! Jakby nie wystarczająco mnie załoga nienawidziła. Może niech od razu da mi tyłka przy wszystkich! W każdym razie obiecując mi pochędóżkę postawiła mnie w jeszcze gorszej sytuacji. Musiałem jakoś zyskać w ich oczach. Kop w dupę i okrzyk:
 
- Wracaj do pokoju i siedź cicho kurwa!
Sprawił, że zaczęli na mnie trochę przychylniej patrzeć. Udało mi się tych huncwotów do pracy zaprzęgnąć. Widać było, że chłopaków jajca świerzbiły bo co i rusz spoglądali w stronę kajuty. Gnoje paskudne, ech. Trzeba jednak przyznać, że uwinęli się dosyć szybko. Urządzonko było gotowe. Ale kiszki marsza grać zaczynały. Dałem im więc godzinę przerwy, a sam udałem się do kajuty dziewczyny. Sprawdziłem, czy wszystko u niej w porządku i wyszedłem. Oni…
No co? Nie myślisz chyba, że…
Synku, ty mnie tu do hołoty nie porównuj. Sprawdziłem czy wszystko z nią dobrze, grzecznie przeprosiłem za przekleństwa i kopa w dupę po czym…wyszedłem. Bliznowaty oczywiście kręcił się w pobliżu. Udawał, że akurat liny do magazynku obok przenosi, kurwi syn! Już ja dobrze wiem, co mu po głowie chodziło.
Minęła godzina, a sytuacja się nie zmieniła. Wciąż staliśmy w miejscu. Krzesło było gotowe, pozostawało pytanie: kto będzie ochotnikiem? Bliznowatemu było za ciepło w gaciach, więc uznałem, że mała ochłoda dobrze mu zrobi.  Jak on się nazywał? Ah, tak!
 
- Esteban! - wskazałem na hultaja z blizną.- Idziesz na krzesło.
Nie był zadowolony, oj nie. To ja jednak byłem kapitanem i w każdej chwili mogłem uznać, że nie zasługuje na swoją działkę. Pokurwił więc pod nosem i skinął głową.
Niezły miałem ubaw, mówię ci. Taki twardy bydlak, całe ręce w tatuażach a widać było, że się wody boi. Kamraci opuszczali go powali, a ja stałem w oddali narzucając rytm. W końcu opuścili go na taką wysokość, że nogi miał już w wodzie.
 
- I jak? Widzisz coś? - krzyknąłem.
Nie usłyszałem odpowiedzi. W pierwszym momencie chciałem podejść i odciąć linę skoro hultaj sobie jaja robi, ale po chwili usłyszałem jego przerażony głos:
 
- O Kurwa! O Jezusie przenajświętszy! Wciągajcie mnie! Wciągajcie! - piszczał jak dziewczynka.
- O Jezu drogi, wciągajcie.
 
Cała załoga rzuciła się na burtę i zaczęła wyglądać. Wystarczyło im tylko jedno spojrzenie, by zaczęli tak samo brać imię Pana na daremno. Odrzuciłem dwóch i sam spojrzałem. Nie mogłem się powstrzymać.
 
- O kurwa - szepnąłem patrząc na czerwoną wodę. Morze wokół naszego statku przypominało kolorem krew. Przysięgam! Niewielki okrąg wody wokół statku wyglądał jakby ucztowały tam rekiny.
Kamraci Estebana wyciągnęli go na pokład.
 
- To klątwa, jesteśmy przeklęci! - wrzeszczał wymachując w powietrzu rękami jak idiota.
 
- Boże zmiłuj się! To Kraken - zawył ktoś inny.
 
- Sraken! - odpowiedziałem wściekle i trzasnąłem tchórza w ryj. - To tylko trochę krwi. Pewnie pod pokładem jest martwy wieloryb.
 
- Głupcze! Czy to ci wygląda na krew?
Rzeczywiście, okrąg był zbyt regularny żeby mógł być typową krwistą, podwodną mgłą. Co innego jednak mogłem powiedzieć tym tchórzom?
 
- Ty! - wskazałem na Maura- Idź na bocianie gniazdo.
 
- To klątwa, klątwa - wciąż wrzeszczał bliznowaty.
 
Musiałem jakoś zaprowadzić porządek.
- Posłuchajcie mnie! POSŁUCHAJCIE! – ryknąłem - Tchórze chędożeni! To tacy z was zabijacy? Ilu z was, durnie, było kiedyś na morzu?
Zaledwie paru podniosło dłonie.
 
- No właśnie! Gówno wiecie co się dzieje i od razu klątwy ogłaszacie.
 
- To przez tę babę - wciął mi się jeden z obwiesi - To ona nieszczęście sprowadza.
 
- Posłuchaj mnie idioto. Żaden z was, skurwysyny, nie ma pojęcia, że to jest zupełnie normalne i naturalne…
Nie dokończyłem bo tuż przy prawym uchu usłyszałem wrzask i coś huknęło straszliwie o deski pokładu. Obróciłem powoli głowę i ujrzałem ciało Maura rozwalone na podłożu.
Załoga zaczęła spoglądać ze strachem w górę, jakby spodziewali się zobaczyć skrzydlate demony latające w powietrzu. Ja jednak wiedziałem co się stało. Maur zobaczył z bocianiego gniazda coś tak strasznego, że zeskoczył.
Niezłe co? Wielki, umięśniony murzyn oskarżony o trzy morderstwa, bydlak, którego byś omijał szerokim łukiem wystraszył się na śmierć. Zobaczył pod wodą coś… co odebrało mu całą odwagę i zmusiło do samobójstwa.
Długo staliśmy w milczeniu. Patrząc po twarzach moich załogantów byłem pewien, że mają już pełne portki. Sam czułem, że kręci mi się we łbie. Musiałem jednak coś zrobić. Przerażona załoga to najgorsze, co może cię spotkać na statku. Żebyś ty wiedział do czego są zdolni ludzie, gdy ich strach opęta. Słyszałem kiedyś, że jacyś durnie uznali, że żagle na ich okręcie są przeklęte. Podpalili je…chyba łatwo się domyśleć co stało się dalej co?
Wymyśliłem więc najbardziej możliwe wyjaśnienie całej sytuacji:
 
- Tego jeszcze brakowało - krzyknąłem głośno. - Dureń, który nie potrafi wejść na bocianie gniazdo.
Chyba tego nie kupili. Bądź co bądź znali tego człowieka. No, w każdym razie ja starałem się wyglądać na nieporuszonego. Szybko przydzieliłem im jakąś robotę, ale bunt wisiał w powietrzu. Wystarczyło, że się na chwilę odwróciłem i już zaczynali szeptać. Postanowiłem, że będę czuwać przy drzwiach dziewczyny. Mijały godziny. Chciało mi się jeść i lać, ale twardo stałem na posterunku. W końcu drzwi za mną skrzypnęły a ja odwróciłem się ze zdziwieniem.
 
- Co panienka robi? - spytałem młodą. - Panienka nie może wychodzić.
 
- Proszę - odparło dziewczę. - Muszę na chwilę wyjść…zobaczyć morze.
Mówię jej, że nie ma mowy, że bydlaki ją zgwałcą albo zabiją jak tylko zobaczą. Ona na to żebym się nie martwił. Zaczęła błagać, zaczęła tak kwilić i prosić, że naprawdę uwierzyłem, że to coś więcej niż babski kaprys. Jej oczy, cholera, nie umiem tego opisać. Nie mogłem jej odmówić.
Zaprowadziłem ją na pokład i – tak jak się spodziewałem – załoga nie była zachwycona. Od razu zaczęli się wydzierać. Wyjąłem pistolet i krzyknąłem, że zajebię pierwszego idiotę, który do niej podejdzie.
Młoda tymczasem podeszła do burty, gapiła się na wodę i zaczęła się jakoś tak dziwnie kiwać. Odwróciłem się do niej plecami by mieć na oku moich hultajów. Zaczęli się powoli zbliżać.
 
- Dlaczego tak pan ją broni kapitanku? - spytał wychudziły gwałciciel.
 
- Pewnie mu dupy dała - zaśmiał się inny.
 
Esteban odzyskał odwagę.
- Zaraz zobaczymy co tam ma.
 
Banda dzikusów zaczęła ryczeć ze szczęścia. Jeszcze teraz mi ręce drżą z gniewu, gdy to wspominam.
Byłem, spięty i czujny. Zgraja przestała się w końcu śmiać a wychudły wskazał na młodą palcem i pisnął jak eunuch:
 
- Ona coś do wody wrzuciła. Czarownica!
 
- A to kurwa jedna!
Esteban postąpił parę kroków. Krzyknąłem tylko ,,Stój’,’ ale nie posłuchał. Nie miałem wyboru. Strzeliłem mu w łeb.
Posłuchaj mnie dzieciaku. Nigdy nie pochwalałem zabijania, czasami jednak jest to konieczne. Jedna śmierć jest lepsza niż śmierć całej załogi, co? Mówiłem ci już, a ojciec mi to zawsze powtarzał: najważniejsza jest dys-cy-pli-na. Myślisz, że co robią z buntownikami na królewskich statkach? A wieszają na masztach jak psów! Mówiłem już, że miałem wtedy do czynienia z najgorszymi bydlakami. A do chamstwa tylko takie metody docierają. Nie ma marchewki albo bata synku. Jest tylko bat i jeszcze więcej bata. Czy szkoda mi tego skurwysyna Estebana? Kiepsko sypiam po nocach, ale z innego powodu. Zaraz się dowiesz jakiego.
Ech, dno już widać w kubasie. Postaw no jeszcze jedno, głupio tak przecież kończyć historię w takim momencie…


Dzięki! Miło z twojej strony, że tak starszego człowieka wspierasz.
Na czym to ja? Ah, no tak! Zastrzeliłem jak psa. Reszta załogi stała przez chwilę zaskoczona, po czym rzucili się na mnie i na młodą całą kupą. I bądź tu Se kapitanem, jak każdy przeciwko tobie, kurwa mać. Odciągnęli mnie w głąb statku. Zobaczyłem tylko przez czyjeś ramię, że jeden z…chłopców zaczynał dusić dziewczynę. I wtedy właśnie…słuchaj uważnie.
Cały okręt zatrząsł się, a z dołu dobiegł ryk. I to nie byle jaki ryk chłopcze. Coś tam w głębinach darło się jakby bramy samych piekieł się pod nami otworzyły. Słyszałem już walenie, wieloryby czy inne takie gówna. To było co innego. Klnę się na własną matkę, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie słyszałem. To…nie mogło pochodzić z tego świata. Jak mi Bóg miły, chyba sam Lucyfer się na nas wydzierał.
Słyszałeś kiedyś, jak jęczą umierający na dżumę? Okropne. Nie wiem jak to możliwe…ale ten głos z głębin brzmiał jak głos umierającego…który jednocześnie grozi. Pojmujesz? Jakby mówił mi, że to JA będę tak jęczał.
No w każdym razie na statku zrobił się niezły burdel. Wszyscy poupadali i zaczęli kulić się ze strachu. Muszę przyznać - sam byłem nie lepszy. Statkiem trzęsło jak…no, cholera jedna wie jak, ale mocno.
W końcu się uspokoiło, okazało się jednak, że to nie koniec niespodzianek. Jeden z chłopców, chciał się wyrzygać za burtę, ale zobaczył coś, co sprawiło, że odwrócił się i narzygał sobie na buty. Cóż mogłem zrobić? Musiałem zobaczyć, co go tak wystraszyło. Jedno spojrzenie wystarczyło bym zaczął odmawiać w myślach litanię. Czerwona woda wokół statku była zapełniona szczątkami…ludzkimi.
Nie było ani jednego kawałka mięsa. Same kości. Białe, idealnie wypolerowane czaszki, miednice , piszczele, kości rąk i nóg.
Do dziś zadaję sobie jedno pytanie chłopcze. Jedno! Dlaczego nie poszedłem wtedy i osobiście nie zabiłem tamtej małej? Nie wiem czy to był jakiś urok, czy inne licho. Czułem po prostu, że byłby to poważny błąd.
W tamtym momencie coś zupełnie innego mnie dręczyło. Wciąż czułem przemożną chęć zaspokojenia ciekawości. Chciałem koniecznie zobaczyć, co też takiego wystraszyło nieszczęsnego Maura. Bocianie gniazdo kusiło mnie niczym najlepszej klasy burdel.
Nie było jednak na to czasu. Załoga zaczęła rozglądać się za młodą. Ona tymczasem wróciła do swojej kajuty. Udało mi się ich ubiec.
Słyszałem w głowie głos ojca, który mówił mi, żebym nigdy nie tłumaczył niewyjaśnionego klątwami, że zabicie dziecka zawsze jest zbrodnią.
Po paru godzinach miałem dość. Nie mogłem zostawić statku bez opieki. Wyszedłem na pokład i oślepiło mnie światło. Pomimo całego zamieszania nie mogłem nie docenić tamtego widoku. Najpiękniejszy zachód słońca jaki w życiu widziałem, mówię ci. Na horyzoncie widać było burzowe chmury a ognista kula wyglądała jakby siedziała na czarnym tronie. Czerwone promienie nad niebieską taflą wody…tego nie da się opisać. I ten cudowny zapach. Morska bryza chłopie, nigdy ci się nie znudzi. Fale również się zmieniły. Były niczym pierwsze kamyki lawiny. Każde uderzenie o burtę było trochę mocniejsze od poprzedniego.
Ech…niestety to, co stało się później sprawiło, że morze straciło dla mnie cały urok.
Słuchaj…rozkazałem załodze, by zwinęli żagle. W końcu nadchodził sztorm . O dziwo posłuchali i szybko uwinęli się z robotą. Widać jednak było, że coś knują.
 
- Ten sztorm wygląda niebezpiecznie panowie! - ogłosiłem. - Jeśli macie jakieś plany, to lepiej zajmijcie się nimi jak już przejdzie.
 
Miałem nadzieję, że takie postawienie sprawy trafi do ich zakutych łbów.
Upewniłem się, że każdy był czymś zajęty i zacząłem wspinać się na bocianie gniazdo. Tej wędrówki nigdy nie zapomnę. Zupełnie jakbym wchodził na górę prosić Pana, by pozwolił mi spojrzeć jak wygląda piekło.
W końcu doszedłem na wierzchołek i usadowiłem się w koszu. Stamtąd widok był jeszcze piękniejszy. Bałem się opuścić wzrok.  
No…nie mogłem tak wiecznie gapić się na zachodzące słońce. Bardzo powoli, opuściłem głowę.
Co ja tam zobaczyłem? Ech…szkoda gadać. Zbliż się…
Widziałem, jakiś podłużny kształt, ciemny zarys pod powierzchnią wody. Coś jakby wielki wąż albo macka czegoś większego. To coś wystawało z boku okrętu. Widziałem to tylko przez chwilę. Chyba…wyczuło, że to widzę, bo od razu się schowało.
Byłem wstrząśnięty. Przerażony jak cholera. Coś mi jednak mówiło, że to nie wszystko. Niemożliwe przecież, by tylko ten widok przeraził Maura na śmierć. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Pierwszy raz od nie wiem jak długiego czasu. Zachodzące słońce przestało być piękne. Zdawało się mówić - macie tak przesrane, że aż nie chcę na to patrzeć.
Postanowiłem, że nie będę mówił załodze o tym co widziałem. Z resztą, to i tak nie miało znaczenia. Jak tylko zszedłem skierowałem się w stronę kajut i…wyobraź sobie poczułem jak ktoś mnie pieprznął w tył głowy. Jeden z tych bydlaków odważył się uderzyć kapitana! Nie sądziłem, że są aż tak głupi.
Teraz będzie najlepsze. Zanim zacznę, muszę ci tu złożyć małe ślubowanie. Niech mnie w tej chwili piorun trafi jeśli cokolwiek z tego, co powiem, będzie kłamstwem!
Skup się młody! Obudziłem się związany jak szynka! Nie mogłem nawet palcem ruszyć. Trzeba przyznać, że sukinsyny znały się na wiązaniu jeńców. Na pewno byli w tym doświadczeni. Gdybyś mógł mnie wtedy zobaczyć. Łajdaki tak sprytnie mnie obrządzili, że zwisałem z najniższej rei. Nie dość, że byłem związany, to jeszcze w siatce. 
Pewnie chcieli mnie trochę poprzypiekać, ale na szczęście mieli wtedy inne zmartwienia. Gdy tylko otworzyłem oczy wiedziałem, że sztorm już uderzył. Ciemność piekielna ogarnęła świat a wiatr niemalże rozrywał płuca. Czegoś mi jednak brakowało.
Statek był w całkowitym bezruchu- wyobrażasz sobie? Fale uderzają w niego z wściekłością, załoga ledwo trzyma się na nogach od podmuchów a jednak sam okręt- nieruchomy.
Zachodziłem wtedy w głowę co te łajdaki miały w planach. Nie mieli szans wydostać się ze sztormu bez mojej pomocy.
Po chwili wiedziałem już co knują. Przez ryk wichury przebijał się rytmicznie pojedynczy dźwięk. Dźwięk czegoś twardego uderzającego o ścianę. Olśniło mnie!
Skurwysyny chciały wywarzyć drzwi do kajuty młodej! Widać zabicie czarownicy stało się dla nich najważniejszą sprawą. Byłem wściekły, ale nic nie mogłem zrobić. Tymczasem fale robiły się coraz większe. Normalnie reagowałbym na to by ustawić się dziobem w kierunku przypływu, ale ponieważ statek nawet nie drgnął, to cała moja wiedza była gówno warta. Z całą pewnością hultaje też przeczuwały, że coś nie gra. Wrzeszczeli coś do siebie i pokazywali paluchami na horyzont.
 
- Wypuśćcie mnie! - darłem gardło. - Tylko ja mogę was z tego wyprowadzić.
 
Chudy gwałciciel o głosie kastrata pojawił się tuż przed moją twarzą.
- Najpierw zajmiemy się twoją małą kurewką. Nie martw się, i tak powiesz nam wszystko, co chcemy wiedzieć.
Widać przyjął role przywódcy po śmierci Estebana. Nie miałem zamiaru z nim gadać ani tym bardziej błagać o litość.
 
- Zginiesz - powiedziałem tylko i zdziwiło mnie jak bardzo byłem tego pewien. 
 
- Lepiej bądź grzeczny. Są wśród nas tacy, co i na ciebie mają ochotę kapitanie.
Zwyrodnialec uśmiechnął się i zniknął mi z pola widzenia.
Wiatr wzmagał na sile i na domiar złego pojawił się deszcz. Wiesz, taki sztormowy, co  zacina w bok i mocno uderza - strasznie wkurwiający.
Wisiałem tak Bóg jeden wie jak długo, gdy  usłyszałem coś, co zmroziło mnie do szpiku kości.
Od strony kajut słychać było przeraźliwe wrzaski. Zupełnie jakby hultaje spotkali jakąś piekielną  bestię, która rozszarpywała ich na strzępy. To był jednak dopiero początek.  Serducho mi się jeszcze nie uspokoiło, gdy znów to usłyszałem - głos z głębin chłopcze.
W ciemności i ulewie brzmiał jeszcze straszniej. Do dziś, kiedy słyszę szum fal, przypominam go sobie. Nie ma takiego opisu, który sprawiłby, że zrozumiałbyś o czym mówię chłopcze.
Poczułem, że statek zachowuje się wreszcie normalnie. Zwisałem luźno z rei więc zaczęło mną kołysać. Na pokładzie było niezłe zamieszanie. Z kajut wybiegło paru zakrwawionych i przerażonych łajdaków. Zaczęli wrzeszczeć na chudego. Widać było, że zobaczyli coś strasznego.
Coraz bardziej mną kołysało i obraz zaczął się zamazywać.
Sztorm przybierał na sile. 
 Pamiętam, że później…z kajut wyszła ona. Dziewczyna, którą miałem eskortować. Nie wyglądała już jak mieszczka. Czarne, długie włosiska wiły się na wietrze jak węże. Miała na sobie białą sukienkę, zaplamioną krwią. Załoga cofała się przed nią przerażona. Wcale im się nie dziwię, wyglądała jak konkubina samego diabła. Najpierw się śmiała a później zaczęła coś krzyczeć. Nie jestem pewien, ale to chyba była łacina. Pamiętam jak ojciec używał jej kiedyś, gdy gadał z kapłanami. Boże drogi, jak ona krzyczała. Takie chuderlawe ciałko, a wydawało się jakby miała siłę co najmniej dwóch chłopów. Jej głos niósł się chyba pod samo niebo.
Nikt nie zdążył nic zrobić. Rozległ się jakiś potworny zgrzyt i statek znów był unieruchomiony.
 
- Zabić tę czarownicę! - wrzasnął chuderlawy.
 
Nie jestem pewien co stało się później. Siatka w której wisiałem przekręciła się i musiałem spoglądać na dziób statku.
Słyszałem z tyłu wrzaski i plusk wody, jakby…coś z niej wyskakiwało. To były najstraszniejsze chwile mojego życia. Wyobraź sobie, że słyszysz za sobą ryki demonów, odgłosy walki i konających ludzi ale nie możesz się obrócić. Byłem pewien, że to mój koniec.
Niestety, moja ciekawość została w końcu zaspokojona.
Zobaczyłem chudego cofającego się z wyrazem przerażenia na twarzy. Doszedł aż  pod sam bukszpryt. Trzymał w ręku szablę, ale dłoń tak mu drżała, że nie mógłby nią nawet much odganiać. Krzyknął jeszcze parę słów, kiedy nagle coś złapało go za nogi i ściągnęło za burtę.
Coś wyszło po niego z wody!
To jeszcze nie wszystko! Po chwili do dziobu podbiegło dwóch łajdaków. Wyraźnie się przed czymś cofali. Po chwili zobaczyłem. Dwóch ryboludzi.
Ludzie -  ryby przysięgam! Jak matkę moją własną i Boga wszechmogącego kocham to byli ludzie-ryby. Mieli wielkie, niebieskawe i umięśnione cielska. Jeden stał wyprostowany a drugi na czterech nogach jak zwierze. Mieli wielkie, żółte oczyska i gęby pełne ostrych zębów. NO NIE PATRZ TAK NA MNIE!
Nikt mi nie wierzy! Mówię ci, oni istnieją, widziałem ich!
Jestem spokojny! Myślisz, że to wszystko? Słuchaj dalej.
Bestie rzuciły się na tych biednych durniów i rozszarpały ich na strzępy. Widziałem jak…rwały i gryzły. Wytoczyli z nich krew jak z prosiąt, a ja wisiałem tam i mogłem tylko patrzeć!
Tak bardzo chciałem zamknąć oczy ale…nie mogłem. Bałem się. Nie wiem dlaczego, ale potwory mnie oszczędziły. Nawet nie spojrzały w moją stronę. Gdy…skończyły wyskoczyły za burtę, do wody.
Już wtedy myślałem, że odchodzę od zmysłów, ale to jeszcze nic. Ktoś przeciął linę, i rozsupłał mi więzy.
Podniosłem się na nogi i obróciłem.
Stała tuż za mną. Istota, którą wziąłem za córkę gubernatora. Miała szarą, łuskowatą skórę. Jej oczy…bez powiek, całe żółte. Były jak oczy rekina. Patrzyły na mnie bez życia. Dobry Boże, oszczędziła mnie. Pamiętam jak mówiła, że nie pożałuję…
Ona… podniosła dłoń do góry i wypowiedziała słowa, których nigdy nie zapomnę:
 
- I’a Dagon! I’a Hydra!
 
