piątek, 24 lutego 2012

Odzyskany pamiętnik cz.1 [zombie apocalypse]


 
Puławy, 21 września 2024 rok.
23:37

Zostałem sam. Wszyscy nie żyją i nie mam pojęcia, czy jestem ostatnim człowiekiem w mieście, państwie czy na świecie. Wiem jedno. Od ponad miesiąca nie widziałem żywej duszy. Wegetuję w pustym mieszkaniu i ze strachem patrzę w okna. Wiem, że tam są. Żywe trupy, umarlaki, zombie. Skurwysyny. Słyszę w nocy jak, powłócząc nogami, przechodzą obok mojej kryjówki. W dzień czasami ich widuję przez okna. Staram się nie wychylać, by mnie nie zauważyły. Choć ,,zauważyły’’ to złe słowo. Jak coś, co już dawno straciło oczy może mnie zobaczyć? Nie wiem. Nie będę się rozwodził nad naturą tej epidemii. Nie obchodzi mnie to. Z pewnością rząd ( o ile w ogóle jeszcze istnieje ) ma jakieś odpowiedzi. Ja chcę jedynie przetrwać. Tylko to mnie obchodzi. Właśnie dlatego zacząłem pisać ten pamiętnik. Krótko po wybuchu ogólnoświatowej epidemii zombizmu, zaczęły powstawać poradniki przetrwania. Przeczytałem ich chyba z dziesięć i wszystkie zgadzają się co do jednego:
W przypadku samotnego zabarykadowania trzeba dbać zarówno o kondycję ciała, jak i ducha. A nic tak nie wyniszcza umysłu jak nuda.
Z nudy mogę dostać paranoi i zwidów. A tego z pewnością nie mam ochoty doświadczać.
Normalnie powinienem zacząć ten pamiętnik od podania swoich personaliów, ale z jakiegoś powodu nie mam na to ochoty. Już wystarczająco durne wydaje mi się pisanie tego tekstu bym musiał się jeszcze przedstawiać nieistniejącym czytelnikom. Liczy się to, że jestem żywy. Czuję i myślę. I cholernie się boję.
Jak już wspomniałem jestem sam w mieszkaniu. Dokładniej: w bloku na drugim piętrze, Na Stoku 5/8 jeśli kogoś interesuje dokładna nazwa ulicy. To dobre miejsce. Pamiętam, że ojciec podłożył ładunki na schodach, więc wszystko na dole zmieniło się w kupę gruzu. Nie wiem jak ten budynek wciąż się trzyma, ale niewątpliwą zaletą jest to, że umarlaki za cholerę nie dostaną się na górę. Jeśli zaczęłyby wchodzić jeden na drugiego to dałby by radę, ale Bogu dzięki nie są na tyle cwane. O tak, mój ojciec o wszystkim pomyślał. Szkoda...nie, nie chcę o tym pisać.

Zawsze trzymałem rękę na pulsie jeśli chodzi o rozwój epidemii. Nauczyłem się posługiwać bronią dającą znaczną przewagę nad skurwysynami. Może wydać się to śmieszne, ale karabinek sportowy jest świetną bronią przeciwko zombie. Co z tego, że szybkostrzelność jest niska? Pakowanie serii w umarlaka nic nie daje, bo - jak wiadomo - tylko zniszczenie mózgu całkowicie go eliminuje. Oprócz karabinka mam też maczetę (na naprawdę bliskie starcia) i AK47 ( to na czarną godzinę, amunicja jest trudno dostępna). Poczciwy karabinek jest uniwersalny. Gdy ten mały, niepozorny (i łatwy w domowej produkcji) nabój dostanie się do czaszki żywego trupa, to odbija się po wnętrzu rykoszetem rozpruwając mu mózg.
Uch...zapędziłem się. To ma być pamiętnik, a nie elementarz wychowania postapokaliptycznego. Muszę jednak zająć czymś umysł, bo dokucza mi okrutnie mój największy głód, znaczy wróg - głód. Ech... no właśnie. Miałem zapasy na ponad miesiąc i skończyły się parę dni temu. Szkoda, że nie miałem psa albo kota, bo byłoby jeszcze co zjeść. Nie mogę uwierzyć, że to piszę. Próbowałem nawet liści w roślinach doniczkowych. Pora spojrzeć prawdzie w oczy -  muszę wyruszyć po coś do żarcia. To, albo śmierć. Boję się cholernie, ale nie mam wyboru. Skręciłem linę z prześcieradeł i zejdę nią po balkonie. Oczywiście nie teraz. Nie jestem aż tak głupi, by wychodzić w nocy. Poczekam do świtu, może spróbuję się przespać.
Nienawidzę wychodzić. Z każdej strony czuję zagrożenie. Zombie są powolne, ale śmiertelnie zdeterminowane. No i oczywiście uwielbiają zachodzić od tyłu. Dobrze, że mam regulaminowe, krótkie, po wojskowemu obcięte włosy i przylegający do ciała strój. Mam już niejako doświadczenie w wychodzeniu do skażonych stref, ale zawsze jest to tak samo stresujące. Kurwa, najbardziej boję się Biegaczy. Zdarzają się rzadko, ale jak się już jednego zobaczy, to trzeba szybko działać. W przeciwieństwie do zwykłych skurwysynów biegacze poruszają się zajebiście prędko. Na widok żywego dostają szału i zapieprzają chyba z sześćdziesiąt na godzinę.
Nie chcę o tym pisać ani myśleć. Pociesza mnie fakt, że najbliższy sklep jest naprawdę niedaleko, więc może nie spotkam po drodze żadnej pokraki. Oby. Pomodliłbym się, ale przestałem wierzyć w Boga w dniu kiedy Ziemia zmieniła się w piekło. Z resztą, o co tu się modlić?
Dosyć! Nastawiam budzik na 5:30 i spróbuję się trochę przespać. Pewnie znowu wrócą koszmary, ale w dzisiejszych czasach rzeczywistość niewiele się od nich różni...