A później…za lewą burtą zobaczyłem…poczekaj chwilę…
Zobaczyłem jak z otchłani oceanu wyłania się wielka ręka. I wiedziałem już czym był ten podłużny kształt, który zobaczyłem z bocianiego gniazda. To był palec chłopcze. Zaledwie palec.
Gigantyczna dłoń. Pamiętam, że wsparła się na statku a później…wydaje mi się, że później zwariowałem.   W pamięci pozostały mi tylko dwa, wielkie żółte punkty, wielkie jak planety…

Następne co pamiętam to, widok lądu i moich rąk wspartych na kole sterowniczym. Nie wiem jak to możliwe, ale w ciągu jednej nocy statek przeniósł się nad wybrzeże Ameryki. Ponad tydzień drogi w jedną noc.
Pewnie zastanawiasz się, co zrobiłem dalej? Dotarłem do Pensylwanii i dostarczyłem towary. Nieźle na tym zarobiłem biorąc pod uwagę, że nie musiałem się z nikim dzielić. Po załodze nie pozostało nawet śladu. Nawet plamy krwi znikły. Tak samo córka demonów - przepadła bez śladu. Podejrzewam, że wróciła do swojego prawdziwego domu…
Pamiętasz co mówił gubernator? Psiakrew, nawet nie wiem, czy to był gubernator. Równie dobrze to mógł być Belzebub. Nie obchodzi mnie to, nigdy nie sprawdzałem i nie mam zamiaru. W każdym razie powiedział bym zaprowadził małą do Merkuria. Popytałem się o tego człowieka i okazało się, że tak mówią na szamana pobliskich Indian, wyobrażasz sobie?
Nie chciałem się w tym dłużej babrać, na pewno nie miałem zamiaru szukać jakiegoś szalonego dzikusa.
Jak już mówiłem, nieźle zarobiłem. Dodatkowe pieniądze dostałem, gdy sprzedałem statek. Zabrałem się z jakimś innym kupcem do Danii. Gdy powróciłem do domu osiadłem w tym porcie. Od tamtego czasu ani razu nie wypłynąłem w morze.
Co, uśmiechasz się? Myślisz, że to jest śmieszne? Za każdym razem gdy patrzę na morze robi mi się niedobrze i zaczynam drżeć! Codziennie udaję sam przed sobą, że to był tylko sen, że to się nie wydarzyło. Mówiłem już jednak - to wszystko prawda.
Ha ha ha, śmieszą mnie tacy jak ty, wiesz? Możesz nie wierzyć staremu Torkilowi, gówno mnie to obchodzi. Pewnie sam bym w to nie uwierzył…gdybym nie zobaczył!
Oni tam są, mówię ci, za każdym razem gdy wypływasz, oni cię obserwują!  Nie uciekniesz od nich! I’a Dagon! I’a Hydra! Myślisz, że jesteś bezpieczny, mały sukinsynu? Jesteś tylko pokarmem dla nich, małym robakiem. Przyjdą po ciebie! Przyjdą, będziesz jeszcze błagał Wielkiego Przedwiecznego o łaskę! Będziesz jeszcze błagał! Nie dotykaj mnie!
Oni istnieją! A kiedy nadejdzie czas wyjdą po nas wszystkich! Już niedługo, słyszysz? Już niedługo! 

 
Maj 2009

Perpetuum Amentia [groteska]

                                                              Rozdroże

Już od dłuższego czasu ludzie zastanawiają się, dlaczego omijam wszystkie większe supermarkety i centra handlowe. Dlaczego robię zakupy tylko w małych, narożnych sklepikach i stacjach benzynowych. Historia, którą teraz opowiem, z całą pewnością wyda się niesamowita, a człowiek racjonalnie myślący z miejsca ją odrzuci. Ja sam wciąż zadaję sobie pytanie, czy to wszystko prawda.
Dla niektórych świat nie ma żadnych tajemnic. Albo przynajmniej nie ma tajemnic w ich życiu codziennym. Ja z kolei często mam wrażenie, jakbym błądził po omacku. Na przykład: bank. Gdy słyszę ten bełkot, którym zalewają mnie urzędnicy w okienkach, czuję się bardzo głupi. Te wszystkie pojęcia i terminy przelatują obok mnie, coraz bardziej utwierdzając mnie w mojej niewiedzy. Zupełnie jakby każde z tych długich, wielosylabowych słów zabierało mi cząstkę mózgu. To upokarzające - czuć się jak dziecko w wieku dwudziestu pięciu lat. Cóż, może wciąż nim jestem.
Nie o tym jednak miałem pisać. Moja historia zaczyna się bardzo prozaicznie. Normalny, nudny dzień, który rozczarował mnie z samego rana, gdy otworzyłem lodówkę.
- Niech to szlag!- pomyślałem, wściekle patrząc na puste półki.
Niewiele myśląc, wziąłem ekologiczną torbę na zakupy ( teraz trzeba płacić za zwykłe reklamówki- co za idiotyczny pomysł! ) i wybrałem się do Carrefoura.
Nie kupiłem nic nadzwyczajnego: Trochę parówek, jajka, makaron, sos słodko kwaśny ( lubię chińską kuchnię ), wodę i tym podobne.
Jak zwykle kolejka była długa, w końcu jednak udało mi się dostać do kasy. Wyładowywałem właśnie zakupy z koszyka na czarną taśmę, gdy zauważyłem, że kasjerka ciekawie mi się przygląda.
 
- Co to jest?- spytała ostro, wskazując na torbę zwisającą z koszyka.
 

- Torba na zakupy- odparłem zdziwiony agresywnością pytania.
 

- Mogę zobaczyć?
Spełniłem jej prośbę, zastanawiając się, czy nie mam do czynienia z wariatką. Kobiecina wzięła przedmiot w ręce, wygładziła go, po czym odrzuciła w moją stronę, jakby materiał sparzył ją w palce.
Z niedowierzaniem zauważyłem, że oczy kasjerki zaszkliły się jakby miała się zaraz rozpłakać.
 

- Jak pan mógł?- spytała żałosnym tonem- Jak pan mógł?
Poczułem się, tak  jakbym przed chwilą dokonał jakiejś niewiarygodnej zbrodni. Niedorzeczne! Tymczasem pracowniczka Carrefoura patrzyła na mnie jak na psychopatę, który zamordował jej rodzinę, a w ramach świątecznej promocji dorzucił poszatkowanego psa.
 

- Nie rozumiem - powiedziałem, patrząc jej w oczy.
 

- Wzywam ochronę - stwierdziła, spoglądając na mnie nienawistnie.
Poczułem się nieswojo. Ludzie stojący za mną w kolejce rozeszli się do innych kas.
 

- Przepraszam - zacząłem uprzejmie. - Ale czy mogłaby mi pani wytłumaczyć…..
 

- W czym mogę pomóc? - przerwał mi wielki łysy ochroniarz. Niebieska koszula niezbyt do niego pasowała. Lepiej by mu było w dresie i w odblaskowych bucikach ze stadionu.
 

- Zobacz Krzysiek, ten facet ma torbę ze Stokrotki - wychlipała kasjerka.
 

- Co takiego?- zagrzmiał osiłek. - Pokaż pan.
 

Wyrwał mi z rąk torbę i przeczytał ( z niejakim trudem ):
- Sto-krot-ka. - Na jego tępo ociosanej twarzy odbiło się zdumiewające wręcz oszołomienie.   - Czy pan zwariował?- spytał,  patrząc na mnie jakby z czoła wyrósł mi wielki fioletowy kwiatek.- Czy pan wie, jaki to jest sklep?
Nie mogłem uwierzyć, że chodzi o zwykły napis na torbie.
 

- Przepraszam, ale nie rozumiem, jakie to ma znaczenie?
 

- Słyszałeś Krzysiek?- po policzkach kasjerki zaczęły płynąć łzy.- On uważa, że to nie ma znaczenia.
 

- To jest Carrefour! - ryknął ochroniarz.- Carrefour, a nie żadna Stokrotka! Idę po kierownika działu.
 

Jak nie trudno się domyśleć - byłem w szoku. Widzicie, w dzisiejszych czasach ( a zwłaszcza w moim życiu ) rzadko się zdarza, by ktoś na kogoś darł ryja. Ciężko mi również o tym mówić ale jestem raczej osobą łagodnego charakteru.
Dlatego też nie mogłem wydusić z siebie słowa, gdy Krzysiek wyjął krótkofalówkę i zakomunikował:
- Zgłaszam kod…yyyy bardzo poważny przy kasie numer dwa. Poproszę kierownika działu.
Ludzie zaczęli nam się dziwnie przyglądać. Nie mogłem również nie zauważyć, że większość tych spojrzeń była złowroga. Widać brali mnie za złodzieja. Mimowolnie poczułem wyrzuty sumienia. Wspominałem już, że raczej nie mam silnego charakteru? Jednak absurd sytuacji nie pozwalał mi stać cicho.
 

- Pan wybaczy, ale ja się śpieszę.
 

Ochroniarz zagrodził mi drogę i utkwił we mnie spojrzenie.
- Nigdzie pan nie pójdziesz. Zaraz przyjdzie kierownik działu. Z nim pan sobie pogada. Złośliwy uśmieszek na jego twarzy był aż nadto widoczny. Zupełnie jakby ,,kierownik działu’’ był jakąś straszną bestią, którą mnie poszczuje.
Po chwili ze schodów na drugim końcu sklepu zszedł jakiś wymuskany facet w nienagannym garniturze. Z pewnością była to postać wzbudzająca autorytet. Szedł pewnym krokiem, a kasjerki patrzyły na niego z przerażeniem. Zauważyłem, że jedna zaczęła coś mamrotać pod nosem, a inna skłoniła głowę, jakby oddawała hołd władcy. Był młody, z pewnością nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Zadumałem się, jak szybko w dzisiejszych czasach można zdobyć władzę.
 

- W czym tkwi problem?- spytał kierownik, gdy w końcu podszedł na odległość paru kroków. Miał miły, pogodny głos. Chociaż on był dzisiaj w dobrym humorze. Coś mi jednak mówiło, że nie na długo.
 

- Niech pan zobaczy, co ten klient miał przy sobie. - Ochroniarz zwany Krzyśkiem podał mu torbę ze Stokrotki.
Oczy faceta zmieniły się w spodki, gdy przeczytał wytłoczony napis.
 

- Jezu Chryste Przenajświętszy. Czy pan zdaje sobie sprawę co zrobił?
 

Zrozumiałem, że pytanie było skierowane do mnie, więc postanowiłem w końcu zabrać głos.
 

- Niech pan posłucha. Jeśli chodzi o kryptoreklamę, to przysięgam, że torba nie była na widoku.
Kierownik prychnął z pogardą.
 

- Widzę, że naprawdę pan nic nie rozumie. Proszę za mną do gabinetu.
 

Okręcił się na pięcie i nie patrząc wstecz skierował się w stronę schodów. Poczułem na ramieniu ciężką rękę ochroniarza. Wywinąłem się. Co to, to nie!
Żałuję, że nie spróbowałem wtedy uciec. Cóż, wciąż sądziłem, że cała sprawa była jakąś niedorzeczną pomyłką i byłem zdeterminowany, by ją wyjaśnić. Niestety, najgorsze wciąż było przede mną...
Poszedłem za kierownikiem działu, nie zwracając uwagi na posapywania za moimi plecami. Weszliśmy na piętro i mężczyzna otworzył drzwi oznaczone jako ,,wejście tylko dla personelu’’. Zagłębiliśmy się w jasno oświetlony, pusty korytarz. Uderzyło mnie, jak bardzo był ubogi w porównaniu z resztą sklepu. Żadnych krzykliwych reklam, kolorowych ulotek czy bijących po oczach haseł. Tylko gołe ściany, idealnie wypolerowana podłoga i drzwi. W końcu kierownik otworzył jedne z nich i zaprosił mnie gestem do środka. Znalazłem się w niewielkim, skromnie urządzonym biurze. Jedyną wyróżniającą się rzeczą były różnokolorowe segregatory na szafce, reszta standardowo: stół, czarny telefon, kubek z długopisami, dwa krzesła i zegar na ścianie. Nic specjalnego.
 

- Zaczekaj przed drzwiami. - Kierownik zwrócił się do osiłka nie znoszącym sprzeciwu tonem. Krzysiek bąknął coś pod nosem, ale posłuchał.
Młody zarządca wszedł do pomieszczenia i wskazał na krzesło przed biurkiem.
 

- Proszę, niech pan siada.
Usadowiłem się, nie spuszczając mojego rozmówcy z oczu. Młody usiadł po drugiej stronie i zabrał głos:
 

- Nie czytał pan najnowszego wydania dziennika ustaw prawda?
 

- Nie - odparłem, bo polityka i prawo były mi równie obce co najnowsze trendy w paryskiej modzie.
 

- Tak myślałem. - Uśmiechnął się z politowaniem, jakby nieznajomość jakiejś głupiej ustawy była równie wstydliwa, co noszenie nigdy nie pranej odzieży. - Zatem nie wie pan, że do pierwszego punktu, ustawy trzeciej o handlu, a dokładniej podpunktu drugiego paragrafu b, sekcji trzeciej dodano trzyczęściowy aneks, który to w punkcie drugim dokładnie wyjaśnia nowe prawa prywatnych sieci handlowych?
Nawet nie pokręciłem głową, gdyż na retoryczne pytania się nie odpowiada. Kierownik nie zraził się i kontynuował:
 

- Otóż oznajmiono, czy raczej zarządzono, że każda sieć sklepów o rocznym proficie przekraczającym pewną ustaloną liczbę staje się oddzielną istotą, czy raczej jednostką prawną z przywilejami do dzierżawy nieskupowanych ziem, co potwierdza najnowsza wersja PITu numer dwa. Każda jednostka może ustanawiać własne prawa, kierując się zasadami zdrowej konkurencji, które to prawa wyłożone zostały w Senacie w roku ubiegłym. Kuptaż i Sprzedaważ wlicza się w ogólny rozrachunek podobnie jak oznakowania proficyjne...
Równie dobrze, mógł mówić po chińsku. Nic nie rozumiałem z tego bełkotu i czułem się coraz bardziej zakłopotany. Byłem pewien, że zarządca doskonale o tym wiedział i sprawiało mu to przyjemność. Co za dupek! Postanowiłem przerwać jego wywody.
 

- Chwileczkę! Nic nie rozumiem! Niech pan jasno powie, co ja takiego złego zrobiłem.
 

- Wniósł pan na teren naszej placówki torbę ze Stokrotki - odparł łagodnie.
 

- To wiem. Ale dlaczego wszyscy się zachowują, jakby to była wielka zbrodnia?
 

Mężczyzna nachylił się nad biurkiem i spojrzał mi w oczy:
 

- Ponieważ złamał pan prawo - odparł konspiracyjnym szeptem.
 

- Jakie prawo?
 

- Toż panu powiedziałem - zdumienie na jego twarzy było jawnie udawane. - Koniunktura podażu jest związana z defrałdującą wartością oznakowania konkurencji. Zabiera pan opodatkowaną percepcję podatnych klientów.
 

-  Że co?
 

- Toż to szpieg pieprzony - do pokoju wszedł czerwony na twarzy Krzysiek. Widać przysłuchiwał się rozmowie i postanowił interweniować. Splunął wściekle w kąt pokoju.  - Ci ze Stokrotki zawsze niewinnych udają.
 

- Panie Krzysztofie- kierownik zwrócił się przymilnie do ochroniarza. - Może pan wyjaśni naszemu gościowi, jaki błąd popełnił?
 

-  Wszedłeś pan do naszego obozu w barwach wroga, O! Do Krakowa żeś pan przyjechał w szaliku Legii. - Rozpromienił się. Widać uradowało go, że jest w stanie wymyślić tak zręczną i obrazową metaforę.
Ja - wręcz przeciwnie. Czułem wciąż narastający gniew i frustrację.
 

- Panowie! To jest jakiś absurd! Wychodzę, nie będę brał w tym udziału.
Osiłek zastawił swoim cielskiem całe drzwi.
 

- Gdzie się panu śpieszy? - kierownik przypatrywał mi się ze złośliwym błyskiem.- Jeszcze nie było mowy o karze.
 

- Karze? Jakiej znowu karze?
 

- Nie myślał pan chyba, że wyjdzie bezkarnie po dokonaniu swej potwornej zbrodni?
 

- Jak? Co? S....słucham? - zapowietrzyłem się, zacietrzewiłem, cokolwiek. Zabrakło mi języka w gębie. Nie umiem reagować na bezpośrednią bezczelność. Z absurdem radzę sobie jeszcze gorzej.
 

Kierownik uśmiechnął się samymi ustami.
- Może szklaneczkę wody? Obawiam się, że nie mamy takich z logo Stokrotki, będzie musiała panu starczyć standardowa.
 

- Dość...chcę rozmawiać z kierownikiem.
 

- Ja jestem kierownikiem.
 

- Z pana przełożonym!
Przestraszył się. Zarówno on jak i ochroniarz. Przerazili się, jakbym chciał wezwać samego diabła.
 

- Przysługuje panu takie prawo - powiedział powoli mężczyzna w garniturze.- Ale czy naprawdę pan tego chce? - Przybliżył się, jakby chciał wyszeptać mi do ucha jakąś straszną tajemnicę. - Niech pan się dobrze zastanowi. Czy naprawdę chce pan pójść z tym na górę? - spojrzał wymownie w sufit. - Później nie będzie już odwrotu.
 

- Tak. Natychmiast.
Kierownik westchnął ciężko i zwrócił się do ochroniarza:
 

- Panie Krzysztofie, proszę zabrać naszego gościa do vice dyrektora.
 

Po przerażonej minie osiłka domyśliłem się, że bardzo możliwe, iż na własne życzenie spadłem z deszczu pod rynnę.
Wyszedłem z pokoju i tym razem to ja nie zadałem sobie trudu, by spojrzeć przez ramię. Czułem na plecach wzrok młodego kierownika, ale patrzyłem na coraz bardziej bladego ochroniarza. Wciąż jeszcze myślałem, że musi być jakieś wyjście z sytuacji. Może to jakiś kawał? Może jestem w ukrytej kamerze i pod koniec programu dostanę nagrodę? Uśmiechnąłem się do swoich myśli, ale coraz mniej było mi do śmiechu.
Znów zagłębiliśmy się w puste korytarza. Szliśmy tak dłuższą chwilę, gdy w końcu w przejściu pojawiła się młoda dziewczyna w kolorowym ubraniu niosąca tackę z darmowymi próbkami. Po chwili dostrzegłem, że na talerzu rozłożone były maleńkie kostki sera nadziane na wykałaczki.
 

- Chce pan próbkę edamskiego? - spytała, obdarzając mnie pięknym uśmiechem.
 

- To nie dla niego - warknął ochroniarz i rozłożył przede mną ręce jakby się bał, że rzucę się na ekspedientkę i uduszę ją gołymi rękami.
 

- Nie przesadza pan trochę? - upomniałem go.
Nie odpowiedział. Otworzył drzwi prowadzące do małego pomieszczenia i wepchnął mnie bezceremonialnie do środka.
 

- Panie, co pan?
 

- Siedź pan tu i czekaj na vice dyrektora. I tym razem naprawdę radzę mówić prawdę. - wyszeptał, po czym zamknął z hukiem drzwi.
 

- Nie, no to ludzkie pojęcie przekracza! - krzyknąłem, po czym kopnąłem stojący na środku pokoju niewielki zydel. Poprawka, to nie był pokój. Słowo ,,cela’’ o wiele lepiej oddaje rozmiar i wystrój tego pomieszczenia. Znajdowałem się w niewielkim kwadracie zamkniętej przestrzeni bez okien czy czegokolwiek innego poza drzwiami i przewróconym krzesłem. Spojrzałem w górę i zauważyłem jeszcze niewielką kamerę zwisającą z sufitu.
No dobrze. Może to rzeczywiście jest jakiś program. W takim razie powinienem starać się, jak najlepiej odgrywać moją rolę. Wtedy nagroda będzie z pewnością większa.  Postawiłem przewrócony zydel z powrotem na środku pomieszczenia i usiadłem. Nie musiałem czekać długo. Drzwi się otworzyły i ujrzałem…wysokiego mężczyznę w czarnym mundurze policyjnym. Przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie, bo gdy zauważyłem naszywkę Carrefoura na ramieniu, to wiedziałem, że nie mam do czynienia z policjantem. Nieznajomy trzymał w ręku moją torbę ze Stokrotki. Postanowiłem, że odezwę się pierwszy.
 

- Mógłby mi pan wyjaśnić, co ja tu…
 

- Co to jest?- przerwał mi spokojnym głosem i wskazał na naszywkę.
 

- No przecież pan wie - odpowiedziałem niepewnie.
 

- Co to jest? - powtórzył głośniej, a głos zaczął mu lekko drgać.
Spojrzałem mu w oczy, ale nie zobaczyłem w nich iskierek świadczących o rozbawieniu. Zaniepokoiło mnie to.
 

- Odmawiam, by ktoś…
 

- CO TO JEST?!
 

Nie pomyślałem i odparłem po prostu:
- Torba ze Stokrotki.
 

Vice dyrektor  zamachnął się i rzucił mi materiałem w twarz.
- To nie jest STOKROTKA - wycedził. Twarz mu poczerwieniała, a oczy o mało nie wyszły z orbit. - Wiem, że przysłały pana tamte świnie.
 

Tego było już za wiele. Nie pozwolę, by ktoś bawił się ze mną w gestapo.
Wstałem i zdecydowanie odepchnąłem tego odrażającego typa. Nie patrząc już w jego stronę, skierowałem się w stronę drzwi, a następnie…
Poczułem ostry ból z tyłu głowy i nastała ciemność.
Obudził mnie silny cios wymierzony w policzek. Otworzyłem oczy i znów miałem przed sobą bladą twarz vice dyrektora. Czułem na ramionach czyjś silny uścisk, więc odwróciłem się. Okazało się, że znów siedzę na zydlu, a ponieważ byłem nieprzytomny, wezwano dwóch ochroniarzy, by mnie podtrzymywali. Spróbowałem się wyszarpnąć. Daremnie.
 

- Wie pan, kto próbuje uciekać? - spytał umundurowany i nie czekając na moją reakcję sam odpowiedział 

- Ktoś, kto ma coś na sumieniu.
 

Chciałem zakląć w odpowiedzi, ale strasznie rozbolała mnie głowa. Poczułem, jakby ktoś wbił mi w mózg rozpaloną do białości szpilkę. Syknąłem i pochyliłem głowę.
Mężczyzna pochylił się nade mną i spojrzał mi w oczy:
 

- Próba ucieczki, według punktu drugiego statutu naszej placówki, a dokładniej paragrafu trzeciego podpunktu a, zabiera panu przywileje odwołań i skarg, a mi daje władzę do pełnoprawnego przesłuchania.
 

- Spieprzaj pan - zdołałem wystękać.
 

Vice dyrektor pomachał mi przed twarzą żółtą, gumową rękawiczką.
 

- Najpierw, dokładnie - uśmiechnął się paskudnie przy tym słowie. - pana przeszukamy.
 

- Ano- roześmiał się jeden z ochroniarzy - Trzeba zobaczyć, czy mu gdzieś stokrotka nie wyrosła.
 

- Może pan tego uniknąć. - Przesłuchujący zmienił ton głosu na aksamitny i współczujący.
 

- Jeśli  odpowie pan grzecznie na wszystkie pytania.
 

Szarpnąłem się, ale bydlaki trzymały mnie naprawdę mocno.
- Ja nic nie zrobiłem - krzyknąłem a głos zmienił mi się w pełen desperacji jęk.
 

Twarz mężczyzny stężała, jakby ostatkami sił powstrzymał wybuch gniewu. Odetchnął parę razy, patrząc w podłogę, po czym zwrócił się do mnie.
 

- Ależ, ależ. Proszę nie obrażać mojej inteligencji. Wytłumaczono już panu przewinienia, które pan popełnił, a jak wiemy nieznajomość prawa nie uprawnia nikogo do jego łamania. A teraz proszę…naprawdę nie chcę być zmuszony do ostateczności.
Odsunął się parę kroków i rozłożył dłonie w teatralnym geście.
 

- Jakie informacje udało się panu uzyskać?- wyszeptał. - Komu ma pan zdać raport?
 

- Ja nie jestem na żadnej misji. Po prostu wziąłem tę torbę z domu. Nawet nie zauważyłem, co jest na niej napisane. Ja…
Znów wymierzył mi cios w policzek. Mocno - głowa aż poleciała mi w bok.
 

- Pod ścianę go - rozkazał vice dyrektor pustym głosem.
 

Dwóch umięśnionych ochroniarzy wzięło mnie pod ramiona i rzuciło na ścianę. Jeden wykręcił mi do tyłu rękę, a drugi przyłożył mi pistolet do skroni. PISTOLET!
 

- Ściągnąć mu spodnie - usłyszałem jak przez mgłę i poczułem, że ktoś brutalnie szarpie za materiał moich jeansów. Jeden z goryli roześmiał się obleśnie.
 