Puławy, 22 września 2024 rok.
5:36

Wstałem. Wszystko jest już gotowe do drogi. Najlepiej jak wyruszę jak najszybciej, bo głód nie jest jeszcze tak dokuczliwy tuż po przebudzeniu. No nic. Oby się udało...

Wróciłem! Mam ze sobą cały plecak zapasów! Wciąż dyszę po tej przygodzie w sklepie. No tak, powinienem zacząć od początku:
Wyrzuciłem plecak i broń przez balkon po czym zszedłem po linie. Gdy tylko moje nogi dotknęły gruntu, natychmiast się rozejrzałem. Na razie pusto. Nie tracąc czasu oblekłem się w ekwipunek i wyruszyłem w drogę. Wszedłem na uliczkę biegnącą pod górę i moim oczom ukazał się szyld sklepu - ,,Fokus’’. Przeszedłem zaledwie parę kroków, gdy kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Przy drzwiach do jednej z klatek schodowych stał umarlak. To było daleko, więc chyba mnie nie widział. Pokiwał się chwilę, po czym poczłapał w sobie tylko znanym kierunku. Poczułem pokusę, by pójść w jego stronę i go zabić. Natychmiast ją zwalczyłem. Poradniki ostrzegają przed czymś takim. Mam się skupić na zadaniu. Nie wolno sprawdzać podejrzanych odgłosów ani bawić się w mściciela ludzkości. Ruszyłem więc dalej.
Dotarłem do drzwi i dotknąłem klamki. Ogarnęło na mnie poczucie bezpieczeństwa. Udało się! Nie jest tak źle...
Ugryzłem się w rękę, by zwalczyć ten złudny stan. Stała czujność! Tylko to się liczy.
Usłyszałem gardłowy jęk ( na szczęście daleko ) i odwróciłem się. Po drugiej stronie ulicy stał skurwysyn i wpatrywał się we mnie. Otworzył usta i zaczął zbliżać się powoli w moją stronę.
Mogłem go zabić. A pewnie! Tylko, że huk wystrzału przyciągnął by innych zombie. Niech se lezie. Jak będzie trzeba, to zakończę jego nędzne pół - życie.
Wszedłem do sklepu i od razu zasłoniłem usta. Śmierdziało jak w rzeźni. Na środku, na podłodze, leżał gruby właściciel sklepu. Znałem go! Zawsze zmuszał pracowników, by harowali w święta. Teraz wyglądał jak zzieleniała, napęczniała, wyrzucona z wody ryba. No właśnie. Jego brzuch był dziwnie wielki ( nawet jak na niego ) i nie chciałem nawet myśleć od czego tak urósł.
Sklep był niewielki, ale świetnie zaopatrzony. Od razu rzuciła mi się w oczy półka pełna konserw. Pyszny tuńczyk w oleju, który będzie zdatny do jedzenia przez najbliższe pięć lat. Cudownie!
- Halo! - to niestety był tylko mój głos.
Zawsze, gdy wchodzi się do nowego pomieszczenia, trzeba trochę pohałasować by wypłoszyć pochowanych umarlaków.
Cisza. Zdjąłem plecak i utkwiłem wzrok w konserwach. Stały na półce w chłodzonej w zwykłych czasach lodówce. Przeszedłem obok grubasa i...
Coś złapało mnie za kostkę!
Gdyby nie wyćwiczony do perfekcji refleks, to na pewno zdołałby mnie ugryźć! Wtedy bezzwłocznie strzeliłbym sobie w łeb. Może tak było by lepiej?
Odskoczyłem i spojrzałem na wroga. Zombie podnosił się powoli z ziemi. Szczęka opadła mu na dół ukazując rząd połamanych, czarnych zębów.
Uuuuuuuu - jęknął skurwysyn po czym wyciągnął w moją stronę zgniłe palce.

Nawet nie musiałem celować. Przyłożyłem lufę karabinka niemalże do samej głowy umarlaka i pociągnąłem za spust. Na pozieleniałym czole pojawił się niewielki otwór. Zombie znieruchomiał na chwilę, po czym powrócił do pozycji leżącej. Tym razem był już martwy na bank. Przysięgam, że od tej pory będę strzelał do każdego pozornie niemrawego trupa!
Wiedziałem, że narobiłem huku, więc zacząłem wrzucać prowiant do plecaka. Nie mogłem się powstrzymać i, oprócz konserw, wrzuciłem jeszcze parę paczek chipsów. Duże Lays’y o smaku zielonej cebulki. Właśnie je podgryzam pisząc tę relację.
Na tyłach sklepu znalazłem sporo butelek wody. Nie są mi niezbędne (mam urządzenie do zbierania deszczówki, filtry, pompy i inne tego typu luksusy), ale wziąłem parę. Chyba ogarnął mnie szał kupowania...znaczy brania. Pobrałem nawet niewielkie opakowanie, już dawno wyschniętych, ciasteczek. Napakowałem plecak do granic możliwości, ująłem kałach w ręce i opuściłem sklep.
Tak jak się spodziewałem, umarlaki zaczęły wychodzić na ulicę. Gdy tylko mnie zobaczyły, to z ich wyschniętych gardeł zaczęły dobiegać jęki. Okropny dźwięk.
Bogu dzięki nie było w pobliżu żadnego Biegacza. Omijanie zwykłych skurwysynów to żadna sztuka. Nie mogłem się jednak powstrzymać i jednemu strzeliłem w ryj. Jakiś zasuszony dziadzio, który już dawno powinien spoczywać w pokoju. Nie dziękuj. Nie ma za co.
Trzeba było się śpieszyć. Gdy zombie zawodzą dają tym innym do zrozumienia, że wyczuły żer. Było ich z dziesięciu, ale nie minie wiele czasu a będzie ich o wiele więcej. Wróciłem pod balkon i zacząłem się wspinać. Nie powiem, było bardzo ciężko. Plecak ważył chyba z pół tony. Nie mogłem się jednak poddać. Dobrze, że zawiązałem supły , bardzo mi to ułatwiło wspinaczkę. Dostałem się w końcu na górę. Wciągnąłem linę z powrotem choć, Bogiem a prawdą, nie wiem po jaką cholerę. Nie widział bowiem nikt na świecie, by żywy trup umiał się wspinać.
Po powrocie do domu rzuciłem plecak w kąt, wyjąłem chipsy i zacząłem pisać. Słyszę na zewnątrz ich zawodzenie. Nie mogą się dostać. Przed chwilą usłyszałem, że zaczęły walić w drzwi do klatki. Mogą je sobie nawet rozwalić. Nigdy nie dostaną się na górę. Idę zjeść coś porządniejszego, bo od samych chipsów jeszcze skrętu kiszek dostanę. Może napiszę coś wieczorem, ale muszę zacząć zachowywać się ciszej, jeśli chcę by kiedykolwiek odeszły...


Te cholerne jęki zaczynają działać mi na nerwy! Dobrze, że mam parę zatyczek do uszu. Noszę je już od paru godzin. To trochę dziwne uczucie, ale przynajmniej nie muszę już słuchać bezustannego wycia tych padalców. Ech... jest zaledwie wpół do siódmej a na dworze zaczyna się robić ciemno. Boję się jak to będzie w zimie. Nie! Skupmy się na pozytywach! Albo przynajmniej na czymś, co nie wiąże się z kiepsko wyglądającą przyszłością.
Gdzieś godzinę temu umarlaki wyważyły drzwi od klatki. Jak już wspomniałem nic im to nie dało. Stoją zapewne pod kikutem schodów i wpatrują się tępo w górę. Jeśli będę naprawdę cicho, to w końcu dadzą sobie spokój. Na pewno! Boże, muszę w to wierzyć.
Codziennie siedzę parę godzin przy radiostacji i czekam na jakiś sygnał. Sygnał świadczący o tym, że nie tylko ja przeżyłem apokalipsę. Dzisiaj, tak jak każdego poprzedniego dnia, nie dostałem żadnego znaku. Cóż, nie wolno tracić nadziei.
Obecność zombie pod moim domem wpłynęła znacząco na mój stan nerwowy. Naostrzyłem maczetę i sprawdziłem stan wszystkich broni ( a jest tego trochę, może później wymienię ). Przyrządziłem koktajle Mołotowa. Mam już ich cały zapas (podobnie jak sporą ilość benzyny), z pewnością się przydadzą. Miałem również ochotę poćwiczyć strzelanie, ale wstrzymałem się. Jestem w świetnej formie, potrafię naładować broń w cztery sekundy (sprawdzałem ze stoperem!). Zdaję sobie sprawę, że karabinek nie jest idealny, choćby ze względu na huk jaki wydaje. Cholera, mogłem wziąć pistolet z tłumikiem! Albo kuszę! Mój ojciec miał karabin samopowtarzalny. To dopiero było cudo!
Ech...chyba tracę wenę. Jutro coś napiszę.
Poczytam coś i pójdę spać. Najlepiej jeśli położę się w przedpokoju. Tam będzie słychać mnie najmniej. Oni wciąż tam są. Musze być cicho jak...mysz?