- Ratunku!- wydarłem się na całe gardło. - Pomocy! Nieeeee!
 

Dziękuję Bogu w Niebiosach, że w tym momencie otworzyły się drzwi i usłyszałem damski głos.
 

- Podejrzany ma być zabrany do dyrektora. W trybie natychmiastowym - dodała po chwili moja wybawicielka.
 

- Mogę zobaczyć rozkaz w dwóch kopiach podbity pieczątkami? - spytał vice dyrektor i daję głowę, że o niczym innym nie marzył jak o kontynuowaniu przesłuchania. Ja, wręcz przeciwnie.
Usłyszałem szelest papieru, a po chwili pełen zawodu głos przesłuchującego.
 

- W porządku. Może go pani zaprowadzić.
 

Puszczono mnie i dopiero wtedy powoli się odwróciłem.
W pokoju stała młoda dziewczyna z tacką, na której leżały próbki sera.
 

- Ja już panią widziałem - Nie mam pojęcia, dlaczego wypowiedziałem tę myśl na głos.
 

- Proszę za mną - odparła.
 

Szybko opuściłem celę, nie mogłem się jednak powstrzymać i po raz ostatni spojrzałem na vice dyrektora. Gdyby nienawiść we wzroku mogła zabijać, to w tym momencie ległbym trupem. Przeniosłem spojrzenie na plecy dziewczyny.
Szliśmy w ciszy i dopiero po paru zakrętach odważyłem się odezwać.
 

- Muszę ci podziękować. Przyszłaś w samą porę.
 

Dziewczyna zwolniła,  bym mógł ją dogonić. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Miała piękne, niebieskie oczy.
 

- Tak to wyglądało - zawahała się, po czym wyciągnęła dłoń. - Jestem Justyna.
 

- Michał - odparłem, potrząsając jej ręką. - Cieszę się, że nie wszyscy traktują mnie tu jak kryminalistę.
 

- Ja nawet nie wiem, co ty zrobiłeś.
 

Miała naprawdę ładny uśmiech. Brunetka. Lubię brunetki.
- Pewnie to zabrzmi głupio…Sam nie mogę w to uwierzyć - speszyłem się.- Chodzi o to, że przyszedłem tu z torbą ze Stokrotki.
 

Uśmiech znikł z jej twarzy. W jednej chwili wesołe oblicze dziewczyny zmieniło się w maskę powagi. Aż trudno było uwierzyć, że jeszcze przed chwilą gościł na niej uśmiech mogący stopić lód na biegunach. Spojrzała na mnie, ale w jej wzroku nie było już sympatii.
 

- To zupełnie nie ma sensu - zacząłem szybko. - Nic nie rozumiem. Przecież to żadna zbrodnia, przecież nikomu nic nie robię. Nie reklamuję niczego ani nie sprzedaję. To tylko głupi napis.
 

- Nie interesują mnie pana filozofie - odparła sucho. - Proszę do windy.
 

Patrzyłem na nią dłuższą chwilę ze zdumieniem.
- No, na co pan czeka?
 

Wszedłem posłusznie do kabiny, czując pustkę w głowie. Justyna nacisnęła przycisk -1 i ruszyliśmy.
Chciałem coś powiedzieć, naprawdę. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest niemożliwe. Cała ta sytuacja była po prostu…całkowicie pozbawiona sensu. Szczyt absurdu, który mógł się pojawić jedynie we śnie człowieka niespełna rozumu. Niestety, nie obudziłem się. Koszmar wciąż trwał.
Nie pamiętam już, ile kondygnacji przeszliśmy. Boże, te podziemia były ogromne. Na co jednemu Carrefourowi tyle przestrzeni? To tylko jedno z wielu pytań, na które nie mogę znaleźć odpowiedzi.
W końcu zatrzymaliśmy się przed celem naszej wędrówki. Grube drewniane drzwi z plakietką - Dyrektor Masłowski.
 

- Proszę wejść. Dyrektor oczekuje pana.
 

Spojrzałem Justynie w oczy, ale wyczytałem z nich jedynie obojętną pustkę. Dlaczego to ona mnie odprowadziła, a nie ochroniarz? Dlaczego to wszystko nie ma sensu? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Otworzyłem drzwi i moim oczom ukazał się najbardziej niezwykły gabinet jaki w życiu widziałem. Udekorowany bardziej na wzór kaplicy. Ze ścian zwisały sztandary z logo Carrefoura a na podwyższeniu stało marmurowe biurko- niczym ambona w kościele, za którą stał kapłan - dyrektor.
Wszedłem po niewielkich schodkach i przyjrzałem się człowiekowi, który rządził tym całym chaosem.
Był to mężczyzna nikłego wzrostu i w podeszłym wieku. Łysą głowę okalał wieniec białych jak mleko włosów. Ubrany był w brązowy, tweedowy garnitur. Co najmniej niecodzienne.
 

- Proszę, niech pan usiądzie - odezwał się starczym, zmęczonym głosem, wskazując obrotowe krzesło przy biurku.
 

- Dziękuję, postoję.
Wbiłem wzrok w  ścianę monitorów znajdującą się za jego plecami. Każdy wyświetlał obraz z innej kamery. W ten sposób dyrektor miał oko na wszystko. Zauważyłem, że jednym z korytarzy szła Justyna, wciąż trzymająca na wyciągniętej ręce tackę z próbkami. Z zamyślenia wyrwał mnie głos starszego człowieka:
 

- Jak się pan nazywa?
 

Spojrzałem na niego ze zdumieniem i roześmiałem się.
- Byłem już na dziesięciu przesłuchaniach,  pana goryle o mało mnie nie zgwałciły, i TERAZ się mnie pan pyta o imię?
 

- Wiem, że nazywa się pan Michał Kwiatkowski - odparł spokojnie. - Pytałem jedynie z uprzejmości.
 

- A, to dziękuję bardzo - odparłem sarkastycznie, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.  Popchnął w moją stronę plik dokumentów.
 

- Tutaj jest dokładnie opisany wymiar kary przeznaczony dla pana za dokonany przez pana czyn.
 

- Nawet nie chcę tego widzieć! - krzyknąłem i odepchnąłem papiery z obrzydzeniem. - To nie ma sensu! To jest jakiś absurd.
 

- Według regulaminu jestem zobowiązany wytłumaczyć panu wszelkie nieścisłości - westchnął dyrektor.- Ale niech pan wie, że robię to bardzo niechętnie.
 

- Nic mnie to nie obchodzi. Nie rozumiem, za co niby jest nałożona na mnie jakaś kara.
 

Mężczyzna odchylił się na siedzeniu. Krzesło niebezpiecznie skrzypnęło.
 

- Przyniósł pan do Carre- Four- Ra- wymówił to powoli i wyraźnie, jakby rozmawiał z niepiśmiennym idiotą. - siatkę ze Sto- Krot- Ki.
 

- I Co- Z- Te- Go?- odparłem podobnym tonem. Staruszek zmarszczył nos. Widać nie miał ochoty ciągnąć tej zabawy.
 

- Jest to zabronione w regulaminie.
 

- Dlaczego? Nie rozumiem.
 

- Ech, zawsze znajdą się tacy jak pan, prawda?
 

- Słucham? - w pierwszej chwili wydawało mi się, że się przesłyszałem.
 

- Pewnie w dzieciństwie zadawał pan mnóstwo pytań w stylu - dlaczego ludzie mają dwie ręce a nie trzy, albo - po co chodzić do szkoły?
 

Zgadł. Trafił w sedno, ale nie pozwoliłem mu tego po sobie poznać. Nie odpowiedziałem, więc kontynuował wykład:
 

- To już nie jest epoka kamienia łupanego proszę pana. Rozumienie jest luksusem zarezerwowanym dla wybranych. Jak mamy coś robić, to trzeba to po prostu robić.
 

- Nie zgadzam się…- zacząłem, ale dyrektor uciszył mnie gestem. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zdawało się jakby coś ściskał. Pochylił się do przodu i wyszeptał w moją stronę:
 

- Nawet ja tego do końca nie rozumiem - rozejrzał się gorączkowo, jakby się bał, że ktoś nas podsłuchuje. - Ale to w porządku. Jestem tu od rządzenia a nie od rozumienia.
 

- Jak można czymś rządzić, nie rozumiejąc tego? - spytałem, nie zadając sobie trudu, by ściszyć głos.
 

Zdumienie na jego twarzy było wręcz komiczne.
- Twierdzi pan, że wszyscy rozumieją, co się dzieje, oprócz pana? Musi się pan czuć strasznie głupi.
 

- Zaraz powiem coś co pan zrozumie: Chcę rozmawiać z policją!
 

Uśmiechnął się zjadliwie i wyjął dłoń z marynarki.
- Zapewniam, że wszystko co się do tej pory stało, dzieje się zgodnie z prawem. Policja nie ma tu nic do roboty.
 

- Jest pan pewien? A może nie zrozumiał pan, któregoś punktu regulaminu?
 

- Dość! - krzyknął i naprawdę był już zły. - Nie moją rolą jest tłumaczenie panu, co zrobił pan źle. Od tego jest ekspert.
 

- Jaki znowu ekspert?
 

- Ekspert jest pana ostatnią szansą na zrozumienie swojego przewinienia. Jeśli pan nie zrozumie, z pewnością popełni pan znów ten sam błąd.
 

Zakręciło mi się w głowie. Nie wiedziałem już, co o tym wszystkim myśleć.
Dyrektor spojrzał na niewielkie urządzenie na biurku z trzema guzikami: żółty, zielonym i czerwonym. Nacisnął na zielony.
 

- Może wody? - spytał uprzejmie ale nic nie odpowiedziałem.
 

Po chwili drzwi za moimi plecami otworzyły się. Obróciłem się i…aż musiałem przetrzeć oczy. Zrobiło mi się słabo, więc w końcu usiadłem na krześle.
Do pomieszczenia weszła stara baba z wąsami, ubrana w grube futro. Na głowie miała charakterystyczny beret z atenką.
 

- Nic nie trzeba tłumaczyć - odezwał się ekspert, a ja doszedłem do wniosku, że już wcale nie jestem pewien czy to kobieta. - Wprowadzono mnie w sytuację. Zajmę się tym klientem.
 

- Doskonale - odpowiedział dyrektor i rozparł się wygodniej na krześle, jakby czekał na jakieś widowisko.
 

Ekspert wziął spod ściany drewniane krzesło i usiadł naprzeciwko mnie. Spojrzałem mu w twarz i doszedłem do wniosku, że to jednak kobieta.
 

- Pamiętam, że kiedyś byłem taki jak ty. - A jednak mężczyzna. Zrobiło mi się głupio.- Pewnego dnia poszłam do banku i…
 

Zaraz, zaraz! Przecież raz powiedział/ła ,,byłem taki jak ty’’ a później ,,poszłam’’. Co to ma znaczyć? Opuściłem głowę i wbiłem wzrok we własne buty. Ekspert kontynuował:
 

- Zostawiłam pod siedzeniem gumę do żucia, ale niestety ochroniarz to zauważył. Nawrzeszczał na mnie przy wszystkich ludziach a ja zadałem sobie pytanie: jaki to ma sens? Przecież nic wielkiego nie zrobiłam. Pan jak rozumiem, przyszedł tutaj z torbą ze Stokrotki?
 

- Tak - odpowiedziałem, starając się nie patrzeć jej albo jemu w twarz.
 

- No właśnie! Kiedyś to było inaczej, jak były opodatkowania Roru i na giełdzie hossa restrukturyzowała kapitał, ale zacznijmy od początku. Studiowałem prawo, dlatego dokładnie wiem, co zrobił pan źle i dlaczego. Wiem co pan myśli: muszę być strasznie cierpliwa, skoro wybrałam taki kierunek. Prawda?
 

- Tak, tak - potwierdziłem szybko.
 

- Dobrze. Teraz uwaga: Ustawa o handlu sćwierćsprywatyzowała sieci supermarketów, ale to przecież wszyscy wiedzą. W związku z czym każda jednostka może posiadać własny regulamin. Koniunkturalny popyt na towary w znacznej mierze zależy od ubezwłasnowolnionej woli potencjalnych klientów, których percepcja jest prawnym kuptażem samowolnym sprecyzowanym przez hermetyczny dział podwpływu prawnych jednostek infiltrujących umysł, czyli po prostu reklam.
 

,,Bleblublebleblo blo blo’’- dokładnie to słyszałem i tyle rozumiałem. Chciałem przerwać temu…ekspertowi, ale nie mogłem się zdecydować, czy powiedzieć: ,,Proszę pana’’ czy ,,proszę pani’’.
 

- Pana torba naruszyła abstrakcyjność zobowiązania kaptażowego klienta. Adhezja została przełamana. Napis Stokrotka naraża akcyjność naszych przedsięwzięć, co zmniejsza potencjalną akredytywę pieniężną. Może to i niewielka strata, ale każdy anatocyzm wykaże, że jednak szkód pan narobił. Nie mówiąc już o moralnych stratach akredytowanych pojęć pracowników. Pana aplikacja uderzyła w nasz audyt.
 

Co za cholerny bełkot! Jak to w ogóle możliwe, że ktoś to rozumie? Jak to możliwe, że ktoś chce to z nieprzymuszonej woli studiować? Jak? Jak? Jak?
Chciałem już zapytać, zażądać, złapać to coś za fraki i wymusić jasną i klarowną odpowiedź na pytanie: Co jedna durna torba jest w stanie zrobić i dlaczego wszyscy traktują mnie jak zbrodniarza. I wtedy do mnie dotarło: Oni nie chcą, żebym zrozumiał. Każdy z tych poddyrektorów denerwował się, gdy chciałem uzyskać odpowiedzi. Tak jak powiedział staruch w tweedowym garniturze: oni sami tego nie rozumieją. Ale regulamin jest! Jedynym wyjściem jest więc podporządkować się. Jeśli bunt ma swoją cenę, to skrucha i pokora muszą mieć swoją nagrodę.
 

- Jako awalista ma pan prawo do synestezjowanej…
 

- Wystarczy! - przerwałem ekspertowi. - Zrozumiałem. Naprawdę. Teraz widzę ogrom mojego błędu. Boże drogi, co ja sobie myślałem? Żeby do Carrefoura przyjść z torbą ze Stokrotki?
Starałem się udawać, jak najbardziej przekonywująco i chyba to kupili.
 

- Cieszę się, że doszedł pan do takich wniosków - uśmiechnął się dyrektor. - Widzę, że usługi eksperta są nieocenione.
 

- Bardzo się cieszę. - odparła postać w berecie. - Sam kiedyś byłem taki jak on, więc wiem jak to jest. Swoją drogą ma pan szczęście. Widziałam kiedyś, jak  podobnego buntownika zakuli i zabrali ciężarówką do prezesa województwa. Aż strach się bać co się stało dalej.
 

- Oj tak - przyznał staruch. - Cieszę się jednak, że w tym wypadku wszystko dobrze się skończyło. Wie pan, co znaczy z francuskiego Carrefour?
 

Studiowałem francuski, więc znałem odpowiedź na to pytanie:
- Rozdroże.
 

- Dokładnie. Stał pan niedawno na rozdrożu, ale na szczęście wybrał pan dobrą drogę. Podobnie jak niegdyś czcigodny założyciel naszej sieci, kiedy postanowił wybudować pierwszego Carrefoura na skrzyżowaniu najważniejszych szlaków handlowych.
Zastanowił się chwilę, po czym przyciągnął plik dokumentów. Wziął pierwszą kartkę z góry i wręczył mi ją.
 

- Proszę, to dla pana.
 

Spojrzałem na dokument i choć starałem się jak najbardziej zamaskować zdziwienie, musiałem wyglądać jak człowiek, który po powrocie do domu zastał w przedpokoju stado świń. Na dokumencie pod moim imieniem i nazwiskiem pysznił się wielki pozłacany napis: UPOMNIENIE.
Dopiero po dłuższej chwili oderwałem wzrok od kartki.
 

- Czy to wszystko? - spytałem dyrektora.
 

- Tak. Za chwilę wezwę ochroniarza, który wskaże panu wyjście.
 

- Do widzenia - powiedział wesoło ekspert, a ja podziękowałem mu skinieniem głowy. A przynajmniej wydawało mi się, że tak zrobiłem…


Nie minęło dziesięć minut i znów mogłem cieszyć się wolnością. Stałem przed gigantycznym napisem Carrefour, wdychałem świeże powietrze i patrzyłem na twarze zadowolonych klientów opuszczających sklep. Czułem, jak coś we mnie rośnie. Poczucie jakiejś okropnej, potwornej prawdy, której nie powinienem znać. Spojrzałem na wielki neonowy napis…
                                                         Odwróciłem się i ruszyłem do domu. Szybko zacząłem myśleć o czymś innym. Wniosek z mojej przygody brutalnie rozpychał się w moim umyśle, ale nie chciałem wydobywać go na światło dzienne. Wspomniałem już, że jestem raczej łagodnego usposobienia?

Kwiecień 2010

czwartek, 1 marca 2012

Odzyskany pamiętnik cz. 2 [zombie apocalypse]



Bezpieczne miejsce, 20 grudnia 2024 roku.
12:03

To znowu ja. Autor pamiętnika, służącego za ostatnią ostoją zdesperowanego człowieka, tarczę chroniącą przed szaleństwem i nudą. Minęło już trochę czasu kiedy ostatni raz pisałem, niejedno też się wydarzyło. W ciągu ostatnich miesięcy nie za bardzo miałem czas ( jak i potrzebę ) prowadzić te zapisy, teraz jednak sytuacja uległa zmianie (o tym później). Tak jak poprzednio nie mam zamiaru się przedstawiać, podawać numeru buta, fiuta, adresu i miejsca zamieszkania. Piszę to dla siebie i wątpię, by ktoś to kiedyś odczytał. Z czysto kronikarskiego obowiązku śpieszę jednak nadmienić, że sytuacja na świecie się nie zmieniła. Ziemia wciąż pełna jest żywych trupów, umarlaków, czy jak kto woli skurwysynów. Nie wiadomo czym są i skąd się wzięły pewne jest tylko to, że zależy im jedynie na świeżym, ludzkim mięsie. Mówiąc krótko, jesteśmy my- żywi oraz oni – umarli.
By zachować ciągłość moich wspomnień zacznę od dnia w którym skończyłem. Jak zapewne pamiętasz drogi, nieistniejący czytelniku w poprzedniej części siedziałem przez cały miesiąc na dupie w swoim domu w Puławach. Broniłem się hardo, z całych sił walcząc o przeżycie. Było i śmiesznie i smutno i strasznie (do tej pory mam dreszcze czytając niektóre fragmenty) ale przede wszystkim – chujowo. Tak to już jest, gdy wszystko się sypie, cały świat idzie do diabła, a osoby które znałeś i którym ufałeś okazały się delikatnie mówiąc niegodne zaufania. Nie mam zamiaru się powtarzać, dokładny opis jest w poprzedniej części ( nazwijmy tak umownie, poprzedni stos papierów).
 No dobra, ostatni wpis miał miejsce w Puławach 21 października 2027 roku o godzinie 8:37. Pisałem tam o sygnale, który odebrałem przez radiostację. To były amerykańskie siły lotnicze mające zamiar zbombardować miasto. Paplali coś o programie ‘’Odrodzenie’’ i nakazali udać się na zachód do punktu zbiórki. Podali dokładne dane geograficzne. Nie, nie zwariowałem, to stało się naprawdę. W tamtym momencie byłem wniebowzięty, że nie jestem ostatnią osobą na Ziemi a co dopiero tym, że istniał jakiś plan. Tak więc wszystko po kolei zaczniemy tam gdzie skończyłem:

Puławy 21 października 2024 rok.
09:00
Po dłużysz okresie skakania darcia mordy ze szczęścia i śpiewania starych, szlagierowych kawałków zdałem sobie sprawę, że nie czeka mnie łatwa przeprawa. Ucieczka z terenów opanowanych przez zombie to jeden z najniebezpieczniejszych sportów na świecie. Większość ludzi, po dłuższym czasie odosobnienia daje się porwać nagłemu przypływowi wolności. ‘’Po co planować? Bierzmy co jest pod ręką i lecimy, jakoś będzie! Hurra hurra!’’ Jasne kurwa, niejeden już szkielet leży gdzieś w krzakach z plecakiem wypełnionym termosikami z kawą, adrenaliną czy innym syfem. Niejeden już palant wybierał się na dłuższą przeprawę nie sprawdzając map, a nawet nie biorąc nic poza niewyciszonym pistoletem. Nie miałem zamiaru skończyć jak ci osobnicy, więc zacząłem intensywne planowanie. Najbardziej martwiły mnie dwa problemy. Raz, że będę podróżował sam. To zwiększa ryzyko o jakieś 200%. Co bym nie zrobił nie wyeliminuję biologicznej konieczności snu. Im dłużej nie śpię tym jestem mniej czujny, aż w końcu wpadłbym jakiemuś skurwysynowi dosłownie w ramiona. Drugim problemem był mój stan psychiczny. Po moich… przygodach w kanałach i po spotkaniu tamtego nietypowego umarlaka, co skakał po blokach nie czułem się za dobrze. Mówiąc krótko ciągle czułem, jakby ktoś mnie obserwował, nierzadko też słyszałem głosy. Pocieszało mnie jedynie to, że zdawałem sobie sprawę, że coś mi pod kopułą nawala, gorzej jest, gdy nie potrafisz już odróżnić prawdy od fikcji.
Jakby nie patrzeć czekająca mnie podróż z całą pewnością obfita była w nieziemskie ilości stresu. A to było to, czego najmniej akurat potrzebowałem. Przez chwilę nawet poczułem ogarniający mnie strach, że przecież nie dam rady, jak nie dam się zjeść to w końcu zwariuję, zaprzejmuję się na śmierć.
- A co? Może byś wolał wakacje? – odezwała się harda część mnie. – Popijać kolorowe drinki na hamaczku? Obawiam się, że nie ma takiej opcji, więc zabieraj dupę w troki i do roboty.
Nie ma to jak dobra motywacja. Gdy się jest długo samemu, trzeba podzielić samego siebie na swego rodzaju archetypy. Hardy skurwiel, który zagania Cię do pracy, gdy czujesz, że ogarnia Cię strach jest dobrym przykładam ale czasem trzeba też się posłuchać miłego harcerzyka, który namawia Cię by pomóc psu z kulawą nogą. Jest też i cyniczny dupek, który naśmiewa się z Twoich wysiłków ale jego akurat trzeba ignorować.
W każdym razie tak właśnie minął mi pierwszy dzień. Miotało mną po całym domu, byłem niczym piórko na wystawie wiatraków. W efekcie nie zrobiłem nic konkretnego poza dokładnym ustaleniem celu podróży. Najgorsze było oczywiście jeszcze przede mną.

Puławy 22 Października 2024 roku.