Puławy 23 września 2024 rok.
13:12

Nudzę się! Nie mogę ciągle siedzieć i czytać tych cholernie nudnych książek o psychologii. Wszystko co było ciekawsze już dawno przeczytałem. Próbowałem grać sam ze sobą w szachy. Nie była to zbyt pasjonująca rozgrywka. Godzinę temu wyjąłem zatyczki. Sytuacja bez zmian...
Tak, skoro nie ma co opisywać, to może cofnę się trochę w czasie. Pisanie tego pamiętnika naprawdę mnie uspokaja. No dobra, wszystko co wiem o pladze zombizmu:
Dawno, dawno temu, na początku dwudziestego pierwszego wieku pojawiły się pogłoski, że wraz z rokiem 2012 nadejdzie koniec świata. Nikt specjalnie nie przywiązywał do tego wagi. Już wiele było takich przepowiedni i wszystkie okazywały się gówno warte. Niepokojący był tylko jeden fakt: kalendarz astronomiczny Majów kończył się dokładnie 21 grudnia 2012 roku. To kiepsko, zważywszy na fakt, że ci sami kolesie stworzyli genialne mapy nieba, przewidzieli ważne zdarzenia historyczne, czy coś w tym stylu. Nie znam szczegółów. Nie ważne. Liczy się to, że gdy już nadszedł ten pieprzony 21 grudnia 2012 roku ( trzy dni przed gwiazdką!!!) to zdarzyło się coś bardzo dziwnego. O godzinie 15:03 ( na czas Polski ) nadszedł tak zwany Błysk. Był środek dnia a tu nagle niebo wypełniło się tym dziwnym światłem - jaskrawym i oślepiającym. Trwało to tylko kilka sekund, ale wszyscy to widzieli. W Ameryce było gdzieś po pierwszej w nocy i, z tego co słyszałem, wszyscy się pobudzili. Przez chwilę niebo wyglądało jak za dnia.
Tajemnicze światło odeszło i wtedy zaczął się ten cały burdel. Od tamtej pory każdy człowiek reanimował po śmierci. Nieważne jak zginąłeś. W mniej niż godzinę twoje zwłoki powstaną, by żywić się mięsem ludzi.
Wszyscy mieli swoje poglądy co do natury zombizmu. Rząd głosił, że to jakiś wirus. Trochę to jednak dziwne, by pojawił się tak nagle i na każdym kontynencie. Sadzę, że to była tylko propaganda mająca na celu uspokojenie ludzi. Chodziły nawet pogłoski, że w Japonii stworzono antidotum. Akurat!
Religie wmawiały nam, że umarlaki to armia szatana, i że Bóg każe nas za nasze grzechy. Wielu w to uwierzyło i dnie i noce spędzali w świątyniach. Oczywiście skurwysyny wcale nie reagowały na wodę święconą czy błogosławione symbole, więc bardzo szybko kościoły stały się miejscami największych rzezi.
Podoba mi się teoria pewnego fizyka, który uważa, że Błysk i powstawanie zmarłych jest naturalnym cyklem życia. W jednym z wywiadów powiedział, że tajemnicze światło jest oznaką, że wszechświat zaczął się kurczyć, a wraz z tym skończyła się era życia, a zaczęła epoka śmierci. Umarli będą chodzić po tym świecie, dopóki nie zniszczą ostatniego żyjącego. A wtedy, gdy nastanie już cisza absolutna, wszechświat będzie mógł się restartować i wszystko zacznie się od początku. Pięknie. Szkoda tylko, że za mojego życia.
Co wiem o umarlakach oprócz tego, że wyją, śmierdzą i jedzą ludzi? Cóż, jedyny sposób by takiego załatwić na dobre to rozwalenie mózgu. Ewentualnie tak zwana dekapitacja, ale jest to rozwiązanie połowiczne, bo głowa wciąż żyje. No i jeszcze ogień. Dobrze jest spopielić skurwysyna - wtedy na pewno nie wstanie. Pozostaje jeszcze problem infekcji. Gdy Zombie cię ugryzie lub podrapie, ogólnie: jeśli twoja krew wejdzie w kontakt z jego syfem, to do dwudziestu czterech godzin kopniesz w kalendarz tylko po to, by po paru chwilach obudzić się jako jeden z nich.
Umarlaki są nieustępliwe. Nie wiedzą co to zmęczenie, sen czy strach. Na szczęście z czasem stają się coraz słabsze. Ich ciała nie regenerują się, więc mięśnie są powoli niszczone. Co jeszcze? Nie umieją się wspinać, czy pływać, ale nie potrzebują tlenu do życia. Na dnach zbiorników wodnych snuje się więc cała masa żywych trupów.
Sekcje zwłok wykazały, że mózgi zombie mutują w całkowicie nowy organ. Samodzielny i niezależny od reszty ciała. Krew umarlaków staję się gęsta, żelowata.
Mają świetny słuch i węch. Doskonale orientują się w ciemności. Jak już wcześniej napisałem, niektóre są cholernie szybkie. Nie wiem jak to możliwe, ani na czym to polega. Większość skurwysynów jest powolna i ociężała. Widać od każdej zasady muszą być wyjątki.
Dlaczego polują na ludzi? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Gdy nie ma niczego innego, to zadowalają się zwierzętami, ale gdy tylko wyczują żyjącego człowieka, to zostawiają wszystko i wyruszają na żer. Nie da się z nimi dogadać. Nie ma co błagać ich o litość. To bezlitosne maszyny do zabijania, zbyt głupie do odczuwania czegokolwiek oprócz głodu ludzkiego mięsa.
Krótko po nastąpieniu Błysku wszystkie, jeszcze w miarę świeże, zwłoki na świecie reanimowały. Od tego momentu plaga zaczynała się rozchodzić w zastraszającym tempie. Pamiętam jak pojawiła się w Puławach.
Ech...patrzenie w przeszłość staje się coraz trudniejsze. Chyba zostawię na razie to pisanie i skupię się na tym co tu i teraz. Przejdę się do radiostacji, założę słuchawki i zacznę się łudzić, że w końcu kogoś usłyszę. W porządku, jestem idiotą.


Jezd pó siodmej . Ciągle sa. wypiłeem pol lytra. Pierdole to wszzsystko. Smierdzą ryje. Syf. Wyja i jęłczą. Boje się wyjsc i siee zabić. Jezdem sam zupełnie saaam. Ciekawe jak tam Kaassia ! stem sam w duuuuuupie. i na chuj jas tio pisze ?



Puławy 24 września 2024 rok.
10:43

Wstaję rano, wyjmuję zatyczki i co pierwsze słyszę? To pieprzone zawodzenie! Wycie i jęki!
Yyyyyyyyy uuuuuuuuuuu kurwa! Powinienem coś z tym zrobić. W zasadzie to nie będę się pieprzył tylko zrobię teraz...

O Boże. Poszedłem do składziku, wziąłem dwa koktajle Mołotowa i wyszedłem na balkon...zamarłem w pół kroku. Cała wąska uliczka pod moim blokiem jest zapełniona żywym ścierwem. Stoją jeden przy drugim i się gapią. Jak tylko mnie zauważyły, to od razu się ożywiły. Zaczął się balet kurwa. Zabawne, że jeden z zombich to mój znajomy z widzenia żul. Po śmierci ma taki sam tępy wyraz mordy co za życia.
Wyrwałem się z odrętwienia i podpaliłem szmatę. Rzuciłem koktajlem w tłum skurwysynów. Zaczęły się palić, ale nie wywarło to na nich żadnego wrażenia. Ruszały się tak jak poprzednio. Jak jeden wielki, falujący organizm. Podpalone trupy przenosiły ogień na swoich kumpli. Patrzyłem jak zdychają. Widziałem jak tłuszcz skapywał im po twarzach.
Nawet gdy nie miały już skóry, nawet jeśli zostawały same czaszki...wpatrywały się we mnie.

Rzuciłem drugi koktajl i wróciłem. Wielu spłonie, ale to nic nie znaczy. Narobiłem tyle hałasu i dymu, że z pewnością zejdzie się teraz o wiele więcej. Wiem, że zachowałem się nieodpowiedzialnie. Poprawka, zachowałem się jak debil. Muszę coś zrobić. One nie przestaną. Wariuję już od tego. Choćbym zużył cały zapas, to nigdy nie pozbędę się wszystkich. Co robić? Dopóki umarlaki będą w wyczuwać moją obecność tutaj, to nigdy nie odpuszczą. Siedzenie cicho chyba nie pomaga, z resztą bezczynność nigdy nie była moją mocną stroną. Mówili kiedyś, że skurwysyny mają coś na kształt szóstego zmysłu. WYCZUWAJĄ, że tu jestem. Uciekać? Gdzie? Jedna opcja gorsza od drugiej.
Muszę to przemyśleć. Na spokojnie, z zimnym umysłem. Obiecuję, że gdy wpadnę na jakiś pomysł to napiszę. Musi istnieć jakieś wyjście z tej sytuacji.


Mam! Wyjdę na zewnątrz i poproszę żeby sobie poszły. Hmm może nie? Dzięki zatyczkom nie słyszę jęków, ale czuję ich smród. To nie do wytrzymania. Straciłem apetyt. Nie zjem tego obrzydliwego tuńczyka w oleju. Rzygam już od tego!
Jest ich coraz więcej. Niedługo setki zmienią się w tysiące. A co jeśli w końcu będzie milion? To jasne, że nie zdołam zamaskować swojej obecności. Pozostała jedna rzecz: muszę dać do zrozumienia tym skurwysynom ( w jasny i klarowny sposób) że już mnie tu nie ma. Jak tego dokonać? Nic prostszego! Sprawić by zaczęły mnie gonić, a później ich zgubić. Rozproszyć ich, znaleźć im inny obiekt zainteresowania.
Teraz muszę ci się do czegoś przyznać mój kochany pamiętniczku. Siedząc sam wśród smrodu rozkładających się zwłok zacząłem zadawać sobie pytanie: po jaką cholerę ja to robię? Nawet jeśli uda mi się zgubić tę watahę, po jakimś czasie znowu skończą mi się zapasy. Sklepik za rogiem ma dosyć ograniczoną liczbę produktów, więc będę musiał wychodzić coraz dalej do supermarketów. Prędzej czy później sytuacja się powtórzy. No właśnie. Jedyne co mnie tu jeszcze trzyma to nadzieja. Nadzieja, że w końcu usłyszę coś w tej cholernej radiostacji. Odsiecz, ratunek, sygnał, cokolwiek. Nie mogę być ostatnim żyjącym na Ziemi. To po prostu wykluczone. Z logicznego punktu widzenia, tak. Z pewnością wielu jest jeszcze takich, którzy pozamieniali swoje domy w fortece. Kto wie, może już wymyślono jakiś ogólnoświatowy plan. Dajcie mi tylko znać a ruszam do akcji!
Póki co to JA muszę planować. Jak pozbyć się tych umarlaków? Nie wiem. Jeszcze.
Posiedzę chwilę na radiostacji i zacznę intensywnie myśleć. Dosyć historyjek na dobranoc i wykładów historii. Rzucam to pisanie i biorę się za przetrwanie!