To był produktywny dzień. Przejrzałem poradniki koncentrując się na działach związanych z ucieczką z zagrożonego terenu. Oprócz tego musiałem oczywiście wszystko spakować i dopracować plan w najmniejszych szczegółach. Nie będę się za bardzo rozpisywał, wspomnę tylko, że musiałem WSZYSTKO sprawdzić. Każdy szczegół mógł zadecydować o życiu lub śmierci. Może to brzmi trochę jak gadanie paranoika ale gdy umarli powstają z grobów paranoja nie jest już chorobą ale dobrym nawykiem.
Po spakowaniu plecaka chodziłem w nim resztę dnia poprawiając sprzączki i paski. W końcu nic nie mogło brzęczeć lub stukać, skurwysyny mają bardzo wyczulony słuch. Dodatkowo, istniał jeszcze problem ciężaru. Nie mogłem niestety zabrać wszystkiego. Na mojej drodze było trochę sklepów i składów z bronią, ale nie miałem pojęcia czy coś w nich jeszcze jest. Najbardziej denerwował mnie problem z wodą. Nie mogłem zabrać ze sobą całego baniaka, co najwyżej parę manierek. Miałem co prawda tabletki do odkażania wody a na mojej drodze był zalew Domaniowski ale każdy przystanek, był  ryzykiem wykrycia i zjedzenia. No nic - pomyślałem – trzeba będzie kombinować. Odmierzyłem, że podróż zajmie mi około miesiąca i to przy pomyślnych wiatrach. Oczywiście musiałem nadkładać drogi omijając większe aglomeracje takie jak Zwoleń czy Radom. Wiadomo – tereny zabudowane są najniebezpieczniejsze. Właśnie dlatego martwiłem się ucieczką z samych Puław. Jak na złość, mieszkałem na wschodnim końcu, więc musiałem pokonać całą długość miasta. Niby to nie było dużo, da się to załatwić w 40 minut szybkim marszem. Zakładając oczywiście, że miedzy mną a wyjściem z miasta nie stoi armia żywych trupów. A tak się jakoś złożyło, że jednak trochę ich tam było, ale nie uprzedzajmy faktów. Ktoś inny mógłby się oczywiście pokusić, by przejść tę długość kanałami, ja już jednak miałem dość podziemnych wypraw.
Pokrzepiony faktem, że nie jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, postanowiłem zabrać ze sobą radiostację. Na szczęście nie była ciężka i nie zajmowała dużo miejsca. Nie muszę chyba tłumaczyć, że zabrałem również broń. Znów boleśnie poczułem brak tłumików. Na szczęście miałem jeszcze maczetę na bliskie starcia. Wszystko dokładnie naostrzyłem i wyczyściłem i w końcu byłem gotów do drogi. Ktoś mógłby spytać jak się czułem w tamtej chwili, na progu podróży, która mogła być moją ostatnią. Ciężko to wytłumaczyć komuś, kogo życie nigdy nie było zagrożone. Ktoś kto wiedzie spokojny i dostatni byt, ( szkoda, że już najpewniej nikogo takiego nie ma ), dla kogo największa grozą jest wizyta u dentysty, może mieć problemy z wczuciem się w moje położenie. Jeśli jednak ktoś taki wciąż istnieje, to niech sobie wyobrazi, że idzie do tego dentysty. Dentysty amatora. Dentysty, który dorabia pracując w fabryce i zamiast wiertła ma lutownicę, a odsysacz zastąpił piłą tarczową. Tak, a później pomnóż to razy sto. Wystarczy? No to dobranoc.
Tak właśnie sobie mówiłem, kładąc się już pod koniec dnia w złudnej nadziei, że uda mi się złapać choć kilka godzin snu.

Puławy 23 października 2024 roku.

Dzień mojej wielkiej ucieczki. Lepszy niż przejażdżka na najbardziej zakręconym Rollercoasterze. Więcej emocji niż wizyta w wesołym miasteczku na haju. Ale po kolei.
Wstałem skoro świt, boleśnie niewyspany, pomimo wygodnego łóżka. W nocy śniło mi się, że goniła mnie banda Biegaczy. Wrzeszczeli rozrywając mnie na kawałki. Jedynie w tak popierdolonym świecie jak mój, taki sen może okazać się proroczy. Miałem nadzieję, że tak nie będzie w moim przypadku. Spojrzałem ostatni raz na moje mieszkanie i wyszedłem nie oglądając się wstecz. Wiedziałem, że już nigdy tu nie wrócę, że niedługo samoloty obrócą to miejsce w perzynę. Może i bym się trochę powzruszał ale nie miałem czasu na takie rzeczy. Zszedłem po linie z prześcieradeł, którą zawiesiłem na balkonie i udałem się w stronę zachodu. Na szczęście horda, która wyła pod moim blokiem miesiąc temu zdążyła się już rozejść. Dobrze, że zombie nie są pamiętliwe.
Z początku wszystko szło dobrze. Utrzymywałem dobre tępo  jednocześnie będąc cicho. Starałem się iść po trawnikach, by echo moich kroków nie przyciągało niczyjej uwagi. Zanim wychodziłem zza rogu używałem podręcznego lusterka, by sprawdzić, czy na ulicy nie czekają już na mnie umarlaki. Gdy opuszczałem już Niwę moim oczom znów ukazała się główna ulica miasta- Lubelska. Cała zawalona opuszczonymi samochodami, sprawiała upiorne wrażenie. Nie było sensu się tam pchać, więc postanowiłem iść obok białych wieżowców. To był błąd. Wszedłem na niewielki plac zabaw między blokami i już po chwili usłyszałem nad sobą brzdęk tłuczącego się szkła. Coś ciężkiego gruchnęło na trawnik tuż po mojej lewej stronie. Jakiś skurwysyn wypatrzył mnie z okna i postanowił mnie odwiedzić. Ledwo spadł i już zaczął się podnosić z jękiem. Szybko rozkroiłem mu czaszeczkę na pół, jednym ruchem maczety. Przyśpieszyłem kroku, pewny, że tyle hałasu na pewno zaalarmowało innych. Już po chwili sytuacja się powtórzyła. Kolejny trup spadł z wysokości, która zabiłaby żywego człowieka. Już do niego podchodziłem, gdy powietrze znów wypełnił dźwięk rozbijanej szyby. Dwóch kolejnych spadło po drugiej stronie placu zabaw. Jeden z nich musiał być Biegaczem. Staruszka w chuście na głowie wytrzeszczyła na mnie nabiegłe krwią oczy i zaczęła wrzeszczeć. Musiała przetrąć sobie kręgosłup w czasie upadku, bo nie podniosła się na nogi tylko zaczęła czołgać się w moim kierunku. I tak zdecydowanie za szybko. Zakończyłem jej cierpienia jednym celnym cięciem. Czując, jak serce niemalże wyskakuje mi z klatki piersiowej, popędziłem w stronę wyjścia z placyku. Nie użyłem lusterka i ledwo wyhamowałem przed bandą skurwysynów ciasno wypełniających następną uliczkę. To musiała być ta grupa, która dręczyła mnie miesiąc temu. Na szczęście, jakimś cudem nie rzucili się od razu na mnie. Zawróciłem i zacząłem biec koło placu zabaw. Z góry wciąż spadały trupy. Musiałem patrzeć w górę, by któryś  mnie nie zgniótł. Jeszcze do dziś pamiętam ich jęk. Jeśli ktoś myślał, że deszcz żab jest przerażający, to nigdy nie wybrał się na spacer w czasie ulewy trupów.
Poczułem rękę zaciskającą mi się na ramieniu. Szybko się wykręciłem i odrąbałem ją przy samym barku. Na szczęście to był zwykły skurwysyn, a dokładniej jakiś gówniarz w czapce z daszkiem. Nie było już wyboru. Popędziłem w stronę lubelskiej. Udało mi się uciec ale o mało nie wyplułem płuc. Czułem się jak zwierzyna łowna i muszę przyznać, że kołatała mi się w czaszce myśl, czy nie lepiej będzie wrócić do mieszkania i czekać na łaskawą śmierć z nieba. Szybko i bezboleśnie. Lepiej niż rozerwany na strzępy przez stado truposzów. Cóż, niektórzy mogą pochwalić się rozbudowanymi mięśniami lub wielkim ilorazem inteligencji. Patrząc na tamte dni mogę w 100% stwierdzić, że ja mógłbym się pochwalić wyjątkowo rozbuchaną wolą życia i przetrwania. Na przekór więc wszystkiemu postanowiłem iść dalej.
Przyśpieszyłem kroku nie chcąc, by dogoniła mnie grupa spadochroniarzy. Co jakiś czas wodziły za mną wzrokiem zgniłe mordy trupów uwięzionych w samochodach. Byli przypięci pasami i nie mogli się biedni wydostać. Trzymałem się od nich z dala, by żaden  mnie przypadkiem nie złapał. Starałem się znajdować jakieś małe i zapyziałe uliczki, ale tu w centrum miasta było to raczej trudne. Między samochodami błąkały się też czasem pojedyncze trupy. Starałem się je wymijać ale od czasu do czasu któryś mnie przyuważył. Na szczęście, jedyne co robili to wystawiali łapy i jęczeli. Gdybym się modlił, to dziękowałbym na kolanach, że Biegaczy jest tak mało.
Same Puławy przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. To ładne i zielone niegdyś miasto przypominało teraz scenerię z filmu. Zgadnijcie jakiego rodzaju? Powykrzywiane światła na przejściach straszyły pustką, niczym ciemne oczodoły samych skurwysynów. Puste okna wieżowców patrzyły na mnie tępo z oddali i czułem ten wzrok na plecach. Miasto było martwe, podobnie jak jego mieszkańcy. Teraz to ja byłem obcym i niepasującym elementem i boleśnie to odczuwałem. Cieszyłem się, że nie cały świat zmienił się w cmentarzysko ale musze przyznać, że widok Puław – miasta mojego dzieciństwa, w tak opłakanym stanie działał na mnie mocno dołująco. Każdy zakątek, każde miejsce było karykaturą swojej dawnej świetności. Nie mogłem już dłużej patrzeć na to otulone ciszą i pustką mauzoleum wspomnień. Mimowolnie przyśpieszyłem kroku, chcąc wreszcie zostawić za sobą przeszłość.

Bezpieczne miejsce, 20 grudnia 2024 roku.
12:39

Jak na ironię doszły mnie właśnie słuchy, że do naszego schronienia zbliża się kolejna gromada trupów. Jak to możliwe, że kolejny zwały skurwysyństwa lokalizują nas z precyzją radaru? Odpowiedź na to pytanie wciąż pozostaje poza moim zasięgiem. Ciężko mi w to uwierzyć ale może ktoś z nas rzeczywiście jest szpiegiem z sekty? W końcu zdarzały się już takie przypadki. Pytanie tylko brzmi jakim cudem udało się komuś przemycić tutaj urządzenie nadawcze? W dupie chyba sobie ich nie chowają. Na dodatek ludzie już zaczynają panikować. Przed chwilą podeszła do mnie przerażona Irena:

- Słyszałeś już? – spytała roztrzęsionym głosem.

- Owszem - Odparłem poważnie. – Nie ma się jednak co bać. Mury są wytrzymałe.
Widać było, że ta odpowiedź w żadnym stopniu ją nie zadowoliła. Znów zaczęła ciężko dyszeć. Włożyła sobie inhalator do ust i nacisnęła trzy razy.

- A jak nadejdzie więcej? Mówiłeś, że zawsze tak jest. Trzeba coś wymyśleć, trzeba…

- Spokojnie – przerwałem jej stanowczo. - Ograniczymy wyjścia na główny plac. Po jakimś czasie mogą uznać, że już nikogo tu nie ma i sobie pójdą.

Starałem się, by mój głos brzmiał pewnie, mimo, że sam w to do końca nie wierzyłem. Biedna Irena, już przed Błyskiem żyła w ciągłym stresie przez tą cholerną astmę, teraz każda sekunda musiała być dla niej torturą. Na szczęście już po chwili przestała dyszeć.

- Jak ty to robisz? Jak możesz się nie bać? – W jej głosie słyszałem niemalże wyrzut. Gdyby wiedziała jak naprawdę się czuję, nie zadawałaby tego pytania.

- Wspominałem o tym na którymś apelu. Że strach jest jak natrętna mucha, pamiętasz? Z resztą boimy się wszyscy, nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.

Poklepałem ją na pocieszenie po ramieniu po czym wróciłem do swojego pokoju. Zamknąłem zamek, nie miałem ochoty z nikim gadać. Poczułem jak łzy napływają mi do oczu. Spojrzałem na stos papierów na biurku i wróciłem do pisania. Kim jest Irena? Co to za miejsce? No właśnie, widzę, że zgubiłem wątek i jest trochę nie po kolei. Wszystko w swoim czasie. Wróćmy do wspomnień. Mimo, że nie są najszczęśliwsze, to uspokajają mnie.

Puławy 23 października 2024 roku.

Na czym to ja? Ach no tak, wciąż w Puławach i wciąż kluczący przez miejską dżunglę niczym mysz przez gniazdo węży. Pamiętam, że minąłem samochód, pod którym się wcześniej schowałem, gdy zaatakował mnie tamten dziwaczny potwór. Starałem się nie patrzeć w tamtą stronę, tym bardziej, że za rogiem był komisariat, pod którym wciąż pewnie leżały zwały trupów. Szedłem wciąż prosto z zamiarem ominięcia skwerku szerokim łukiem. Bywały może czasy kiedy chowałem się tam w krzakach z browarkiem albo miłą dziewczyną. Teraz, jedyne co mnie tam mogło czekać to bardzo niemiły trup. Ech, życie…
Kolejna horda na którą się natknąłem snuła się bez celu pod urzędem miasta. Pamiętam, że mignął mi niewielki plac z fontanną, na którym lubiłem niegdyś spędzać czas, racząc się zimnymi napojami. Teraz zalegały na nim kości, które bez wątpienia były ludzkie. Zakląłem pod nosem i przyśpieszyłem kroku. Nie dość szybko. Usłyszałem wrzask z pod urzędu i w moją stronę zaczął biec nabuzowany umarlak w czarnej, skurzanej kurtce. Gdy podbiegł bliżej zauważyłem, że brakowało mu żuchwy, a język wisiał mu aż do szyi w groteskowej imitacji krawatu. Na szczęście miałem dość czasu, by przygotować broń. Gdy tylko podbiegł na odległość ciosu machnąłem na odlew maczetą odcinając mu ten jego zafajdany pysk. Inne skurwysyny już zaczynały spoglądać w moją stronę, więc nie zatrzymałem się, by podziwiać moje rękodzieło.
To było najgorsze miejsce. Z jednej strony plac pod urzędem miasta, a z drugiej parking przed Kauflandem. Na szczęście było na nim tylko paru umarlaków. Postanowiłem, że przebiegnę ten kawałek. Plecak ważył swoje więc szybko się męczyłem. Na szczęście nikt mnie nie gonił, więc już po chwili mogłem zwolnić. Na końcu uliczki czekała na mnie jednak inna niespodzianka. Jakiś gnojek wyskoczył nagle zza rogu i zaczął biec z wrzaskiem w moim kierunku. Cholera, miał co najwyżej siedem lat a piszczał tak, że pobudził na pewno wszystkie trupy w okolicy. Do tej pory nie wiem dlaczego to zrobiłem. Czy to frustracja, czy zmęczenie, może po prostu był za blisko, nie wiem. Przebiegłem kawałek w jego kierunku i z całej siły go kopnąłem. Dzieciaczek poleciał jak piłeczka, dobrych parę metrów. Nawet przestał się drzeć. Gdy podszedłem, by go dobić zbierał się właśnie z jezdni. Podniósł głowę i popatrzył mi w oczy. Na jego dziecięcej twarzy widziałem tylko tępą, zwierzęcą wściekłość. Wyszczerzył zęby i zaczął warczeć jak pies. Odciąłem mu głowę i ruszyłem dalej czując jak żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Wiem, że to nie było tak naprawdę dziecko, tylko bezrozumny skurwysyn ale tak czy siak jego wściekła buzia, wróć, jego wściekły, tępy ryj dopisał się na stałe do mojego codziennego repertuaru koszmarów.
Po tym przykrym incydencie wszystko szło niespodziewanie dobrze. W dalszej części miasta umarlaki były bardziej rozproszone, więc wystarczyło zachować jedynie podstawowe środki ostrożności. Co jakiś czas majaczyła mi w oddali jakaś sylwetka ale nie przejmowałem się tym. Celem była ucieczka, a nie polowanie. Nie traciłem też czasu na szaber, z resztą miasto było ogołocone do reszty. Tak jak się spodziewałem, problemy się zaczęły, gdy doszedłem nad rzekę. Oba mosty już dawno zostały wysadzone w złudnej nadziei odcięcia się od głównego ogniska skurwysynów. Od tamtego czasu przy brzegu pełno było pełno gotowych do użycia łódek z wiosłami. No właśnie, było. Gdy dotarłem nad wysadzony most spojrzałem w stronę brzegu. Nic. Ani jednej, jebanej łódki. Wściekłość zmieszała się z przerażeniem. Musiałem udać się na promenadę i buszować w przybrzeżnych zaroślach. Jak nietrudno się domyśleć nie było to bezpieczne zajęcie. Nie zamierzałem oczywiście przepływać Wisły wpław, więc chcąc nie chcąc zacząłem schodzić w stronę brzegu.
Szedłem jak najdalej od zarośli, pozwalając by woda z rzeki obmywała mi podeszwy butów. Czujnie wypatrywałem każdego ruchu, ale niebezpieczeństwo nadeszło z najmniej spodziewanej strony. Po swojej lewej usłyszałem jęk. To co zobaczyłem było jednocześnie komiczne i przerażające. Na początku zobaczyłem wielką, nalaną twarz w różowym czepku. Po chwili z wody wyłonił się olbrzymich wręcz rozmiarów grubas w kąpielówkach. Jego nadęty brzuch zwisał mu aż do kolan. Okropnie śmierdział. Nie wytrzymałem i zwymiotowałem dodając swój wkład do zanieczyszczeń wypełniających Wisłę. Na szczęście skurwiel był powolny, z resztą nawet gdyby był Biegaczem to najpewniej zaplątałby się w ten swój wielki kałdun i wylądował na pysku. Podszedłem do niego zatykając nos, po czym odciąłem mu śliczną twarzyczkę.
Na szczęście nie musiałem długo szukać. Tak jak myślałem, łodzie wciąż były na brzegu, tyle, że schowane w krzakach. Dobrze, że oprócz wspomnianej łódki nic już w nich nie było. Zrzuciłem więc plecak, wsiadłem na pokład i zacząłem wiosłować. To było przyjemne uczucie. Może bym i zarzucił wędkę, gdyby nie fakt, że jedyne co mogłoby się złapać za haczyk to śmierdzący skurwysyn. Prąd był dosyć porywisty, więc trochę mnie zniosło. Nic to. Sama woda była ciemna i bura. Przejrzysta to ona chyba nigdy nie była, i dobrze bo pewnie po dnie wałęsały się jakieś zagubione trupy i widziałbym ich wytrzeszczone w moim kierunku mordy.
Opuszczałem już Puławy i czułem euforię. Szybko jednak została ona zastąpiona przerażeniem i paniką, gdy powietrze wypełnił przerażający pisk. Natychmiast rozpoznałem ten dźwięk. Wydał go groteskowy potwór, który wciąż nawiedza mnie w koszmarach. Stanęła mi przed oczami jego postać. Chudy szkielet z resztkami czerwonego mięsa na kościach i pulsujący mózg tuż nad pozbawioną nosa twarzą.
 - Choć ze mną synu – Wspomnienie wróciło w nagłym przebłysku. Czując jak pot zalewa mi plecy zacząłem wiosłować jeszcze szybciej. Na szczęście potwór nie pojawił się, nie wyskoczył z wody ani nie spadł z nieba. Zabawne, teraz gdy o tym myślę, to nie da się dojść do konkluzji, że tak właśnie pożegnało mnie miasto w którym spędziłem szczęśliwe lata dzieciństwa – wrzaskiem zmutowanego skurwysyna, który ( co wciąż staram się wyprzeć z pamięci ) przemówił niegdyś głosem mojego ojca. A może tak tylko mi się wydawało?
 

Bezpieczne miejsce, 20 grudnia 2024 roku.
16:04

Znów będzie trochę nie po kolei ale zdarzyło się właśnie coś co całkowicie wytrąciło mnie z równowagi. Trudno mi teraz pisać o czymkolwiek innym. W naszym, jak ja to nazywam, bezpiecznym miejscu wydarzył się kolejny incydent. Mianowicie, ktoś znów popełnił morderstwo.

- Czy to nie przykre – spytał Piotr, gdy przyglądałem się zwłokom znalezionym w kotłowni. – Że pomimo tej całej apokalipsy i powstających trupów, ludzie wciąż chcą się nawzajem zabijać? Nawet tak wielkie niebezpieczeństwo nie jest w stanie nas zjednoczyć.

Powiedział to z wyraźną nutą złośliwości ale zignorowałem ten fakt koncentrując się na zwłokach. To była młoda dziewczyna, jedna z tych które pojawiły się tu przede mną. Miała dwie rany. Poderżnięte gardło i niewielki otwór na środku czoła. Jasne było, że rana na szyi była pierwsza. Kulkę w czoło dostała już po reanimacji, gdy znalazł ją jeden z Łowców. Morderca był na tyle podły, by nie tylko zabić dziewczynę ale i stworzyć dodatkowe niebezpieczeństwo dla pozostałych. Szczęście, że udało się ją powstrzymać nim kogokolwiek ugryzła.

- Kurwa – zakląłem pocierając palcami skronie. – To musi być ktoś z sekty. Teraz już nie ma żadnych wątpliwości.
Nie wiem po co powiedziałem to na głos.

- Och jakiż Ty domyślny – zakpił Piotr. – Zechcesz się podzielić z innymi swoimi przemyśleniami? Może masz już paru kandydatów do odstrzału?

- Im mniej osób o tym wie, tym lepiej – zacząłem przekonywać sam siebie. – Nie mogę jednak siedzieć z założonymi rękami. Ogłoszę, że wszyscy mają teraz poruszać się parami. Tak będzie lepiej.

- Myślisz, że to długo pozostanie tajemnicą? Każda zbrodnia wychodzi w końcu na jaw.

Znów słyszałem tą złośliwą nutę w jego głosie ale tak jak poprzednio nie zwróciłem uwagi na jego słowa. Musiałem, nie było innej opcji. Już miałem opuścić pomieszczenie, gdy moją uwagę przykuł kolejny szczegół dotyczący denatki. Dwa małe siniaki na końcach żuchwy, pod uszami. Przyjrzałem się bliżej. To mogło oznaczać tylko jedno. Morderca nie zaszedł ofiary od tyłu. Złapał ją ręką pod brodę, uniósł głowę i rozciął szyję. Nie było żadnych innych siniaków, wyrwanych włosów czy innych oznak walki. Ofiara znała mordercę i ufała mu na tyle, by pozwolić mu zbliżyć się na odległość ciosu. Nie wiem czy to tylko moja wyobraźnia, ale w oczach dziewczyny wciąż widać było zaskoczenie. Delikatnym ruchem zamknąłem jej powieki.
Piotr stał oparty o ścianę i uśmiechał się kącikami ust. Wyszedłem szybko z kotłowni ale usłyszałem jeszcze jego drwiący głos:

- Gdzie idziesz? Pisać dalej swój pamiętniczek?

Z tym osobnikiem wiąże się długa historia, do której chcąc nie chcąc niedługo dojdę. Na razie jednak nie mam ani siły ani ochoty o tym pisać. Resztę czasu spędziłem na przekonywaniu ludzi, że wszystko będzie dobrze i że jakoś sobie poradzimy. Starałem się sprzedać bajeczkę, że to jakiś samotny umarlak błąka się po korytarzach i że biedna Dorota miała po prostu pecha, by się na niego natknąć. Surowo przykazałem Łowcy, który ją ustrzelić by nikomu nie przekazywał, że to oczywista bujda. Zjadłem obiad, wróciłem do swojego pokoju i tak jak powiedział Piotr wróciłem do pisania pamiętniczka…

W drodze, październik 2024 roku.

Cóż mogę powiedzieć o swojej podróży z Puław do bezpiecznego miejsca? Do przyjemnych to ona nie należała. Nie będę opisywał tu każdego dnia po kolei, bo raz, że za dużo by to zajęło i dwa, nie pamiętam wszystkiego dokładnie. Tamte dni zlewają się w mojej pamięci w jeden wielki epizod strachu i zaszczucia.  Pamiętam za to najciekawsze etapy tej podróży, te tak zwane ‘’kwiatki’’ mam zamiar tu oczywiście opisać.
Tak jak już wcześniej pisałem nie mogłem zrezygnować z biologicznej konieczności snu, więc chcąc nie chcąc musiałem się w końcu położyć. Podróżowanie po zmroku i tak jest zbyt niebezpieczne. Całe szczęście, że wyruszyłem jeszcze przed listopadem i przesileniem zimowym, więc dni nie były jeszcze aż tak krótkie.
Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej nocy. Główna droga była oczywiście zawalona samochodami więc znalazłem jakąś boczną odnogę, która o dziwo była pusta. Pola wokół niej były wypalone, więc żaden skurwysyn nie mógł mnie zaskoczyć wyskakując nagle z krzaków. Na wszelki wypadek rozłożyłem wokół siebie sznurek z przyczepionymi dzwoneczkami. Powstały okrąg miał na tyle dużą średnicę bym mógł się zawczasu obudzić i sięgnąć po maczetę. Leżałem tak wsłuchany w wiatr wyjący nad ruinami świata i zamknąłem oczy. Nigdy w życiu nie czułem się tak samotny jak w tamtym momencie. Myślałem, że poznałem już znaczenie tego słowa, w końcu już od dłuższego czasu nie było przy mnie żywej duszy, ale to było co innego. Gdy spałem w domu towarzyszyły mi przynajmniej wspomnienia. Rodzina, miłe spędzone chwile czy ukochana dziewczyna z którą leżałem kiedyś na tym samym łóżku. Wystarczyło się trochę skupić, a to wracało i tuliło lepiej niż najcieplejsza pierzyna. W bezpiecznym miejscu wyobraźnia może działać na samotność jak aspiryna na przeziębienie. Nie wyleczy przyczyn ale poradzi sobie ze objawami.
Tamtej nocy jedyne co mnie otulało i przytulało to pustka. Czułem jak mnie przenika. Gdy zamknąłem oczy, miałem wrażenie, że spadam.  Była w tym wszystkim jakaś dziwna, perwersyjna przyjemność. To było pierwotne. Pustka ostateczna. Zupełnie jakbym znów był w łonie matki. W końcu każdy z nas rodzi się i umiera samemu. Różnica polegała na tym, że matką była tym razem śmierć, która mogła mnie w każdej chwili dopaść. W tamtym momencie wiedziałem, że jeśli chodzi o samotność to już nigdy nie będzie gorzej, że dosięgnąłem dna. Samotny podróżnik w zdewastowanym świecie, śpiący na cholernie zimnej, betonowej drodze. Cholernie zimnej i twardej betonowej drodze.
Dość już o tym, bo jeszcze się rozpłaczę ze szczęścia, że w końcu mam wokół siebie ludzi. Jak nie trudno się domyśleć miałem spore problemy z zaśnięciem. Po paru godzinach zdarzyło się coś, co sprawiło, że szybko zapomniałem o doskwierającej mi samotności. Usłyszałem jęk skurwysyna. Szybko zerwałem się na nogi wziąłem maczetę i rozejrzałem się wokoło. Na szczęście noc była bezchmurna, więc było sporo widać – droga, pole, las w oddali ale…ani śladu umarlaków. Nie miałem zamiaru włączać latarki, bo to było równie mądre co wsadzanie fiuta do sadzawki z krokodylem. Postałem jeszcze przez parę minut i doszedłem do wniosku, że musiałem się przesłyszeć. Nic to, znów się kładę i zamykam oczy.
Znów ten jęk! Nie potrafię określić z której strony dochodzi ale słyszę go wyraźnie. Znów łapię za broń, wstaję i rozglądam się dookoła. Nic.

- Jak to możliwe? – pytam sam siebie. – Czy już całkowicie mi odbiło?

Wbijam się znów w śpiwór i sytuacja się powtarza. I tak do rana. Czasem głos milkł na pół godziny ale nigdy na dłużej. Gdy zaczynało już świtać nie wytrzymałem. Wstałem i zacząłem zbierać się do drogi. Już miałem wszystko spakowane i zacząłem już iść, gdy usłyszałem ten jęk…za sobą! Poczułem jak dreszcz przeszedł mi od karku aż do pośladków. Szybko odwróciłem się z maczetą w dłoni ale nikogo za mną nie było. Spojrzałem w dół na spękaną drogę i nagle zrozumiałem! Biedny skurwysyn był żywcem pogrzebany w betonie. Jakiś koleś zadarł niegdyś z niewłaściwymi ludźmi, a oni wrzucili go, jeszcze najprawdopodobniej wciąż żywego, do dołu z betonem. Nastąpił Błysk i zakonserwowany trup reanimował. A ja – poczułem jak robi mi się niedobrze. – Ze wszystkich miejsc na świecie wybrałem sobie na nocleg jego grób. Czy życie nie jest pełne niespodzianek?
Tego dnia nienajlepiej się czułem. Kto kiedykolwiek spał na twardym podłożu, ten wie jak mogą napieprzać kości następnego dnia. Dodatkowo, jak na końcówkę października przystało, robiło się zimno więc zacząłem się również bać o stan swojego zdrowia. Ostatnie co potrzebowałem to wysoka temperatura, zawroty głowy i osłabienie. Skląłem sam siebie, że w swej arogancji nie pomyślałem by poszukać gdzieś zawczasu witamin i antybiotyków. Na to jednak było już za późno.
Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Trzymałem się z dala od drogi, na tyle jednak by się nie zgubić. Spotykałem co jakiś czas pojedynczych umarlaków, ale najczęściej udawało mi się ich wymijać. Otwarta przestrzeń ma tą zaletę, że żaden skurwysyn nie zdoła cię zaskoczyć ( no chyba, że leży pogrzebany, pod twoimi stopami ). Nie pamiętam który to był dzień, chyba któryś z ostatnich dni października. Szedłem sobie spokojnie czujnie się rozglądając nie zwracając jednak uwagi na pewien punkt na horyzoncie, który w normalnych czasach nie jest niczym niezwykłym. W końcu jednak oderwałem się z otępienia i zdałem sobie sprawę:

- Kurwa! Tam jest balon. – Niemalże wykrzyczałem. Dokładnie tak. Parę(naście) kilometrów przede mną, wysoko na niebie wisiał sobie balon. Nie taki mały, nadmuchiwany helem, którym bawiły się kiedyś dzieciaczki. Chodzi o ten wielki, z koszem na pasażera i poddmuchiwany ogniem. Rozejrzałem się czujnie. Okolica była czysta, ani śladu umarlaków. Wyjąłem z plecaka lornetkę i spojrzałem. Serce mi zamarło. Tam ktoś był! Widziałem wyraźnie sylwetkę samotnego człowieka, który kręcił się w koszu jakby czegoś szukał. W pierwszej chwili chciałem mu pomachać ręką ale zdałem sobie sprawę jak głupie i bezcelowe by to było. Istniała tylko jedna szansa bym porozmawiał z tym człowiekiem. Niepewna ale trzeba było z niej skorzystać.

 Wyjąłem z plecaka radiostację i zacząłem nawoływać. Przez moment się zawahałem i:

- Halo, czy ktoś mnie słyszy? Zwracam się zwłaszcza do ciebie persono w balonie. Mam nadzieję, że jesteś żywy i potrafisz odpowiedzieć.

Cisza. Wydawało mi się, że trwała wiecznie. Paradoksalnie jednak, wieczność dość szybko się skończyła:

- No wreszcie!- usłyszałem w słuchawce. – Do spostrzegawczych to ty kolego nie należysz.

Miałem ochotę krzyczeć ze szczęścia. Moja pierwsza, od miesięcy konwersacja, która nie będzie się odbywać miedzy mną, a wytworem mojej wyobraźni.

- Dobrze w końcu usłyszeć czyjś głos. – Mój aż drżał ze szczęścia. – Muszę przyznać, że znalazł pan sobie wyjątkowo bezpieczne miejsce.
Dodałem tego ‘’pana’’ bo głos w słuchawce brzmiał chropowato, musiał należeć do starszego człowieka.

- Mów mi Janusz – odparł z rozbawieniem. – Daruj sobie tego pana. W dzisiejszych czasach nie ma już czasu na grzeczności.

- Jasne! – potwierdziłem, po czym sam się przedstawiłem.

Janusz przez chwilę milczał, jakby czegoś wypatrywał. Zacząłem się bać, że mam omamy ale na szczęście odezwał się znów:

- Miło mi. Jeśli chodzi o moje położenie to nie jest ono wcale takie kolorowe. Jestem co prawda bezpieczny przed trupami ale kończą już mi się zapasy i na dodatek za cholerę nie umiem sterować tym ustrojstwem. A Ty skąd i dokąd zmierzasz?

-  Z Puław. Usłyszałem komunikat w radiu o bombardowaniu i idę w stronę bezpiecznego miejsca o którym mówili.

W tamtym momencie czułem jak moje obawy podchodziły mi do gardła. Już od dłuższego czasu zastanawiałem się, czemu nie widziałem żadnego samolotu i nie słyszałem, żadnego huku. W końcu, jeśli mieli zrównać miasto z ziemią z pewnością bym to jeszcze usłyszał. Niestety, odpowiedź Janusza nie podniosła mnie na duchu:

- Yyy trzymaj się tam, bo mam dla ciebie złe wieści. Ten komunikat to bzdura. Nie wiem jakim cudem go złapałeś. Krąży po eterze już od paru miesięcy. Nie będzie żadnego bombardowania.

Aż usiadłem z wrażenia. Poczułem się jak idiota. Wszystkie moje przygotowania, cała ta podróż przez koszmar. Wszystko na nic. Los, Bóg czy cokolwiek innego raz jeszcze za mnie zakpiły. Skoro pech to jedynie dwie jedynki przy rzucie kostką to jakim cudem, ja wciąż otrzymuję ten sam, mierny wynik?

- Hej tylko tam nie mdlej – dodał szybko baloniarz. – Te pogłoski o bezpiecznym miejscu. Ponoć to prawda. Gdzieś na zachodzie jest jakaś wojskowa placówka. To miało być coś w rodzaju ostatecznego schronienia. Nazwali to Eden. Nie wiem ile jest w tym prawdy ale jest o co walczyć, więc nie trać nadziei.

Zawsze byłem cholernie łatwowierny. Dobrze, że jak byłem dzieckiem to żaden starszy pan nie częstował mnie cukierkami albo nie zapraszał do piwnicy na oglądanie kotków. Musiałem się czegoś złapać. Eden – natychmiast przed oczami stanęła mi wizja świetnie zaopatrzonej bazy, z ciepłą wodą, jedzeniem, miękkimi łóżkami, biblioteką i jacuzzi. Ta nazwa kojarzyła mi się z pierwszym supermarketem, który otworzyli w Puławach. Pamiętam, że w dniu otwarcia o mało nie zostałem stratowany przez tłum. Eden był więc w moim umyśle symbolem czegoś na co rzucają się tłumy. Nawet jeśli jest to po prostu kolejny durny sklep z kiełbasą, wędliną i serem.

- Wiesz gdzie to mniej więcej jest? – spytałem z nadzieją w głosie. – Potrzebuję czegoś więcej niż ‘’idź na zachód’’

- Jedyne co mi przychodzi do głowy, to byś szedł w stronę tych współrzędnych podanych w komunikacie. Nie ty jeden dałeś się na to nabrać. Tam mogą być jakieś wskazówki.

- Albo to pułapka – odparłem z przekąsem. – Dzięki. Słuchaj, mogę ci jakoś pomóc? Wygląda na to, że jestem mimo wszystko w lepszej sytuacji.

Znów dłuższy moment ciszy. Gdy Janusz znów się odezwał w jego glosie łatwo było wyczuć zdenerwowanie.

- Na razie zapomnij o mnie. Mam tutaj niezły widok na okolicę i widzę sporą hordę idącą w twoim kierunku. Nie chcę cię martwić ale część z nich wygląda jak Biegacze.

- Kurwa – zakląłem do słuchawki. Miałem nadzieję, że nie zniesmaczyłem staruszka ale w tej sytuacji użycie brzydkiego słowa było chyba zrozumiałe. – Masz może dla mnie jakieś wskazówki?

- Gdyby była noc, to odpaliłbym flarę i poszliby w moim kierunku. Niestety, nie mam żadnych petard. Poczekaj chwilę.

Wstałem szybko i raz jeszcze się rozejrzałem. Z mojego punktu widzenia nic nie wskazywało na jakąkolwiek hordę. Miałem więc jeszcze czas na ustalenie planu. Dobre i to.

- Dobra, słuchaj – usłyszałem w końcu głos Janusza. – Idź ciągle wzdłuż drogi aż zobaczysz na środku niebieskiego fiata Punto. Wyróżnia się, bo ma na dachu, dobrze wyglądający rower górski. Na rowerze nie powinieneś mieć problemów by ich wyminąć. Tylko uważaj na rowy. A, no i musisz iść. Już teraz.
Zerwałem się, czując się o wiele lepiej wiedząc, że mam nad sobą czujnego obserwatora. Fakt, że nie bałem się tak jak zwykle wydał mi się dziwny i niecodzienny. Ulga była niemalże bolesna. Nie miałem jednak zamiaru rozczulać się nad własnymi emocjami, tylko przyśpieszyłem kroku. Zostawiłem włączoną radiostację, na wypadek, gdyby Janusz miał coś ważnego do zakomunikowania. Minęło trochę czasu zanim znalazłem wspomniany samochód. Szybko wdrapałem się na dach i zacząłem się mocować, by wyjąć rower z uprzęży. Daremnie. Dopiero po chwili zauważyłem, że był przypięty na kłódkę.

- Pośpiesz się – usłyszałem zniecierpliwiony głos Janusza.

Poczułem przypływ strachu i uderzenie adrenaliny. W takich momentach człowiek nie myśli, tylko działa. Zdjąłem z pleców karabin i jednym strzałem przestrzeliłem łańcuch. Huk poniósł się na wiele metrów, nawet Janusz musiał go usłyszeć, bo zaczął coś brzęczeć przez słuchawkę. Czym prędzej zdjąłem swój nowy środek transportu i ruszyłem co sił w nogach na przełaj, przez wypalone pola. Było ciężko, w końcu cały sprzęt sporo ważył ale dałem radę. Po chwili usłyszałem za sobą wrzask Biegaczy. Obejrzałem się przez ramię. Jeszcze żadnego nie było widać. Przed sobą miałem linię lasu. Jeśli uda mi się zawczasu tam wjechać i schować, to horda mnie ominie. Pedałowałem ile sił w nogach, czując jak pot zalewa mi plecy i kark. Spoglądałem zza ramienia co chwila ale na szczęście nikt mnie nie gonił. Gdy w końcu wjechałem za linię drzew byłem tak wykończony, że wywaliłem się z rowerem i z całym sprzętem. Na szczęście nie wbiłem sobie kierownicy w zęby albo w krocze. To był kontrolowany upadek. W miarę.
Jakby nie patrzeć udało mi się. Horda skurwysynów była naprawdę spora.  Nie mieściła się na ulicy, wychodząc w pola. Ciężko dyszałem ale już po chwili sięgnąłem po słuchawkę radia, by podziękować mojemu wybawcy.

- Dzięki. Ciężko było, ale dałem radę.

- Masz farta chłopcze, tego Ci nie można odmówić. Jak to się stało, że nie masz tłumika na tym swoim karabinku?

Sam często zadawałem sobie to pytanie.

- Tak jakoś wyszło  - odparłem głupkowato. Niestety, miałem przynajmniej do tej pory pecha i nigdzie żadnego nie znalazłem. Przyszedł mi nawet kiedyś pomysł by zamontować na końcu karabinka poduszkę ale ze zrozumiałych względów szybko porzuciłem ten pomysł.

Wciąż jeszcze leżałem ciężko łapać oddech, gdy Janusz znów się odezwał. Tym razem nie wyczułem w jego głosie strachu. To już była czysta desperacja.

- Dobra, pomogłem tobie, teraz ty pomóż mi. Halo? Słyszysz?

- Ciągle tu jestem. – Byłem zdziwiony jego niemalże natarczywym tonem. – Z chęcią bym pomógł ale nie mam pojęcia jak.

- Słuchaj, zaczął wiać silny wiatr. Zaczyna mnie ściągać. Lepiej jeśli coś szybko wymyślimy.

Zerwałem się na równe nogi, wsiadłem na rower i  zacząłem jechać przez las w stronę balonu. Szybko doszedłem do wniosku, że jest tylko jedno rozwiązanie.

- Hej, chyba jedyne co możesz zrobić to po prostu wylądować. Zakręć kurek i ląduj.

- Zwariowałeś? Jestem widoczny jak na dłoni. Te potwory mnie dopadną. Nigdy tego nie zrobię. Wymyśl coś, znosi mnie!

Jeszcze przez długi czas starałem się przekonać Janusza, że nie ma wyboru. On jednak zapierał się, że już prędzej skoczy a główkę niż pozwoli się dopaść. Jednocześnie wciąż starałem się coś wymyśleć. Żałowałem, że moja wyrzutnia harpunów została w Puławach. Nie mogłem już dłużej ignorować natarczywego głosu mówiącego mi, że idę w złym kierunku i tracę czas. Nie mogłem go przecież tak zostawić! Wierzcie mi jednak, że wybór wcale nie był taki oczywisty. Łatwo podejmować takie decyzje, gdy jest się bezpiecznym i można nad tym długo deliberować siedząc na bujanym foteliku i trzymając lampkę wina. Ja jednak byłem w trochę innej sytuacji. Gdy droga została już daleko za mną poczułem, że nie mam wyboru.

- Halo Janusz, słuchaj ja przepraszam ale ja już nie mogę jechać w tym kierunku. Muszę wracać na drogę, tutaj jest coraz bardziej gęsto i niebezpiecznie. Halo? Słyszysz mnie?
Nie usłyszałem odpowiedzi. Włączył mi się słowotok, musiałem się jakoś usprawiedliwić.

- Ja tutaj nic nie poradzę. Musisz po prostu gdzieś wylądować, może w nocy będzie lepiej. Ja nie mogę dłużej, strasznie przepraszam. Pomogłeś mi ale ja tobie po prostu nie mogę. Nie ma jak, nie ma takiej możliwości.

Odparło mi parę trzasków i ostatnie słowa, które od niego usłyszałem:

- Idź…zachód…cholera…musi…

- Wybacz mi – powiedziałem ostatni raz. – Jak znajdę jakiś sposób, to ci pomogę. Nie zapomnę o tobie. Obiecuję.

Czując się jak ostatni skurwiel, zawróciłem i zacząłem wracać w stronę drogi nie oglądając się już za siebie.  Pierwszy człowiek, którego spotkałem od miesięcy. I musiałem go zostawić. Teraz, gdy z odległości czasu patrzę na te zdarzenia to nie czuję się już tak źle. No bo niby jak miałem mu pomóc? Nie było żadnej możliwości. Wiatr coraz bardziej go znosił, nie miałem szans nawet go dogonić. To przykre ale w ciężkich czasach człowiek sam dla siebie staje się priorytetem. I nie, nie jest to nic złego. Gdyby było inaczej, to nie przetrwalibyśmy jako gatunek. Takie gadanie pozwala mi nie czuć się aż tak źle, gdy sobie przypominam tamte wydarzenia. Jest coś jeszcze. Niełatwo mi o tym pisać ale jest coś, przy czym zostawienie biednego Janusza wydaje się błahostką. Ale o tym później.

Bezpieczne miejsce, 21 grudnia 2024 roku.
09:54

Bezpieczne miejsce. Ech, nazywanie tak mojego obecnego miejsca pobytu wydaje się teraz pobożnym życzeniem. Wczoraj musiałem przerwać pisanie pamiętnika. Grupa Łowców wróciła z pobliskiego miasta. Jak zwykle udało im się znaleźć sporo niezbędnych zapasów. Boję się co się stanie, gdy miasto zostanie całkowicie ogołocone. Muszę jednak odrzucać tego typu myśli. Bardziej zaczynają mnie niepokoić nastroje panujące wśród Łowców. Jak nietrudno się domyśleć, są to ludzie, którzy wyjeżdżają na motorach łupić i plądrować pobliskie skupiska niegdyś ludzkie. Choć może łupić i plądrować to złe określenie, bo sugeruje, że ktoś będzie się z powodu tej grabieży gniewał. Bardziej tu chyba pasuje określenie – okradanie grobów. No cóż, w ciężkich czasach nie można sobie pozwolić na sentymenty. Lubię to powtarzać. To czasem pomaga.
Czekałem wczoraj w swoim pokoju na Marcina Niedbałę – przywódcę Łowców. Pierwsze co zrobił to wyjął z kieszeni inhalator i pomachał mi nim przed nosem. Wiedziałem już, że rozmowa nie będzie należała do najprzyjemniejszych:

- Przez to gówno, o mało dziś nie straciliśmy Krzyśka. Następnym razem niech sama sobie po to jedzie.

- Chyba już o tym rozmawialiśmy – przypomniałem mu. Spojrzał mi prosto w oczy. Tym razem nie widziałem w nich niepewności tylko zimną furię. Czułem, że standardowa gadka o tym, że musimy postępować jak ludzie, by nimi pozostać tym razem nie pomoże. – I tak ryzykujecie dla nas życiem, by zdobyć żywność i wodę. Dostajecie za to największe porcje. Bez tego leku ona zginie, więc czym to się różni od…

- Tym, że musimy zapierdalać, na drugi koniec miasta żeby to zrobić – przerwał mi wściekle. – I to dla kogo? Przecież ona tylko błąka się od kąta do kąta i płacze.

Trudno było nie przyznać mu racji. Chodziło mu oczywiście i biedną Irenę i rzeczywiście, była delikatną osobą i cała sytuacja zaczynała ją przerastać. Wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć po śmierci ojca. Powiedziałbym o tym Marcinowi, gdyby nie fakt, że każdy z nas kogoś stracił. Szczerze mówiąc ten dupek zaczynał mnie wkurzać.

- Ty też mógłbyś dla odmiany…- zaczął ale nie skończył. Tego było za wiele. Trzasnąłem gnoja w twarz i kopnąłem pod kolano. Zawył i upadł.

- Też mógłbym co?!- krzyknąłem mu w ryj. Odetchnąłem parę razy i przemówiłem spokojniej. Od dłuższego czasu staram się kontrolować wybuchy gniewu:

- Ustaliliśmy chyba jak co wygląda prawda? Może ty chcesz przejąć dowodzenie? Jakoś nikt się wcześniej nie zgłaszał.

Podniósł na mnie wzrok. Gdyby spojrzenia mogły zabijać i tak dalej…

- Co chcesz niby bym zrobił z tą dziewczyną? Mam ją wyrzucić za bramę?

- Ona nic nie robi. – wycedził przez zęby.- Nawet nie pomaga w kuchni. Jest jak pasożyt.

Nie mogłem uwierzyć ile nienawiści miał ten chuj do biednej, niewinnej dziewczyny. Było to jednak nieuniknione. W sytuacjach zagrożenia ludzie, natychmiast rozpoznają najsłabsze ogniwo w swojej grupie. Zaczynają, często nawet wbrew sobie odczuwać pogardę i nienawiść do takiej osoby. Pamiętam, że raz spotkałem Irenę na korytarzu. Siedziała pod ścianą, płakała i kiwała się jak sierota. W pierwszej chwili nie poczułem wcale żalu. W pierwszej chwili miałem ochotę ją złapać za włosy, kopnąć w dupę i krzyknąć w twarz by wzięła się w garść. Nie można jednak ulegać takim instynktom. Gdy dojdzie się w końcu do siebie konsekwencje mogą być bardziej niż nieprzewidywalne.

- Porozmawiam z nią – powiedziałem spokojnie. – I przemyślę całą sytuację. Rzeczywiście to nie powinno było się zdarzyć. Że Krzysiek ryzykował życiem.
Podniósł się na nogi i spojrzał na mnie z wyższością.

- I dobrze. Powiedz jej, że nie mamy zamiaru ryzykować dla kogoś kto nic nie robi.

- Ok. Coś jeszcze?

- Nie. – Odwrócił się i bez słowa wyszedł. Gdy zamykał drzwi w korytarzu mignęła mi postać Piotra. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i pomasował po kolanie. Westchnąłem ciężko. Czułem, że zbierają się nad nami burzowe chmury. Miałem jeszcze trochę czasu przed obchodem, więc postanowiłem jeszcze trochę popisać.

Wciąż w drodze, Listopad 2024 roku.