Puławy 25 września 2024 rok.
21:03

Nic dzisiaj nie napisałem. Nie ma czasu! Studiuję mapę Puław i obmyślam trasę mojej ucieczki. Muszę stworzyć plan B C D E i F. Tak wiele rzeczy może pójść nie tak. Nasłuch radiowy: cisza. A jeśli chodzi o to czy nadal jestem otoczony przez żywe trupy to: tak, jestem.

Puławy 26 września 2024
08:02
Dachy! Jak ja mogłem wcześniej o tym nie pomyśleć? To co zawsze przeklinałem – fakt, że mieszkam w ciasnym jak klatka blokowisku - okazało się największym błogosławieństwem. Spory odcinek drogi mogę przebiec po dachach. Zacznę wabić skurwysynów wrzaskami. W najgorszym wypadku wezmę ze sobą pistolet na flary. Jak ja się cieszę, że mam ze sobą tę wyrzutnię harpunów. Pozostaje jeszcze wymyślić przynętę. Coś co na dłuższy czas zainteresuje umarlaków. Hmm...pamiętam, że kiedyś łowcy mieli zwierzęta w klatkach. Koty albo psy. Tym razem to jednak nie wypali, bo po pierwsze - nie mam żadnego na podorędziu, a po drugie - zombie będą o wiele bardziej zainteresowane mną.
Trzeba będzie jeszcze ich zgubić. Nie wszystko naraz! Zajmę się najpierw przynętą. Dobra, jak coś wymyślę to napiszę.

Nic. Było parę pomysłów, ale wszystkie do kitu. Niepokoję się, że zombie są coraz głośniejsze. Co jeśli znajdą jakiś sposób by wejść? Może nieświadomie zmienią się w taką kupę mięsa, że dosięgną drugiego piętra? Muszę działać. Najlepiej by było jakbym do jutra miał już cały plan.

Ech, boli mnie głowa od tego myślenia. Muszę się odprężyć. Zrelaksować choć w minimalnym stopniu. Za wszelką cenę. W porządku. Mała lekcja historii:
A właśnie! Przeglądałem kartki tego pamiętnika i znalazłem wpis którego w ogóle nie pamiętam! Tamtego wieczoru kiedy się upiłem musiałem coś skrobnąć. Co za głupoty!
Na początku, gdy zaczęła się ta cała epidemia, czy cokolwiek, świat ogarnął chaos. Wiadomo- panika, masowe samobójstwa, a nawet religijny szał. Trwało to z rok i przez ten czas zginęło najwięcej ludzi. Z początku nie było wiadomo jak walczyć ze skurwysynami. Rząd wprowadzał kwarantanny i kordony wojskowe. Oczywiście, jedyne w czym są najlepsi, to strzelanie do cywilów i proszenie o dokumenty. W końcu jednak udało im się połapać w sytuacji. Ktoś na górze obejrzał Noc Żywych Trupów i wpadł na pomysł by strzelać im w głowy. Wprowadzono zakaz pogrzebów. Wszystkie zwłoki palono. Niedługo po tym ogłoszono również, że wszyscy, którzy zostali ,,skażeni’’ przez umarlaków muszą być natychmiast eliminowani. Jasne! Wytłumaczcie matce, że musi zabić jej pogryzionego przez zombie syna. Namówcie normalnego człowieka do samobójstwa. Ludzki instynkt przetrwania przeczy wszelkiej logice. Ludzie zawsze kurczowo się trzymają choćby najmarniejszego skrawka życia, który im został.
Dopiero w 2015 nastąpił przełom. Wydawało się, że fala żywych trupów została powstrzymana. Poniesiono ogromne straty. Wiele miast zostało zburzonych. Międzynarodowa koalicja WFoZ ( World Free of Zombies ) nadzorowała ostatnie czystki. Postały specjalne naręczne detektory, pozwalające wykrywać zarażonych. Wydawało się, że świat wraca do normy. Błąd!
Skurwysyny przetrwały i nie mówię tu tylko o samotnych trupach błąkających się po dnach oceanu. Prawda, od czasu do czasu któryś znajdował drogę na ląd, ale był o wiele poważniejszy problem. Ludzie są nieznośnie sentymentalni. Nie raz się słyszało o trzymanych w piwnicach zombie. O matkach, synach i dziadkach oszczędzonych przez kochającą rodzinę. Ludzie nie byli również chętni by bezcześcić zwłoki swoich bliskich.
Świat zmienił się w piekło i wszyscy to czuli. Inwazja nigdy na dobre się nie skończyła.
Ech...nie powiedziałem jeszcze o najgorszym. Nawet w piekle znajdą się pojeby uważające, że tak powinno być. Zgadza się, niektórzy zupełnie zwariowali. Powstały sekty, zrzeszające czcicieli żywych trupów. Ci ,,ludzie’’ specjalnie dawali się gryźć by zmieniać się w ,,anioły śmierci’’. Głosili, że plaga, która nawiedziła nasz świat jest sprawiedliwą karą boską i jeśli chcemy ocalić nasze dusze powinniśmy się im poddać.
Jak już wspomniałem w 2015 sytuacja została względnie opanowana. Od czasu do czasu powstawały gdzieś ogniska choroby, ale rząd zdawał się kontrolować sytuacje. Ludzie przyzwyczajali się powoli do nowych warunków.
W 2017 świat obiegła sensacyjna wiadomość. Pierwsze zombie, jeszcze z 2012 zaczęły się rozpadać. Proces gnilny żywych trupów nie został wstrzymany a jedynie spowolniony! Czy to oznaczało koniec problemów? Niestety nie. Chociaż stare zdychały to wciąż powstawały gdzieś nowe.
Rozpoczęła się wielka migracja z miast. Wiadomo, tam choroba najłatwiej się rozprzestrzeniała. Nie chce mi się już pisać o tych gównie więc skoczę trochę dalej.
2020- Wielka fala umarlaków. Nie wiem skąd i jak. Pewnie kwarantanna została gdzieś przełamana. Liczy się jedno - hordy skurwysynów. Zaczęły powstawać w biednych krajach. Tam gdzie rząd nie mógł kontrolować odpowiedniego ,,pochówka’’ zmarłych. W sąsiednich krajach zaczęła wybuchać panika. A wiadomo jak to przy panice - ludzie zapominają o obowiązkach. Powstawało więc coraz więcej zombie. Było wtedy naprawdę ciężko. Znowu była masa ofiar i spalone kilometry ziemi. Dopiero w 2023 udało się znów wprowadzić pozorny spokój. Przez rok sprawy wyglądały całkiem nieźle. No ale wtedy nadszedł 2024 i wszystko się posrało. Nie wiem jak - spisek czy znowu jakieś pieprzone czary. Skurwysyny wyrosły jak spod ziemi. Dodatkowo pojawili się Biegacze. Chodziły również inne pogłoski o znacznie gorszych przypadkach, ale to już na pewno plotki. Prawdziwa walka zaczęła się w połowie sierpnia, kiedy
Ależ zapędziłem się z tym kronikarskim gównem. Dość!

No dobra, mam już plan. Jeśli ktoś tu się spodziewa jakiegoś genialnego pomysłu, to bardzo się zawiedzie. Naprawdę nie wiem czy to zadziała, ale nie mam nic lepszego. Stworzyłem prowizoryczną przynętę. Manekin wielkości człowieka, wypchany różnymi śmieciami. Nałożyłem na niego moje ubrania i splamiłem własną krwią ( czując się przy tym jak debil ). Wystają z niego dwa głośniczki podłączone do odtwarzacza mp3. Nagrałem swój głos i, w razie potrzeby, ,,Maciek’’ może się całkiem przekonywająco drzeć. Przypomniał mi się również motyw z jednego filmu jak kolesia gonił jakiś kosmita i ten się wysmarował błotem. Dobry sposób na zamaskowanie swojego zapachu. A skąd wziąć błoto? Syfu u mnie pod dostatkiem. Jak będzie trzeba to zabiorę roślinkom.
Do rzeczy! Wyjdę na dach i przebiegnę szybko na koniec podłużnego ciągu bloków. Otworzę właz i zejdę po klatce schodowej na dół. Przez cały ten czas będę zachowywał się cicho, by nie przyciągnąć uwagi hordy bawiącej pod moim domem. Kolejny punkt planu: podejdę pod najmniejszy, czteropiętrowy, biały blok i wystrzelę harpun do góry. Kotwiczka zahaczy o rynnę albo o gzyms i wejdę na dach. Nie będę marnował czasu na podziwianie widoków. Wystawię Maćka i nastawię głośniki na cały regulator. Dla pewności wystrzelę jeszcze flarę. Tutaj będzie trzeba się śpieszyć. Wymienię kotwiczkę na metalową strzałę i wyceluję w drzewo po drugiej stronie ulicy. Wyjmę linkę z wyrzutni i zawiążę jej drugi koniec gdzieś na dachu. Następnie zdejmę pasek i przerzucę go przez napiętą, zmierzającą ku dołowi linę i zjadę na sam dół. Tuż obok drzewa jest studzienka kanalizacyjna, więc czym prędzej zejdę do podziemia. Tam posiedzę pewnie chwilę i udam się w drogę powrotną. Wyjdę tuż obok drzwi do mojej klatki. Rozejrzę się szybko i jeśli będzie czysto, to wejdę po zrzuconej wcześniej linie z prześcieradeł na balkon. W domu będzie na mnie czekać cycata blondyneczka pod puchatą kołderką i będę z nią żył długo, produktywnie i szczęśliwie. Brzmi pięknie co? No, mam nadzieję, że wszystko się uda. Akcja ,,czyste podwórko’’ rozpocznie się jutro o godzinie 6:00 Budzik nastawiony, wszystko gotowe. Mam nadzieję, że będę miał jeszcze okazję popisać coś w tym pamiętniku...