Przez następne dni znów byłem sam jak palec. Dzięki rowerowi udało mi się jednak pokonać większy dystans. Umarlaków nie widziałem już od dłuższego czasu, nie mogłem sobie jednak pozwolić na rozluźnienie i opuszczenie gardy. Przez bezsenność sam zaczynałem się czuć jak zombie. Na domiar złego zaczynały mi się kończyć zapasy. Postanowiłem zaryzykować i sprawdzić jeden z mijanych po drodze marketów. Marzyło mi się, że znajdę jakąś wyciszoną broń. Od 2013 zalegalizowano posiadanie broni na całym świecie. Mało tego karabiny, pistolety a nawet kusze stały się ogólnodostępne. Jak to bywa na wojnie, gospodarka bardzo się ożywiła, podobnie jak wszelkiego rodzaju skrajno poglądowe partie i zrzeszenia. No ale nie odskakujmy od tematu.
Nie pamiętam kiedy to dokładnie było. Jakbym miał obstawiać to koło dziesiątego listopada. Możliwe, że nawet jedenastego w dzień niepodległości ale ciężko stwierdzić, bo w tym roku jakoś nikt nie trudził się z wywieszaniem flag. W każdym razie na mojej drodze pojawił się Wojak. Nie, nie to produkowane niegdyś piwo. Chodzi o sieć sklepów trudniących się głównie dystrybucją broni. Mała była szansa bym tam cokolwiek znalazł, w końcu budynek znajdował się przy głównej drodze. Postanowiłem jednak zaryzykować.
Zostawiłem rower i część sprzętu przed wejściem i skierowałem się do środka. Pisałem już niegdyś jakie smętne wrażenie sprawia pusty supermarket. Tym razem było podobnie. W głównej Sali zastały mnie jedynie puste półki. Dobrze, że tym razem nie było przynajmniej śladów krwi. Jeszcze. Postanowiłem zajrzeć do magazynu. To co zastałem w środku o mało nie wywróciło mi żołądka na lewą stronę. Na posadzce leżało parę trupów. Okrutnie wręcz śmierdziały ale najbardziej uderzające były ich rany. Widać było, że ci ludzie zostali stratowani. Głowa jednego z nieszczęśników była płaska jak naleśnik. Odłamki czaszki zmieszane były z krwawą galaretą mózgu. Ciężko mi było nie wyobrażać sobie ogromnej paniki i popłochu tępej masy ludzkiej, która musiała się tu niegdyś wedrzeć.. Niemalże ich wszystkich widziałem, jak wpadają do magazynu rozpaczliwie szukając jedzenia i broni. Ich strach był tak wielki, że nie patrząc nawet że depczą własne dzieci, wchodzili na siebie rzucając się na czekające na półkach skarby.  Odwróciłem wzrok i raz jeszcze przeleciałem wzrokiem po pomieszczeniu. Nic. Olbrzymie półki, na których musiało być niegdyś morze towarów stały teraz równie bezużytecznie, co wszystkie inne twory naszej cywilizacji. Cisza była nie do zniesienia. Zaczęło mi piszczeć w uszach.
Zobaczyłem w końcu coś, co przykuło moją uwagę. Niebieski punkt w morzu szarości. Na jednej z półek, na samej górze stała sobie zgrzewka wody. Ktoś musiał zwyczajnie o niej zapomnieć. Rozejrzałem się bezradnie, po czym zacząłem się wspinać niczym małpa na drzewo. Nie przepadam za wysokościami ale na szczęście jakoś poszło. Przynajmniej jeśli idzie o wdrapanie się na górę. Jak to zwykle w życiu bywa czekała na mnie przykra niespodzianka. Gdy tylko wdrapałem się na szczyt zauważyłem leżącego tam martwego magazyniera w niebieskim uniformie. Stanąłem szybko na nogi i trup podniósł się z głośnym jękiem. O wiele za szybko. Było bardzo mało miejsca i nie zdążyłem wyciągnąć maczety. Poczułem jak palce skurwysyna zaciskają mi się na ręce. Już miał mnie ugryźć, gdy wykręciłem się jednocześnie łapiąc go za ramię. Ustawiłem go tak by stał tyłem do spadku, po czym sprzedałem mocnego kopa w klatkę piersiową. Umarlak poleciał jak szmaciana lalka. Odetchnąłem z ulgą, wziąłem zgrzewkę wody i zrzuciłem mu ją na plecy, bo już widziałem, że się skurwiel podnosił. Szybko zszedłem na dół i tym razem skończyłem z nim na amen.
Już miałem wychodzić, gdy wpadłem na jeszcze jeden pomysł. Cieciówka. Kanciapa strażników. Jeśli jeszcze gdzieś się ostała broń to tylko tam. Szybko zlokalizowałem odpowiednie miejsce i z jednoczesnym żalem i radością odkryłem, że drzwi były zamknięte. Radością, bo to dawało duże nadzieje, że w środku znajdę coś cennego. Żalem, bo wiedziałem, że z dostaniem się do pieprzonego środka będą spore problemy. Życie to nie film. Nie potrafię sforsować zamka kartą kredytową albo spinką do włosów. Nie wystarczy też machnąć sobie raz nóżką, by drzwi wyleciały z zawisów. Tak właśnie stałem sobie przed zamkniętym przejściem i rozważałem różne za i przeciw, będąc kompletnie nieprzygotowany na:

- Kto tam? – rozległo się zza drzwi.

Chyba przez jakieś półtorej minuty wpatrywałem się jak debil w zamknięte drzwi. To było tak niespodziewane.

- Szukam broni – wydusiłem w końcu z siebie – Zmierzam w stronę bezpiecznego miejsca i kończą mi się zapasy i amunicja.

Usłyszałem siarczyste ‘’kurwa’’ po drugiej stronie.

- A ja właśnie się tu zamknąłem, bo potrzebuję chwili spokoju.

Zamurowało mnie. Z kim ja miałem do czynienia? Nie był to z pewnością ktoś starszy, po głosie poznałem też, że miałem do czynienia z mężczyzną. Co on tam robił? Modlił się? Medytował?

- Nie chcę być upierdliwy – zacząłem stanowczo – Ale jeśli jest tam jakaś wolna broń to naprawdę by mi się przydała.
Znów westchnięcie.

-   Jest tu pistolet z tłumikiem i zapasem amunicji. Mi się już niby na nic nie przyda.

- Czy mógłbyś w takim razie…

- Otworzyć. No byłbym niezłym chujem, gdybym tego nie zrobił. Trzeba być miłym no nie? Zwłaszcza jak się już nie ma okazji.

Byłem coraz bardziej zaniepokojony. Nawet  w tamtym momencie nie miałem ochoty na towarzystwo wariata.

- Byłbym bardzo wdzięczny.

- Dobra – odparł nieznajomy. – Wpuszczę cię ale musisz mi obiecać jedno. Weźmiesz gnata, o nic nie będziesz pytać i po prostu wyjdziesz jasne?

- W porządku. Obiecuję.

Po chwili usłyszałem szczęknięcie zamka i drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. Powoli wszedłem do środka, będąc gotowym na wszystko. To co zastałem w środku może nie wprawiło mnie w wielki szok ale z pewnością dało mocno do myślenia. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to leżący na biurku pistolet i opakowanie amunicji. Później spojrzałem w oczy pierwszemu człowiekowi, którego widziałem z tak niewielkiej odległości od paru miesięcy. Wyglądał na maksymalnie dwadzieścia lat. Swoją aparycją kojarzył się z typowym ziemniakiem z województwa lubelskiego. Tęgi, opalony, z krótko przyciętymi włosami. Na nogach miał gówniane, odblaskowe buciki ze stadioniku a pod nimi pewnie króciutkie, białe skarpeteczki sięgające pod kosteczkę. Efekt ten psuły, wyjątkowo do niego nie pasujące szczurze wąsiki gimnazjalisty. W normalnych czasach z całą pewnością nie ucieszyłbym się na widok kogoś takiego. W tamtym jednak momencie miałem ochotę rzucić mu się na szyję. Tak, tak, wiem, że pierwsze wrażenie bywa mylące ale cóż poradzić, że takie właśnie miałem? Moja chęć krzyczenia z radości szybko jednak ustąpiła przerażeniu, gdy zaciekawiony dziwnym cieniem, oplatającym swoistą pętlą cały pokój, spojrzałem w górę. To był sznur wisielczy. Wszystko w jednej chwili stało się jasne ( nie trudno było do tego dojść). Mój nowo poznany przyjaciel chciał właśnie odebrać sobie życie. Czułem, że to będzie jedna z najtrudniejszych rozmów w moim życiu i nie myliłem się:

- Czy ty masz zamiar…

- Tak – wszedł mi w słowo. – Pamiętaj co mi obiecałeś. Bierz pistolet i wyjdź.

Jestem tolerancyjny. Sądzę, że dopóki nie krzywdzimy tym innych, mamy prawo robić co chcemy. Jestem ostatnim, który narzucałby swój światopogląd komukolwiek innemu poza sobą samym. Każdy ma prawo być wolny. To jest święte prawo i zasada. Od każdej zasady istnieją jednak wyjątki. Jeśli ktoś korzysta ze swojej wolności, by ze sobą skończyć, to pieprzyć te wszystkie gatki o prawach i wolnej woli. Tak przynajmniej sądziłem w czasach pokoju. Chyba każdy się zgodzi, że samobójstwo ma jednak trochę więcej sensu, gdy grozi nam przerażająca śmierć bycia zjedzonym żywcem. Po części zgadzałem się z tym człowiekiem. Nie raz i mnie kusiło, by ze sobą skończyć. Coś jednak zawsze mnie powstrzymywało. Postanowiłem więc podzielić się z nieznajomym tym czymś, tak samo jak litościwy wędrowiec częstuje wodą umierającego na pustyni. Ok, może z tym trochę przesadzam. Niemniej nie mogłem po prostu wyjść i zostawić nowoodkrytego przedstawiciela homo sapiens żyjens.

- Nie – powiedziałem po prostu. – Nie rób tego. Naprawdę.

Wiem, jak to głupio brzmi. W zasadzie w takiej sytuacji chyba nie da się nie powiedzieć czegoś głupiego. Od czegoś trzeba zacząć. Patrząc w oczy tego człowieka byłem pewien, że zwykłe ‘’wszystko będzie dobrze’’ nie pomoże. W zasadzie to mnie by te słowa jeszcze bardziej rozsierdziły.

- Kurwa- syknął nieznajomy. – Mówiłem Ci, wypieprzaj.

- Poczekaj. Rozumiem to, naprawdę. Nie wiem dokładnie co cię spotkało ale ja straciłem całą swoją rodzinę. Widziałem to.

- No…- Nie dałem mu wejść w słowo. Musiał mnie wysłuchać.

- Od paru miesięcy siedziałem sam w pustym domu. Słyszałem przekaz radiowy…- zawahałem się. 

Wolałem mu nie mówić, że okazał się fałszywy.

- Jest fałszywy – szybko wtrącił. – Nie wiedziałeś o tym? Nie ma już gdzie iść albo kogo szukać. Jedyni ludzie których jeszcze chodzą po ziemi sami najchętniej by cię zjedli. I nie mówię tu o martwych, czaisz? Więc nie pierdol mi tu o…

- Jest jeszcze coś, czym się różnimy – tym razem ja mu się wciąłem. – Coś co nas odróżnia od tych martwych skurwysynów. One idą pod ostrzał bo im wszystko jedno. Już są martwe. My unikamy kul, to one się pod nie pchają.

- Odpierdol się! – ryknął nagle nieznajomy i popchnął mnie pod ścianę. – Mam gdzieś twoje kazania! Jeszcze słowo a to tobie najpierw wpakuję kulkę.

Z jakiegoś powodu nie przejąłem się tą groźbą. Czułem dziwny spokój. ‘’Coś’’ dodawało mi sił.

- Z tego co widzę to planowałeś się powiesić. Po co to wszystko? Nie łatwiej by było właśnie strzelić sobie w łeb?

Opuścił głowę i wpatrywał się tępo w podłogę.

- Nie chcesz tego, bo wtedy nie będziesz się od nich niczym różnił. Kolejny trup z dziurą w czole.

- Jeśli się powieszę to BĘDĘ jednym z nich – tym razem powiedział to spokojnie.

- Ale przynajmniej będzie widać, że kiedyś byłeś żywy. Że to było na twoich zasadach. Wierz mi, przerabiałem to.

Uniósł głowę i spojrzał mi w oczy.

- Nie rób tego – starałem się, by w tych słowach nie było żałosnej, błagalnej nuty. – Jesteś pierwszym człowiekiem którego widzę od miesięcy. Wcześniej tylko gadałem z jakimś typem w balonie. Akurat miał radio. Powiedział mi, że istnieje bezpiecznie miejsce. Ten Eden jest ponoć…

- Masz rację – przerwał mi tym razem ze stanowczością.

Już miałem odpowiedzieć, gdy dodał.

- Łatwiej będzie sobie strzelić w łeb!

- NIE! – krzyknąłem, gdy sięgał po pistolet. W ostatniej chwili udało mi się na niego rzucić i oderwać wylot lufy od skroni. Upadliśmy na podłogę i zaczęliśmy się kotłować. Trzymał pistolet strasznie mocno i nie dało się mu go wyrwać. Zaczął kląć gorzej niż pijany marynarz. Uderzył mnie czołem w nos i poczułem smak krwi. Przewrócił mnie na plecy i zaczął odginać mi palce z broni. Wtedy właśnie kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Do pomieszczenia wszedł umarlak w stroju sprzątaczki. Kobieta niepierwszej świeżości spojrzała na nas pustymi oczodołami, wystawiła ręce przed siebie i zaczęła wolno posuwać się w naszym kierunku.

- Hej! – krzyknąłem tylko, by po chwili poczuć, że nasze ręce zamiast ze sobą walczyć, połączyły się we wspólnym celu. Wymierzyliśmy, i jego palec nacisnął mój. Stara baba dostała prosto w czoło i osunęła się na posadzkę.

Przez chwilę leżeliśmy tak w ciszy. Szkoda, że akurat nie trafiłem na kobietę, bo zgodnie z zasadą filmów teraz powinien był nastąpić kontakt trochę innej natury. A wierzcie mi lub nie ale życie bywa czasem zadziwiająco podobne do filmów. Tym razem jednak nie. Mimo wyposzczenia miesiącami samotności i beznadziei wciąż nie byłem ( i jak sądzę nigdy nie będę ) aż tak zdesperowany.

- I co teraz? – spytałem głupio.

Wstał jakby nigdy nic, otrzepał się i powiedział spokojnie:

- To niczego nie zmienia.

- Rozumiem – odparłem podnosząc się na nogi.

- Gówno rozumiesz. Gdzie jest niby ten twój Eden?

Postanowiłem być szczery.

- Nie wiem dokładnie. Janusz…ten koleś w balonie powiedział mi, żebym szedł do miejsca z komunikatu. 
Tam muszą być jakieś wskazówki.

- Prędzej to pułapka. Zginiemy, w ten albo w inny sposób.

- Jak masz na imię? – zmieniłem temat.

- Mów mi Gniewny. Tak przynajmniej na mnie wołali, w czasach kiedy…no wiesz.

Podałem mu rękę i przedstawiłem się.

- Mam ze sobą pistolet. Jedna kulka zawsze będzie na mnie – powiedział tonem, jakbyśmy rozmawiali o kapryśnej pogodzie.

Wyglądało na to, że go przekonałem. Może nie wybiłem mu całkowicie samobójstwa z głowy ale przynajmniej przesunął swoja samozagładę na późniejszy termin. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że to poskutkowało. Nigdy mi o tym nie powiedział ale być może wierzył, że było coś w tym, że w momencie gdy miał odebrać sobie życie pojawił się ktoś nowy. W świecie w którym nie ma po co żyć, trzeba łapać się wszystkiego nawet tak niepewnych nadziei  jak ja.
Wziąłem pistolet, wyjrzałem zza drzwi i spojrzałem na Gniewnego:

- Chodźmy. Nasze krzyki mogły zaalarmować innych.

Skinął jedynie głową.

- Czemu w ogóle Gniewny? – spytałem z ciekawości. – Bardziej by chyba pasowało Smutny.

- Zamknij się.

Tak oto zyskałem towarzysza podróży. Nie był może najbardziej otwartym i rozmownym człowiekiem na świecie ( przynajmniej z początku) ale przynajmniej miałem w końcu do kogo otworzyć gębę. To plus jeszcze fakt, że mogliśmy czuwać na zmianę w nocy, a to sprawiło, że zacząłem sypiać może nie głębokim snem ale przynajmniej czymś więcej niż drzemką z jednym okiem otwartym.

Bezpieczne miejsce, 21 grudnia 2024 roku.
15:54

Co za dzień. Nie mogę się powstrzymać i muszę to z siebie wyrzucić. Widzę, że mój pamiętnik zaczyna się trochę rozpadać. Nie tak to miało wyglądać ale no cóż. Jakoś nie słyszę głosów sprzeciwu. Jeśli ktoś to kiedyś przeczyta to najpewniej będę już martwy, więc nie spędza mi to raczej snu z powiek.
Koło 11 wyszedłem rozejrzeć się i odwiedzić paru ludzi. Planowałem między innymi odwiedzić Irenę. W naszym ‘’bezpiecznym miejscu’’ mamy dużo miejsca i może nie każdy ma własny pokój ale przynajmniej nie musimy się wszyscy cieśnić w jednym pomieszczeniu. Mógłbym podać więcej szczegółów ale nie chcę psuć suspensu. Tak czy siak błąkałem się właśnie po korytarzach, gdy zaczepił mnie Paweł zwany ‘’Wilkiem’’.

- Eej gościu – usłyszałem pod sobą. Spojrzałem w dół. Paweł leżał rozwalony na podłodze, jak zwykle z czarną fifką w ręku. – Ponoć ktoś zabił Dorotkę. Tak słyszałem. Ktoś żywy znaczy się.

- Kurwa – zakląłem w myślach. – Już się rozchodzi. Wiedziałem, że nie uda się utrzymać tego w tajemnicy.

- A kto Ci tak nagadał?

- Daj spokój już raz to się przecież zdarzyło. – Wilku wzruszył spokojnie ramionami i wziął bucha. – Musisz się postarać bardziej szefie. Nikt w to nie uwierzy.

Przyjrzałem mu się uważniej. Paweł był bardzo specyficzną osobą. Większość ludzi nim pogardzała, bo w zasadzie jedyne co robił to wciąż palił trawę i wszystko olewał. Czasem wybierał się z Łowcami, bo dobrze znał pobliskie tereny ale z pewnością nie należał do najbardziej pracowitych i oddanych sprawie ludzi. W zasadzie parę razy musiałem się za nim wstawić, gdy zmęczeni jego zachowaniem kompani chcieli mu spuścić orzeźwiający umysł wpierdal. Nie wiem dlaczego ale czułem do niego sympatię. Kojarzył mi się z dawnym światem i życiem. Gdy wszyscy zbierali się, by omawiać ważne sprawy i plany on potrafił wyskoczyć z nikąd, zjarany aż pod samo niebo, z tekstem w stylu:

- Eeeej, ale bym teraz obejrzał coś na youtube. Kurwa jak ja za tym tęsknię.

Jego największą zaletą było to, że potrafił rozbawiać. Większość tego nie docenia ale to również jest bardzo ważne. Wszystko co pozwala nam zapomnieć o otaczającym nas, przykrym świecie jest w dzisiejszych czasach na wagę złota. Dlatego właśnie urządzaliśmy czasem przedstawienia lub kabarety. Może to brzmi absurdalnie ale takie coś może działać na psychikę jak balsam na rany. Wilk lubił brać udział w tych przedstawieniach. Jak mu się chciało, rzecz jasna. Tym razem jednak jego słowa mnie nie rozbawiły, lecz zaniepokoiły:

- Kto Ci to powiedział? – powtórzyłem pytanie.

- Ty. Przed chwilą właśnie. – roześmiał się jak idiota. Trzeba przyznać, że pomimo niemalże nieustającego naćpania wykazywał się swoistą bystrością. Już od dawna zastanawiało mnie skąd do cholery on bierze tę swoją trawę? Nigdy nikomu tego nie zdradził aż w końcu ludzie przestali pytać. Podejrzewałem, że miał gdzieś zmagazynowany zapas w mieście, dlatego czasami tak bardzo nalegał, by wyjść z Łowcami.

- Lubię siedzieć na kamieniu – zwykł mawiać. – Lepiej się wtedy myśli.

To była jego ulubiona gra słów. Pochodzi od angielskiego słowa ‘’stoned’’ które można właśnie przetłumaczyć jako zjaranie. Osobiście raczyłem wątpić, by to gówno pomagało mu w myśleniu czy poszerzało zmysły. Równie dobrze można mówić, że gdy walniesz się młotkiem w łeb i masz zaburzoną wizję to twoje zmysły właśnie przestawiają się na inną częstotliwość i dotykasz wszechświata. Był to jednak jego wybór i nie zamierzałem w żaden sposób ingerować. I tak już podnosiły się głosy, że za bardzo się żądzę.

- Słuchaj, stary mam do ciebie prośbę – zacząłem patrzeć mu w zamglone oczy.

- Spoooko stary nikomu nie powiem. Mnie tu i tak nikt nie słucha – roześmiał się mimowolnie. – Nie spinaj się tak. Hmm, może ty im powiedz?

- Jeśli to wyjdzie na jaw to ludzie mogą wpaść w panikę – odparłem siląc się na poważny ton.

- No racja, nie możemy przecież pozwolić by ludzie zaczęli się bać.

Dalsza rozmowa nie miała sensu bo Wilka dopadł histeryczny atak śmiechu. Z jakiegoś powodu to zdanie strasznie go rozbawiło. Jeszcze długo słyszałem za sobą jego obłąkany chichot. Każdy próbuje jakoś uciec od tego wszystkiego. Ja pisząc te wypociny, inni przez samobójstwo, a on właśnie przez narkotycznie wywołany obłęd i szczęście. Osobiście uważałem, że szczęście polega na czymś innym, niż na przemianie w idiotę którego bawi machanie własną (albo cudzą) ręką przed oczami. Nie mając jednak nic innego pod ręką…ech, dość bo zaczynam prawić morały niczym domorosły tatuś.
Udałem się dalej, do pokoju gdzie spała Irena. Dzieliła pokój z Moniką, która obecnie miała swoją zmianę na murach. Zapukałem ale nikt mi nie odpowiedział. Może spała. Zapukałem jeszcze raz, po czym otworzyłem drzwi. Nie westchnąłem, nie pisnąłem, nawet nie drgnęła mi brew. Za dużo już widziałem gówna. Irena leżała na posadzce w kałuży krwi. W lewej ręce wciąż kurczowo ściskała pistolet. Co innego jednak przykuło mój wzrok. Na stoliku leżał nowy inhalator. Marcin. Był tutaj. Już widziałem jak wyładowywał złość na biednej dziewczynie. Pewnie nagadał jej co myśli, rzucił ten inhalator na stół i wyszedł nawet nie zadając sobie trudu by sprawdzić, czy wciąż ma przy sobie pistolet. Tak jest, pistolet w dłoni Ireny należał do niego.  Może ten skurwiel po prostu ją zamordował? Zamordował i upozorował samobójstwo. Czułem jak wściekłość przemienia mi krew w benzynę. Ja pierd…

- Właśnie Cię szukałem – usłyszałem za sobą znajomy głos. – O kurwa.

Piotr podszedł do ciała i z niedowierzaniem wodził wzrokiem od pistoletu do głowy dziewczyny.

- Kolejna śmierć – oznajmił. – Może to znowu morderstwo? Jacy ci ludzi są podli, dałbyś wiarę?

Pokręciłem tylko głową. Ostatnie na co miałem ochotę to słuchanie jego wywodów. Drań zbliżył się do mnie i poklepał po ramieniu:

- Sprawy zaczynają się trochę komplikować co? Co masz zamiar zrobić?

- Zwołać ludzi. Znaleźć tego bydlaka Marcina i…

- I co? Uważaj byś nie zrobił czegoś, co będziesz później żałować.

Spojrzałem mu w oczy.

- Masz rację. Rozegram to na spokojnie. Wiem, że on na pewno nie jest mordercą, którego szukamy. Gdy zginęła Dorota był w mieście. To chyba niemożliwe by wszystkim zaczynało nagle odje bywać co?
Odpowiedział mi jedynie uśmiechem.

- Pogadam z Marcinem na osobności. Nie będę go jeszcze o nic oskarżał.

- Lepiej szybko coś wymyśl – odparł bezczelnym tonem. – Ostatnio coś drastycznie spada tu liczba kobiet. Jak ich tu zabraknie to twoi wojacy będą jeszcze bardziej poddenerwowani.

Nie odpowiedziałem już nic i wyszedłem do pokoju. Zrobiłem tak jak powiedziałem. Powiadomiłem ludzi o zaistniałym zdarzeniu po czym znalazłem Marcina i dyskretnie syknąłem mu do ucha, że ma się u mnie stawić za piętnaście minut. Gdy wszedł do pomieszczenia od razu przeszedłem do rzeczy. Pokazałem mu pistolet i opowiedziałem o Irenie. Wszystkiego bym się po niego spodziewał tylko nie tego:

- Jezu Chryste – wyszeptał po czym ukrył twarz w dłoniach. – Ja…nie chciałem tego. Boże, po naszej ostatniej rozmowie, ja poszedłem  prosto do niej i powiedziałem wszystko. Kurwa nieeee…
Zaczął szlochać i trząść się. Wielki facet, który nigdy niczego się nie bał. W innych okolicznościach może uznałbym ten widok za zabawny.

- Ja tego nie chciałem – popatrzył na mnie błagalnie. – Musisz mi uwierzyć. Ja po prostu…

- Dlaczego nie zgłosiłeś zaginięcia pistoletu? – spytałem poważnie.

- Co?

- Słyszałeś mnie. Dlaczego nie zgłosiłeś nikomu, że ci zaginął pistolet? A może wcale ci nie zaginął. Może specjalnie go zapomniałeś?

- Nie! – krzyknął aż huknęło. – Myślałem, że go zaraz znajdę. Miałem zamiar zgłosić to wieczorem. 
Jakby to wyglądało? Co by chłopaki o mnie pomyśleli? Nie chciałem
Żeby chłopaki się ze mnie śmieli, żeby przestali…

W ciebie wierzyć. Wiem co masz na myśli bydlaku. Twoja historia mi jednak śmierdzi. Nie potrafię mu nic udowodnić. Kurwa, mówi prawdę czy nie? Kłami i łże mi tu jak pies, czy szczerze się spowiada? Nie wiem. Nie mam pojęcia.

- Masz szczęście, że nie byłeś obecny, przy morderstwie. – Miałem na myśli pierwszą ofiarę. Dariusz był spokojnym kolesiem, który pracował w kuchni. Znaleźliśmy go z głową we wrzątku.

- Nie zabiłem jej. Przysięgam.

- Ale trochę cię poniosło co?

Wbił nos w ziemię i zaczął jedynie bełkotać coś o tym, że nie może uwierzyć, że był do tego zdolny. Rzygać mi się od tego wszystkiego chce. Boże kogo ja oszukuję? Jeśli skurwysyny nas nie wykończą, to  końcu sami to zrobimy. To się już dzieje. Nie ma ucieczki, nie ma
Nie, nie wolno tak myśleć. To był pora na strategiczną decyzję. Ten człowiek był zbyt ważny, by mógł go tak po prostu zamknąć. Tak jak nie możemy sobie pozwolić na jedzenie do syta, tak samo sprawiedliwość stała się towarem deficytowym.

- Posłuchaj mnie bydlaku – zacząłem. – Wiem jak to jest gdy puszczają nerwy i przestajesz się kontrolować. Nie przerywaj mi! Na serio, wiem. Jeżeli nie będziesz tego kontrolować, to sytuacja się powtórzy. Następnym razem, gdy będziesz miał ochotę komuś wygarnąć to przypomnij sobie jej zakrwawioną twarz. Przypomnij sobie i pamiętaj, że to twoja kurwa wina.

Znów zaczął szlochać. Pierdolony bachor. Tylko tym był teraz w moich oczach. Nie kłamałem mu jednak mówiąc, że wiem jak to jest.

- Nie mogę sobie pozwolić, by cię zamknąć czy dać publicznie klapsa. Znów mamy raporty o nadchodzącej fali skurwysynów. Będę cię miał jednak na oku, jasne? Ktoś znowu przez ciebie zginie, to nie będę się bawił w spotkania tylko – wziąłem głębszy oddech, by przyhamować falę nadchodzącej furii. 

– Zabiję cię, czy to jasne?

- Tak – wysmarkał gdzieś spod pachy.

- Dobrze, a teraz spierdalaj. Nie chce mi się na ciebie patrzeć.

Nigdy nie sądziłem, że będę kiedyś tak do kogoś mówił. Stawiał żądania ultimata itd. Każdy jednak kto przeżył apokalipsę jest już innym człowiekiem. Takie mam często wrażenie, gdy spoglądam w przeszłość. Przywódca Łowców opuścił mój pokój, a ja wpadłem w melancholijny nastrój. Znów niemalże czuję zacieśniającą się pętlę. Dla odprężenia postanowiłem wziąć bucha powrotu do przeszłości.

W drodze, Listopad 2024 roku.

Nareszcie, nie sam! Moja euforia była z początku tak wielka, że musiałem się pilnować, bo gęba mi się dosłownie nie zamykała. Gniewny nie był z początku zbyt rozmowny. Nie miało to jednak znaczenia. Sama obecność drugiego człowieka, prawdziwego z krwi i kości była czymś cudownym i nieopisanym. Nie będę tu oczywiście podawał dokładnych szczegółów. Dopiero po około tygodniu wspólnej podróży trochę się w końcu otworzył. Pochodził z Radomia. On w przeciwieństwie do innych ocalałych, których później poznałem, nie miał pojęcia co stało się z jego rodziną. Rozdzieliła ich grupa spanikowanych ludzi, gdy uciekali z miasta. Nie udało mu się ich znaleźć w ogólnym chaosie. Podobnie jak ja, siedział przez jakiś czas sam w swoim domu. On jednak od początku wiedział, że nie jest sam. Często rozmawiał przez radio z innymi ocalałymi. Widział za to jak niektórym odbijało i zaczęli napadać na innych, zabierając ich zapasy. Moim zdaniem, to po prostu ludzka natura ale on upierał się, że trzeba być świrem, by się do czegoś takiego posunąć. Widać nie mówił mi wszystkiego i nie miałem zamiaru naciskać. Podejrzewałem, że niepewność co do losu jego rodziny musiała go strasznie dręczyć ale o to też nie pytałem.
Zapomniałem wspomnieć o pewnym problemie, który pojawił się na początku naszej wspólnej podróży. Mieliśmy tylko jeden rower. Przez pewien czas jeden z nas siedział po prostu na siodełku. Było to cholernie męczące i nieefektowne ( pomijając fakt, że wyglądało idiotycznie). Na szczęście udało nam się po pewnym czasie znaleźć drugi rower. Specjalnie trzymaliśmy się przez pewien czas głównej drogi, aż w końcu znaleźliśmy to czego szukaliśmy. O dziwo tym razem, rower leżał po prostu porzucony w rowie. Nie był to sportowy model, tylko klasyczny zardzewiały rupieć, którym niegdyś starzy ludzie jeździli rano do sklepu. Mimo to zdawał egzamin. Muszę przyznać, że rower jako środek ucieczki sprawdzał się znakomicie. Był cichy, szybki, zwrotny i nie wymagał żadnej siły napędowej oprócz ruchu mięśni. Nie wszystko było jednak tak różowo jakby mogło się wydawać.
 Pewnej nocy, gdy właśnie kładłem się spać, a Gniewny wstawał ze śpiwora powietrze przeszył pisk. To był on. Boże drogi, byłem pewien, że zostawiłem go za sobą. Monstrum z moich koszmarów powróciło, by znów mnie dręczyć. Gniewny musiał zauważyć moją reakcję:

- Co to?- spytał zaniepokojony. – Coś tak zbladł?

- Cisza – syknąłem. – Przygotuj bron i siedź cicho.

Leżeliśmy szczelnie opatuleni kocami i nasłuchiwaliśmy. Cieszyłem się, że nie byłem w tym momencie sam ale i tak ledwo mogłem myśleć ze strachu. Pisk znów się powtórzył a ja nie mogłem opanować dreszczy. Jedyne co mnie pocieszało to, że brzmiało to, jakby potwór się oddalał. Nagle, rozległ się inny dźwięk. Myślałem, że moje serce nie może szybciej bić, ale gdy tylko go rozpoznałem, zrobiło mi się niedobrze. To był dźwięk dzwonka. Jak zwykle otoczyliśmy się kręgiem liny z przymocowanymi dzwonkami, coś się do nas zbliżało.

- Tam! – szepnął Gniewny wskazując za mną.

Wiedziałem już co nas czeka. Wziąłem głęboki oddech gotowy, by zmierzyć się z moim najgorszym wrogiem. Na tle księżyca zobaczyłem wolno posuwającą się sylwetkę. No właśnie – wolno. To nie mógł być on. Odetchnąłem z ulgą. Wycelowałem, po czym rozległ się cichy świst. Skurwysyn dostał w łeb, charknął krwią i upadł na ziemię. Raz jeszcze doceniłem wartość tłumika. Do końca tej nocy, żaden z nas nie zasnął. Leżeliśmy na betonie, na porzuconej stacji benzynowej ale był to doskonały punkt obserwacyjny. Żaden standardowy skurwysyn nie mógł nas tu zaskoczyć. Mój towarzysz wyczuwał moje zaniepokojenie i w końcu nie wytrzymał:

- Co to było? Ten pisk, wyglądasz, jakbyś się mało nie zesrał.

- Słyszałeś o innych rodzajach umarlaków niż Biegacze i te zwykłe łajzy?

- No ktoś tam coś pieprzył niby o nie wiadomo czym, ale gadali, że to bzdura. Ja tam nic nie widziałem.

- A ja i owszem. Mówię ci, tam są jeszcze gorsze rzeczy. Widziałem skurwysyna, który potrafił skakać z bloku na blok i był cholernie szybki.

- Ta, na pewno.

- Mówię ci – Zdenerwowałem się, że mi nie wierzył. – A w kanałach było coś, co do mnie przemówiło. Myślałem trochę nad tym. Może ta cała mutacja czy chuj wie co, działa jak ewolucja. W sensie, że będą się tworzyć coraz nowsze dopóki wszyscy nie zginął.

- Dobra, po co tak pieprzysz? – spytał wyraźnie poirytowany. – Za dużo myślisz, są po prostu i tyle. Nie ważne skąd się wzięły. I nie wkręcaj mi jakiś bzdur.

- Kurwa, mówię ci co widziałem. Znam ten pisk, to właśnie jeden z nich.

- Dobra – powiedział krótko i zamilknął.

Do rana już nie rozmawialiśmy. Myślę, że nie zaprzeczał z głupoty tylko po prostu ze strachu. Wypieranie. Taki mechanizm. Dobry jak wszystko. Przeszkadza tylko, gdy przez niego można zginąć. W każdym razie, reszta nocy przebiegła spokojnie. Prawdziwy koszmar wciąż był przed nami. U celu naszej podróży spotkaliśmy coś, co znów przesunęło moją granicę poczytalności.
 Doszliśmy w końcu do punktu wyznaczonego przez komunikat radiowy. Już z daleka czuć było przeraźliwy smród. Nie był to jednak standardowy fetor trupów i zgnilizny. Nigdy nie zdołałem się do niego do końca przyzwyczaić ale przynajmniej nauczyłem się go bezbłędnie rozpoznawać. Tu było coś jeszcze.
-
 Co to? – spytał Gniewny zatrzymując rower. – Zaraz się zrzygam.

- Nie wiem – odparłem niepewnie. – Coś nowego. Tylko spokojnie.

Zsiedliśmy z rowerów i zaczęliśmy je prowadzić, w każdej chwili gotowi, by na nie wsiąść i uciekać gdzie pieprz rośnie. Smród się nasilał. Tak samo moje złe przeczucia. Słychać było tylko podmuchy wiatru. Brak jakichkolwiek zwierząt w okolicy był jawnym dowodem na obecność skurwysynów. Wyciągnąłem pistolet, i dałem znak mojemu towarzyszowi, by został na chwilę w tyle.
Nagle zdałem sobie sprawę jak bardzo jestem zmęczony. Ciągłą ucieczką i ciągłą gotowością. W zasadzie nie było dnia w którym nie zdarzało się coś podobnego. Codziennie wychodziłem zza jakiś rogów, czy pojawiałem się nagle gdzieś, gdzie nie miałem pojęcia co mnie czeka. Za każdym razem czułem, że być może tym razem wychylę się zza węgła i spotkam się z moją śmiercią. Równie dobrze mogłoby stać się to teraz. To uczucie, ta ohydna niepewność zmieszana z pierwotnym strachem wywoływała już u mnie mdłości. Czułem się jakby wciskano mi na siłę wielkie porcje adrenalinowego tortu. I już miałem dość. Oj i to jeszcze jak bardzo kurwa dość. Tak naprawdę to uczucie nigdy nie przestało mi towarzyszyć. Nietrudno się chyba domyśleć, że moim obecnym położeniu wcale nie czuję się w 100% bezpieczny. W dzisiejszym świecie trzeba się po prostu do tego przyzwyczaić. Przyzwyczaić albo zginąć.
Miejsce wskazane przez komunikat radiowy było poza główną drogą. Już od dłuższego czasu szliśmy przez las. Drzewa nie rosły tu jedno przy drugim niemniej, nie przepadałem za środowiskami pełnymi potencjalnych kryjówek i mało widocznych miejsc w których umarlaki czekają cierpliwie na swoje ofiary. Na szczęście żaden nie wypadł nagle z krzaków, ani nie spadł z drzewa. Ostrożnie podszedłem do prześwitu między drzewami i spojrzałem na rozciągającą się przede mną polanę. Myślałem, że widziałem już wszystko.
Nie widziałem trawy ani nawet ziemi. Podłoże pokryte było gęstą, szlamowatą substancją. Wyglądało niemalże jak niewielkie jezioro, gdyby nie fakt, że było całkowicie nieruchome. Ogromna przestrzeń rozciągająca się pod moimi stopami upstrzona była również niewyraźnymi, białymi plamami. Podszedłem bliżej ( nie wchodząc jednak w szarą breję ) i przyjrzałem się najbliższemu obiektowi. Moja tolerancja na tego typu rzeczy jest już tak wysoka, że nawet nie drgnąłem, gdy zdałem sobie sprawę, że to były ludzkie kości. W niektórych miejscach widać było tylko ręce czy nogi, a w innych całe szkielety z czaszkami zastygłymi w niemym krzyku.

- Jezioro śmierci – przyszło mi do głowy i aż się obruszyłem jak głupio to zabrzmiało.

Wróciłem po mojego towarzysza. Ten niecodzienny widok wywarł na nim większe wrażenie. Nawet nie zrozumiałem co tam zaczął mamrotać pod nosem. Dałem mu chwilę po czym stwierdziłem rzeczowym tonem:

- Nie wiem co to jest, ale z pewnością nie jest to robota zwykłych skurwysynów.

- Tak – odparł jedynie Gniewny. Nie wiedzieć czemu zirytowała mnie ta odpowiedź. Nigdy nie lubiłem ludzi milczących i skrytych, którzy kumulowali i zatrzymywali w sobie emocje, jakby to było coś czego należy się wstydzić. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jego krzyku. Widziałem oczami wyobraźni, jak ktoś go dźga nożem ale wtedy wizja się kończyła. Po prostu nie widziałem jego wrzasku. Zapewne seans w kinie z kimś takim musiał być piekielnie nudny. W czasie, gdy większość sali krzyczała ze strachu albo śmiała się do rozpuku, on zapewne tylko pierdnął by coś pod nosem niezrozumiale.
-
 Skąd ja mam takie chore myśli? – czasem zadaję sobie to pytanie. Pewnie przywiązywałbym do niego większą uwagę, gdybym nie miał stale ważniejszych rzeczy na głowie.

- Wynośmy się stąd jak najszybciej – przerwałem nieznośną ciszę. – Nie chciałbym spotkać tego, co spowodowało ten cały burdel.

- Zobacz tam – powiedział Gniewny wskazując na niewielki punkt w oddali. – Chyba coś tam jest napisane.

Wytężyłem wzrok. Na środku polany widać było sporych rozmiarów kamień. Rzeczywiście, wyglądało na to, że ktoś na nim coś nabazgrał białą kredą, czy farbą. Wyjąłem z plecaka lornetkę i przeczytałem na głos:
EDEN – BEZPIECZNE MIEJSCE. MAJĄ WODĘ, ŻYWNOŚĆ
BROŃ I SCHRONIENIE. ZNAJDŹ…

Dalej napis był rozmazany. Z otaczającego kamień szlamu wyłaniała się biała, szkieletowa ręka. Wyglądało to jakby jej właściciel w przedśmiertnych konwulsjach pisał ostatnią w swoim życiu wiadomość. Ręka zasłaniała ostatni wpis. Przeszedłem parę kroków w lewo i eureka! Długość i szerokość geograficzna. To było łatwe i piękne. Aż za bardzo. Nie mogłem po prostu wszystkiego rzucić i lecieć we wskazanym kierunku jak debil. Musiałem się dowiedzieć co tu się stało. Powiedziałem o tym Gniewnemu, a on jedynie pokiwał głową.

- No dobra ale jak? – spytał tępo.

Wzruszyłem tylko ramionami. Przez jakieś pół godziny uważnie przyglądałem się przez lornetkę wszystkim szkieletom. Zauważyłem, że jedynie część z nich miała na kościach ślady po ludzkich zębach. Wśród ofiar były więc zapewne zarówno umarlaki jak i żywi ludzie. Zauważyłem również, że część szkieletów ściskała jeszcze karabiny w powykrzywianych palcach. W końcu Gniewny wskazał na coś ciekawego. Parę szkieletów z brzegu polany miało dziury w czaszkach. Nie dało się jednak określić czy byli, żywi, gdy dostali kulkę. Podejrzewałem jednak, że Gniewny miał rację, gdy mówił, że to miejsce było pułapką. Sęk w tym, że coś zaskoczyło tych, którzy sami mieli zaskakiwać. Coś co zostawiło po sobie kwasowaty szlam. Tak jest, w końcu odważyłem się sprawdzić co to było. Oczywiście nie byłem na tyle głupi, by wsadzać tam rękę albo od razu całą mordę. Otworzyłem jedną z konserw i położyłem kawałek tuńczyka na kropli brejowatej substancji. Tak jak sądziłem, rozległ się syk i mięso zaczęło się rozpuszczać.

- Nieźle- skomentowałem. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem, a Ty?

- A jak myślisz? Kurwa chodźmy stąd zanim to coś tu wróci.

- Myślisz, że to była pu…- nie zdążyłem skończyć pytania. To był znów on. Ryk przechodzący w pisk. Dźwięk, który był jak cięcie brzytwą, przez wszystkie moje zmysły. Wsiedliśmy na rowery i zaczęliśmy uciekać ile sił. Dopiero po dłuższej chwili zatrzymaliśmy się by spojrzeć w mapę i skorygować kierunek. Pamiętam, że w czasie tej ucieczki spadł pierwszy śnieg. Pierwsze białe płatki zaczęły nieśmiało spadać z nieba, a my uciekaliśmy przed potworem, który jak już byłem pewien, śledził mnie aż od Puław. Nie nazwałbym tego dobrym początkiem świąt czy zimy. Nie nazwałbym tego dobrym początkiem czegokolwiek.

Bezpieczne miejsce, 21 grudnia 2024 roku.
19:13

Coraz gorzej. Trzy godziny temu musiałem zająć się pewną przykrą sprawą. Chłopakowi totalnie odwaliło. Jeden z młodszych rezydentów naszego wspaniałego ośrodka. Pracował w kuchni, był cichy i nieśmiały i do tej pory nie wykazywał żadnych symptomów załamania nerwowego.
Siedziałem właśnie w mesie, gdy jeden z Łowców dosiadł się z rozpędu do mojego stolika.

- Szefie, choć szybko ze mną. Młodemu totalnie odwaliło. Stoi na murach i gada z trupami.

- Co takiego? – Z wrażenia aż upuściłem łyżkę. Nie traciłem jednak czasu, by ponownie wysłuchać niewiarygodnego meldunku. Popędziłem we wskazanym kierunku. Już z daleka zobaczyłem grupkę ludzi stojącą na dziedzińcu i zadzierającą głowy. 

Tak jest, nasze schronienie ma kształt koła otoczonego wysokim, ponad 5 metrowym murem. Warto dodać, że mury mają również po 3 metry grubości, więc nie było szans, że upadną pod naciskiem nawet największej hordy skurwysynów. Przez wysokość murów dziedziniec wydawał się zadziwiająco mały. Na szczęście część właściwa naszej bazy znajdowała się pod ziemią. Jeszcze do tego wrócę. Zajmijmy się na razie tym cholernym wariatem.
Wspiąłem się szybko po drabinie i tak jak się spodziewałem zobaczyłem w ręce szaleńca pistolet. Gdyby był bezbronny już dawno ktoś by się nim zajął. Chłopak nie zwracał na mnie uwagi mimo, że stałem parę metrów od niego. W drugiej ręce trzymał opłatek i wystawiał go ponad linię murów.

- I dużo zdrowia również – gadał trzęsącym się głosem do kogoś w dole. – Oby zimno zachowało na dłużej uśmiechy na waszych twarzach.

Spojrzałem w dół. Tak jak się spodziewałem. Baza otoczona była niewielką jeszcze hordą. Żywe trupy bezradnie uderzały śmierdzącymi łapskami w mury. Drapali, uderzali, a co pomysłowi próbowali nawet gryźć. Oderwałem wzrok od tego fascynującego widoku i spojrzałem na chłopaka. Jak już wspomniałem pracował w kuchni. Nazywał się Marek ale wołali na niego chudy, mały, łysy czy jakoś tak. Nic bardzo pomysłowego. Czego z pewnością nie można powiedzieć o nim samym. Nie wiem co się działo w tym jego biednym, skołowanym łbie ale jak zobaczyłem, że ułamał opłatek i rzucił garść okruchów w tłum skurwysynów postanowiłem interweniować. Zrobiłem kilka pewnych kroków, a wtedy on nie patrząc w moją stronę, wycelował we mnie pistoletem.

- Spójrz tam. Na dole. – powiedział konspiracyjnym szeptem. – Widzisz? Jeden z nich ma czapkę.

Wolałem mu się na razie nie sprzeciwiać, zwłaszcza, że nic mnie to nie kosztowało. Rzeczywiście, jeden z trupów miał na sobie czapkę świętego mikołaja. Wyjątkowo nie pasowała do jego chudej postury i zgniłej mordy. Zauważyłem, że część okruchów z opłatka wylądowała właśnie na nim.

- Marek? – spytałem tonem niezobowiązującej pogawędki. – Co robisz?

Nie znam się a tym jak trzeba gadać z wariatami. Moja wiedza opierała się na tym co widziałem niegdyś w telewizji.

- Czekam na kogoś – w końcu spojrzał mi prosto w oczy. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia. Nie potrafię nawet znaleźć słów, by opisać co widziałem w tych źrenicach. Słowo ‘’szaleństwo’’ oddaje to tak samo wiernie jak nazwanie oceanu zbiornikiem wodnym. Nie, nie będę nawet próbował. Powiem tylko, że to był pierwszy i jedyny raz kiedy wpadło mi do głowy, że żywi mogą być straszniejsi od martwych.

- Hmm, to może odłóż pistolet co? Poczekamy sobie razem.

- Nie – odparł i pokręcił głową. – Nic nie rozumiesz. To miejsce jest jak gniazdo węży. A nie żadne schronienie dla owieczek.

Kurwa, gadał gorzej od zjaranego Pawła. Nic z tego nie miało sensu.

- Wszystko co kiedyś się zaczęło musi się i skończyć. To nieuniknione. Musi. Po prostu.

- Słuchaj, może po prostu…- zacząłem ale nie dał mi skończyć.

- Co ty tu w ogóle robisz? – zapytał tym razem trzeźwo i bezpośrednio. – Ty i cała reszta?

- Próbujemy przetrwać – odparłem bez namysłu.- Tak jak i ty. Dobrze o tym wiesz. Wiem, że bywa ciężko…

Roześmiał się i spojrzał gdzieś za mną. Złapał się za czoło jakby jego głowa opadała pod ciężarem szaleńczych myśli.

- To się wciąż dzieje. I nie przestanie. Wiem, co było w piwnicy słyszysz?! Wiem doskonale!
Wycelował ale nie zdążył wystrzelić. Złapałem go za nadgarstek i skierowałem do góry. Ciszę nocy przeszył głośny strzał. Pięknie kurwa, tego nam było trzeba. Szamotaliśmy się przez dłuższą chwilę, gdy nagle poczułem, że Marek przestał się opierać.

- Spójrz tam – wyszeptał mi do ucha.

Trzymałem go mocno i miałem pewność, że mi się nie wyszarpnie więc odwróciłem się i spojrzałem w tłum zombie.

- Nie no kurwa, to już jest przesada – powiedziałem z rezygnacją.

Dziwne uczucie nierealności ogarnęło mnie w tamtym momencie. Jak bardzo muszę być sam nienormalny, skoro zareagowałem tak na widok wielkiego, chyba z dwa i pół metrowego skurwysyna, który zbliżał się powoli w stronę bazy. To coś, ten potwór ukryty był pod długimi, ciemnymi szatami. Twarz tonęła mu w kapturze. Wyglądał jak przerośnięty i napakowany sterydami mnich. Człapał powoli z opuszczoną głową w naszym kierunku.

- Będzie coraz gooorzej – usłyszałem śpiewny szept, po czym szaleniec szarpnął mnie za rękę. Nie wiem jakim cudem ale udało mu się wyrwać pistolet. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić przystawił lufę do skroni i nacisnął spust. Czerwona mgła wypełniona grubymi kroplami krwi rozeszła się w powietrzu po drugiej strony jego czaszki. Marek zwany małym, chudym albo łysym zachwiał się, wciąż się uśmiechając po czym upadł na twarz tuż pod moimi stopami.

Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w jego ciało. Zanim zszedłem na dół rzuciłem jeszcze okiem w tłum żywych trupów. Wielka, zakapturzona postać zatrzymała się parę metrów przed murem i bezczynnie się przyglądała. Przez chwilę poczułem ten wzrok na sobie. Zwymiotowałem pod siebie po czym szybko zszedłem na dół. 

Trochę to potrwało, zanim udało mi się przywrócić jako taki porządek. Dobra wiadomość jest taka, że ludzie poczuli się bezpieczniejsi jeśli chodzi o morderstwa, popełniane w samej bazie. Wszyscy są przekonani, że to Marek był tym, który zabijał. Mnie jakoś to nie przekonuje. Morderca był przebiegły, wybierał dokładnie czas, miejsce i ofiarę. Wszystko przygotowywał tak, by nie dało się do niego dojść. To wymaga planowania. Planowania i zimnego umysłu, a umysł tragicznie zmarłego aż wrzał od oparów szaleństwa. Nie wiem. Mam nadzieję, że się mylę. Boże, niech tym razem moja intuicja okaże się błędna.
Ach właśnie, zła wiadomość. Nie chodziło tu bynajmniej jedynie o moje podejrzenia. Wciąż pozostaje sprawa tamtego Obserwatora. Tak właśnie ochrzczono tajemniczego mnicha stojącego pod naszymi murami. Strażnicy od czasu do czasu zerkali w jego kierunku. Nic się nie zmieniło stał tam po prostu, bezczelnie się gapiąc. Ciekawe co też takiego kryje się pod tym kapturem? W sumie to nawet nie chcę wiedzieć. Bardziej mnie interesuje jak można to bydlę szybko i skutecznie wyeliminować. Bo wygląda na to, że standardowe metody zawodzą. To już naprawdę robi się idiotyczne. Kurwa strzelano mu w łeb nawet ze snajperki i to pociskami takiego kalibru, że powinny mu rozerwać ten jego durny kaptur. Nic. Zupełnie jakby zamiast twarzy miał pochłaniającą wszystko czarną dziurę. Aż ciarki mnie przechodzą, gdy to sobie przypominam. Nie mogę przestać myśleć o tym pytaniu, które mi zadał Marek:

- Co ty tu w ogóle robisz? – huczało mi w głowie. – Ty i cała reszta?

Boże, niedobrze mi od tego ciągłego strachu. Ja chyba naprawdę już długo nie pociągnę. Piotr też tak uważa. Gadałem z nim zanim nie zacząłem znów pisać. Ludzie zastanawiają się dlaczego tyle czasu spędzam w swoim pokoju. Nic nie możemy zrobić. Czekamy. Tamten patrzy, my czekamy. I tak nie zasnę. Dokończę przynajmniej moją historię.

W drodze, 18 Listopad 2024 roku.

Ważny dzień. Jeden z ważniejszych w moim życiu. Chcę go pamiętać, a jednocześnie wiem, że lepiej by było, gdybym wymazał go z pamięci. Skończyłem na ucieczce z tamtego przeklętego miejsca. Jezioro szarej breji, szkielety, śmierć i smród. Nie pamiętam ile dokładnie zajęło nam dotarcie stamtąd do współrzędnych wypisanych na kamieniu. Chyba gdzieś z tydzień. Nie wydarzyło się wtedy raczej nic godnego uwagi. Czy może po prostu kolejne zdarzenia przyćmiewają tamten odcinek czasu.
Było gdzieś koło 16, więc o tej porze roku było już ciemno jak w nocy. Dotarliśmy w końcu do wskazanego punktu i znaleźliśmy…
Absolutnie nic. Kolejny lasek i kolejna polana, tym razem całkowicie pusta. Ja kląłem jak szalony, za to Gniewny po prostu usiadł zrezygnowany i zaczął rozpakowywać śpiwór. Było zimno i zaczął padać deszcz.

- No i ciekawe co teraz zrobimy? – spytał zaczepnym tonem jakby to była kurwa moja wina, że nic nie znaleźliśmy.

- Nie wiem – powiedziałem rozdrażniony. – Zatrzymajmy się tu póki co, bo i tak nie warto podróżować po ciemku.

Pojęczał coś tam pod nosem i przekręcił się na drugi bok. Pamiętam, że rozejrzałem się jeszcze trochę i przeszedłem się po najbliższej okolicy aż w końcu dałem sobie spokój. Położyłem się obok niego i patrzyłem w gwiazdy. Tamtej nocy nawet ich, obojętne zwykle spojrzenia wydawały mi się wrogie.

- Zajebiście no – odezwał się Gniewny. – Świetny plan.

Co za gnida! Chyba każdy, by się zdenerwował wtedy na moim miejscu.

- Weź się odpieprz – warknąłem. – Przynajmniej coś próbuję zamiast się poddawać.

Bydlak wsparł się na ramieniu i spojrzał mi w oczy.

- No i świetnie ci idzie. Ciekawe co teraz zrobimy?

Nawet teraz czuję jak zalewa mnie krew, nawet jak o tym piszę. Przynajmniej pozwala mi to zapomnieć o obecnej, dość smutnej sytuacji.

- Jak masz jakieś propozycje to słucham, jak nie to zamknij ryj.

Naburmuszył się i nabzdyczył. Słyszałem, że jęknął coś pod nosem w stylu:

- Dobrze, że ciągle mam tamtą kulę.

- To proszę bardzo – powiedziałem grobowym tonem. – Użyj jej nie będę cię powstrzymywał.

Przez chwilę milczał. Jedna z tych rzeczy, które mnie strasznie wnerwiają w ludziach to niewdzięczność. Uratowałem temu gnojowi życie. Nie ważne jakie, ale uratowałem. To musi się liczyć. On tymczasem dalej swoje:

- Szkoda, że ten koniec świata szybciej się nie stał. Mógłby już teraz.

Nie wytrzymałem. Zerwałem się, położyłem na nim i przyłożyłem mu lufę pistoletu do czoła.

- Kurwa jak ja mam dość takiego gadania. Wszyscy, odkąd tylko pamiętam. Chcesz końca świata? To dalej! Powiedz…

Przerwałem, bo moich uszu dobiegł niepokojący dźwięk. Nie słuchałem przekleństw Gniewnego, który usilnie się starał mnie zrzucić. Widziałem, że z niewielkiego pagórka z oddali schodzą ciemne sylwetki. Schodzą i zaczynają biec w naszym kierunku. Wiatr wiał akurat w drugą stronę, więc nie słyszeliśmy jeszcze ich wrzasków. Gniewny wykręcił głowę i zobaczył to co ja.

- I co kurwa? Znowu to samo! Biegną po nas, ciekawe co teraz zrobisz?

- Zamknij się – syknąłem.

- No i po co to wszystko? To twoja wina! Twoja wina,że…

Nie wytrzymałem w tamtym momencie. Wzrok ogarnęła mi szkarłatna mgła.

- Moja wina? – ryknąłem. – Moja kurwa wina!? To masz, masz kurwa, żryj to, tak jak chciałeś!

Boże ja, pociągnąłem za spust. Zabiłem go, tak. To już kolejny raz kiedy

Ale zasługiwał! Zasługiwał na to, nie powinien był mówić tych rzeczy.
Mimo tego żałuję. Nie, naprawdę. Pomijając już gniew i wszystko inne. Zabiłem go, a on na to nie zasługiwał. Znowu zabiłem żyjącego, gatunek na wymarciu. Chciałem o tym napisać chciałem bo
Po wszystkim spojrzałem do góry i widziałem zbliżających się już Biegaczy. Pomyślałem, nie wiem dlaczego, że powinienem chociaż znać jego imię. Wyjąłem mu portfel z kieszeni i spojrzałem na dowód:

- Piotr Gniewolski – przeczytałem.

Myślałem, że to były moje ostatnie słowa. Życie znów jednak ze mnie zadrwiło.

- Hej, jest tu ktoś żywy? – usłyszałem. – Nie włączaliśmy latarek, bo w okolicy są jeszcze umarli.
Pamiętam, że po prostu skuliłem się i zacząłem bezgłośnie płakać. Żołnierze, którzy mnie znaleźli byli jednymi z ostatnich, którzy ostali się w Edenie. Bazie wojskowej. Bezpiecznym miejscu. Powiedziałem im później, że mój towarzysz został ugryziony, więc musiałem go zastrzelić. To było łatwe do zrozumienia. Jeszcze tego samego dnia, zabrano mnie do bazy. Okazało się, że miejsce wskazane na kamieniu nie było pomyłką. Wojskowi bali się ataku różnej maści złodziei i szumowin. Później się dowiedziałem, że tamta polana pełna była ukrytych, bezprzewodowych kamer. Gdy tylko zobaczyli, że żyjemy i jest nas jedynie dwóch, natychmiast wysłali ekipę. Nikt już później nie siedział przy kamerach, nie było potrzeby. Następnego dnia, już w Edenie znalazłem kasetę z nagraną zbrodnią i zniszczyłem ją. Niektórzy do tego dnia zastanawiają się kto to zrobił.
Wiem, mam wiele na sumieniu. Nie tylko strach przed jutrem spędza mi sen z powiek. Jeszcze do tego wrócę, obiecuję. Chcę jeszcze tylko wspomnieć o innym ważnym dniu:

Eden 7 grudnia 2024 roku.

Stary Generał Kostrzewski, który dowodził całą bazą wezwał mnie do siebie. Byłem trochę zdenerwowany. Do tej pory nie wzywał mnie na prywatne audiencje. Robiłem swoje pomagając i wyjeżdżając z Łowcami po potrzebne rzeczy do miasta. Wszedłem do pokoju ( w którym teraz notabene siedzę ) Starszy mężczyzna miał na sobie jak zwykle zielony mundur. Bez żadnych odznaczeń, bo jak twierdził stare wojny nie miały już znaczenia. Pamiętam, że miał bujne, siwe wąsy. Wyglądał niemalże jak Sarmata ze starych rycin. Brakowało mu jedynie szabli, żupanu i kontusza.

- Witam panie generale – odezwałem się niepewnie. – Wzywał mnie pan?

- Zgadza się. Siadaj – wskazał na krzesło, po czym rozkaszlał się. – Jak już zapewne wiesz nie jest ze mną najlepiej. Umieram.

Powiedział to takim tonem, jakby stwierdzał, że jutro musi wyjechać w interesach.

- Przykro mi to słyszeć – odparłem zgodnie z prawdą, bo zdążyłem polubić starszego człowieka. Sprawnie tu wszystkim zarządzał. Miał ciężki przypadek raka płuc, więc niestety nie dało się już nic dla niego zrobić.

- Muszę ci coś pokazać – powiedział ignorując moje słowa. – Choć ze mną.

Byłem ciekaw co też takiego staruszek ma mi do pokazania. Szliśmy i szliśmy klatka schodową coraz niżej, aż zeszliśmy do piwnic. Wstęp był tutaj absolutnie zabroniony. Jedynie kluczowy personel. Szkoda tylko, że w tenże personel wliczał się jedynie generał, gdyż wszyscy między nim a szeregowymi i kapralami zostali wybici.

W każdym razie, zatrzymaliśmy się przed grubymi, wzmocnionymi drzwiami. Generał dał znak strażnikowi, a ten zasalutował i nas zostawił.

- Pomóż mi – sapnął generał mocując się z mechanizmem otwierającym drzwi.

Trochę to trwało ale w końcu udało się nam przekręcić wszystkie zawory i odblokować zamki. Weszliśmy do pomieszczenia a to, co zobaczyłem w środku, sprawiło, że przez moment byłem pewien, że zwariowałem.
Na środku pomieszczenia leżało…coś. Nie wiem nawet jak to nazwać. Wielkie cielsko wyglądało jak skrzyżowanie ślimaka z ośmiornicą. Nie miało żadnego wyraźnego kształtu. Nie potrafiłem stwierdzić, gdzie to to miało oczy albo otwór gębowy. Jedyne co miało dla mnie jakikolwiek sens, to szary szlam, którym pokryte było ciało stwora.
Wiem, to zupełnie nie ma sensu. Naprawdę nie mam już pojęcia z czym mamy do czynienia. To coś, nigdy nie było i nie mogło być człowiekiem. Czym w takim razie jest? Kosmitą? Demonem? Demonicznym kosmitą? Spytałem o to generała ale on jedynie wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Chłopcy znaleźli to  w czasie jednego patrolu. Już nie żyło ale i tak paru porządnie się poparzyło dotykając tego szlamu.
Przerwał na dłuższą chwile, po czym oznajmił:

- To jest największa tajemnica, którą tutaj mamy. Moim ostatnim rozkazem jest spalenie tego potwora.
Skinąłem jedynie głową, znów czując uczucie nierealności.

- Ludzie są zgodni, a ja się z nimi zgadzam. Ty będziesz tutaj rządził po moim odejściu.

- Ja? – spytałem z paniką w głosie. – Ja nie mogę, ja się nie nadaję.

- Przeżyłeś najwięcej ze wszystkich. Udało ci się przeżyć zarówno w ukryciu jak i w drodze, nie znam nikogo kto miałby lepsze referencje. – Pozwolił sobie na lekki żart. Szkoda, że znał jedynie jasną stronę mojego CV. Wiedziałem jednak, że w jego słowach kryła się nieubłagana logika. Zdążyłem poznać tych ludzi. Wojskowi stanowili tu mniejszość. Większość to cywile. Szkoda, że nikt wcześniej nie wpadł na pomysł, że zwykłych ludzi też da się wyszkolić, nie stracilibyśmy tak wiele wojskowego personelu.

- Zgoda - powiedziałem w końcu, czując że biorę na barki ciężki ciężar.

 Teraz bowiem nie liczy się już tylko czego ja chcę, teraz muszę patrzeć na dobro wszystkich i w imię tego dobra trzeba się zająć paroma sprawami.
Po pierwsze, jakim cudem ten czubek Marek wiedział ‘’co było w piwnicy.’’ Zgodnie z zaleceniami generała spaliłem to monstrum i nikomu o tym nie mówiłem. Pozostawała jeszcze kwestia mojego sumienia. Sumienia, które zaczęło mnie dręczyć w sposób, który zaskoczył nawet mnie – wytrawnego survivalistę. Po to właśnie stworzyłem ten pamiętnik, dziennik czy jak to nazwać. Wróciłem do niego, bo miałem nadzieję, liczyłem, że wyznanie moich win chociażby na papierze uciszy choć niektóre z moich demonów. Niestety, wygląda na to, że się myliłem.

Eden 22 grudnia 2024 roku.
01:13

Nie mogę spać, jest coraz gorzej. Piotr zwykle trzymał się na uboczu ale teraz jest tutaj i dręczy mnie.

- Myślałeś, że tak po prostu odejdę? – pyta się mnie, gdy zasypiam.  – Że tak po prostu Ci odpuszczę? Że wybaczę Ci to, że mnie zabiłeś!! – wrzeszczy na mnie.

Wiem, że gadanie z nim nie ma sensu ale coraz trudniej mi go ignorować. Jest tutaj nawet, gdy piszę.

- I co tam skrobiesz co? Mówiłem, że to nic nie da.

Coraz trudniej. Wiem. Zabiłem Piotra Gniewolskiego vel Gniewnego. Jest martwy ale mimo to wciąż go widzę, wciąż jest ze mną. To trochę jak w tym filmie ‘’Piękny Umysł.’’ Pamiętam, że John Nash pokonał swoje zwidy ignorując je. Ciężko jednak ignorować kogoś kto wrzeszczy ci w twarz.
Zabawne jak wiele filmów i książek przypomina moje życie. W zasadzie, chyba trafiły mi się te najgorsze. Pamiętam, że jeszcze przed 2012 było I Am Legend. Do tego jeszcze cała masa innych filmów o żywych trupach. Był nawet kiedyś jakiś popularny serial w tej tematyce ale nie pamiętam jak się nazywał, oglądałem tylko parę odcinków. Nie ważne. Liczy się to, że oglądałem je, śmiałem się i bawiłem, tak jak inni. W życiu bym nie przypuszczał, że to właśnie te filmy będą dobrymi odnośnikami do mojego życia. Cóż, można to chyba przynajmniej uznać za dowód potwierdzający tezę, że nie ma już takiej rzeczy której by człowiek nie wymyślił. Teoretycznie powinno to oznaczać, że na wszystko jesteśmy gotowi. Ale tego z pewnością nie można powiedzieć.
Nadchodzi koniec. Czuję to. Tak samo mój jak i reszty ludzi. Gniewy choć na chwilę się zamknął. Stoi teraz tylko w kącie pokoju i z uśmiechem kiwa głową. Mam dość, jestem zmęczony. Tak bardzo zmęczony. Nie wiem czy coś jeszcze napiszę.

Eden 24 grudnia 2024 roku.
22:13

Wigilia. A w zasadzie już po. Tym razem nie było jednak choinki i prezentów. Opłatki udało się jakoś wyprodukować ale to praktycznie wszystko co zostało ze świąt. To i jeszcze, noworoczne postanowienia i podniosłe mowy.
Zebraliśmy się wszyscy w mesie. Gdy w końcu ludzie się uciszyli stanąłem na krześle i przemówiłem:
Słuchajcie ludzie, mam coś do powiedzenia. Przede wszystkim chciałem powiedzieć, że w tych nie najweselszych czasach cieszę się, że przyszło mi spędzać czas z wami.

- Cholera! – zakląłem po cichu. Nie jestem w tym najlepszy. Możliwe nawet, że zarumieniłem się bo z tłumu dobiegł mnie jakiś dziewczęcy śmiech. Postanowiłem nie zwracać na to uwagi i kontynuować:

Po prostu cieszę się, że tu jesteśmy. Dziś jest wigilia, i mimo że wielu z nas miało już tego święta dość, więcej, wielu miało je gdzieś jeszcze przed Błyskiem, to jedno sobie obiecałem: Będziemy mieć wigilię! Będziemy ją mieć, będziemy się cieszyć jak głupi i łamać opłatkiem, nawet jeśli to głupie, nawet jeśli tamtych trzech, wielkich skurwysynów za murami wciąż się na nas gapi. I pozwólcie, że oprócz życzeń powiem wam coś jeszcze. Cieszę się, że żyję, cieszę się i mimo wszystko nie chcę umierać. Będę walczył o życie, bo tak trzeba. Wielu z was pytało się mnie, dlaczego. Co mi dodawało sił jak siedziałem sam w pustym domu albo jak wędrowałem przez zniszczony świat? Powiem wam. Już dawno sobie obiecałem, dawno temu się zawziąłem, że nie poddam się i nie umrę! Taki durny kaprys. Skoro świat może wypiąć się na nas i nasze plany, skoro pluje i szcza nam otwarcie na gęby, to ja mu nie pozostanę dłużny! Nie możemy się poddawać. Wcale nie jesteśmy pierwszymi ludźmi w historii, którzy znaleźli się w beznadziejnej sytuacji. Częścią naszej natury jest ciągła walka. Nie zapominajmy o tym.  Jeśli ktoś jednak w to wątpi, to pamiętajmy o tym co stoi za zwątpieniem. Cierpienie! Jest go tyle wokoło, że czasem o nim zapominamy. Znałem kiedyś kogoś kto cierpiał i zwątpił.

Zawahałem się. Serce waliło mi jak młot. Ludzie byli we mnie wpatrzeni w nabożnej ciszy. Szanowali mnie czułem to, jest jednak coś ważniejszego niż szacunek.

Moim noworocznym postanowieniem jest szczerość. Szczerość w stosunku do was i do siebie. I wprowadzam to w tym momencie. Wielu z was słyszało zapewne o człowieku z który był ze mną, gdy znaleźli nas żołnierze. Powiedziałem, że został pogryziony dlatego go zastrzeliłem…To było kłamstwo! Zamordowałem go!
Zobaczyłem poruszenie wśród ludzi. Wiele spojrzeń stało się wrogich.
Zamordowałem go, bo zwątpił i siał to zwątpienie we mnie. Czy żałuję tego co zrobiłem? Tak, nie ma dnia bym tego nie żałował. Tak samo żałuję, że zniszczyłem taśmy z nagraniami następnego dnia, kiedy pojawiłem się tu u was.

- Ciekawe co jeszcze masz na sumieniu? Może kogoś z naszych – odezwał się ktoś z tłumu i wiele głosów przyznało mu rację.

Obiecuję wam, że nie. Nigdy więcej nie podniosę ręki na nikogo żywego. To, razem ze szczerością jest moim postanowieniem. Obiecuję wam również, że koniec z zamykaniem się w pokoju i unikaniem ludzi. Skończyłem z tym! Jeśli nie mogę uciszyć własnego sumienia, nauczę się z nim żyć. Może tak po prostu trzeba. Może to jest kara na którą zasługuję. Może to jest właśnie to, co odróżnia mnie od tego gówna za naszymi murami!

Zakończyłem krzykiem, mając nadzieję, że niczym w podniosłym filmie, cała sala zawtóruje mi radosnym rykiem. Nic takiego jednak się nie stało. Po chwili ciszy parę osób zaczęło jedynie klaskać. To mi jednak wystarczyło.

- Cieszcie się, jedzcie i pijcie. Nic nam nie ma prawa tego dzisiaj odebrać. Jest jeszcze jedna sprawa którą muszę załatwić. Mój pokój od teraz stoi otworem. Ktoś chce mi podać rękę lub napluć w twarz to zapraszam.

Tymi słowami skończyłem po czym opuściłem mesę. Gdy wychodziłem, zauważyłem opierającego się o próg Piotra. Kręcił głową ale tym razem bez zwyczajowego złośliwego uśmieszku. Czy mi się wydaje czy w jego wzroku widziałem nawet nutkę podziwu? Może to tylko pobożne życzenie? No cóż mam nadzieję, że pożyję wystarczająco długo by się tego dowiedzieć.
To już mój ostatni wpis. To właśnie to jest sprawa o której mówiłem w mesie. Chciałem oficjalnie zakończyć te zapiski. Myślałem, że nic ciekawego mnie już dziś nie spotka, a jednak. Gdy otworzyłem drzwi od razu rzuciła mi się w oczy kartka leżąca na moim biurku. Wziąłem ją do ręki i odczytałem:

Trzy twarze piekielne wiszą nad Ziemią
Nikt ich nie widzi, a one się śmieją
Ku śmierci idą ludzie kolumnami
Ten, który się poświęcił, nie jest między nami.

Piękne, odręczne pismo. Pod nim zaś symbol czaszki z płonącymi skrzydłami. Dobrze wiem co to znaczy. Mam tu jeszcze wiele do zrobienia. Nie będę jednak tracił już czasu na kronikarstwo. W końcu złożyłem obietnicę. A poza tym nie mogę już myśleć tylko o sobie prawda? Tak więc raz jeszcze raz żegnam się drogi, nieistniejący czytelniku. Żyj zdrów i tym razem pozwolę sobie życzyć wesołych świąt oraz życia bez strachu. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało.

Koniec części drugiej