Puławy 27 września 2024
06:09

Kurwa, boję się. Nic nie spałem. Czuję się strasznie dziwnie. Jakbym miał tremę przed ważnym występem.
Mam na sobie cały ekwipunek: Maciek na plecach, wyrzutnia harpunów, karabinek i maczeta. Nie chcę się przeciążać.
Tyle rzeczy może pójść nie tak. Ech...im więcej o tym piszę tym bardziej się boję. Lepiej jeśli już pójdę. Do zobaczenia...




Puławy 27 września 2024
Już ciemno.

Jeżeli coś może pójść źle, to na pewno tak będzie. Jestem tego żywym przykładem! Nie będę zaczynał od początku z przedstawianiem się i tak dalej. Mam nadzieję, że dodam kiedyś tę kartkę do reszty pamiętnika, bezpiecznie spoczywającego w moim domu. Co się stało? Dobre pytanie.
Z początku wszystko szło zgodnie z planem. Wyszedłem na dach i cichutko przeszedłem na północ do włazu prowadzącego do ostatniej klatki. Zszedłem na dół i otworzyłem drzwi. Na razie czysto. Skurwysyny wciąż były pod moim domem. Podbiegłem pod biały blok, wycelowałem harpun i wystrzeliłem. Zaczepiło się o gzyms. Mocno, na mur. Uchwyciłem wyrzutnię w dłonie i zacząłem zmniejszać dystans między kotwiczką. Wspinałem się już po pionowym murze czując, że dobrze jest. Gówno, a nie dobrze!
Nagle rozległ się huk i szyba w jednym z okien rozleciała się na kawałki. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem szarą, zgniłą dłoń wyłaniającą się z powstałej dziury. Nim zdążyła mnie dotknąć, odciąłem ją maczetą. Z wnętrza mieszkania dobiegł jęk i po chwili pojawił się właściciel utraconej kończyny. Wychylił się przez okno. Za życia był to facet w średnim wieku z gładko ogoloną twarzą. Teraz- nadgniły umarlak bez nosa. Z lewego oczodołu wystawało mu wyschnięte oko dyndające na czerwonej nitce. Nie doceniłem jego szybkości. Wystawił drugą łapę i machnął. Szpony rozdarły mi spodnie na udzie. Spojrzałem z przerażeniem na dziurę w materiale. Skurwysyn zajęczał i złapał mnie za dłoń z maczetą. Szamotaliśmy się chwilę, jego szczęki były tuż przy mojej twarzy. Nie miałem wyboru. Puściłem linę i spadłem. Całe szczęście, że wciąż trzymałem maczetę.
Gruchnąłem o glebę i zamroczyło mnie.
Gdy otworzyłem oczy ujrzałem świat do góry nogami. Na górze była ziemia, a na niej...horda żywych trupów nieubłaganie się do mnie zbliżająca. Wstałem i wychwyciłem kolejny szczegół. Ze zwartego muru ożywionego ścierwa wyrwało się parę sylwetek i zaczęło biec w moim kierunku. Chryste, jacy oni byli szybcy. Wpadłem w panikę i zupełnie zapomniałem o planie. Z resztą i tak nie mogłem już nic zrobić, bo wyrzutnia wysiała o wiele za wysoko. Jeden z Biegaczy był nagą, alabastrowo-białą kobietą. Burza rudych włosów zasłaniała jej twarz. Poruszała się z demoniczna szybkością. Rzuciłem się do ucieczki. Słyszałem jej wściekły ryk tuż za sobą. Odwróciłem się w biegu i wystrzeliłem. Trafiłem dopiero za trzecią serią.
Nie zwalniając wyznaczyłem sobie cel- studzienka kanalizacyjna! Jeśli uda mi się zamknąć za sobą właz, to będę bezpieczny. Umarlaki są za głupie, by podnieść pokrywę.
Poczułem przypływ nadziei i radość wypełniła moje serce. Nie traciłem jednak obrazu rzeczywistości. Wciąż miałem Biegaczy na ogonie. Jeszcze raz się odwróciłem i strzeliłem w nadgniłego nastolatka w kaszkietówce. Pięknie się zwinął.
Dobrze, że mam w domu bieżnię. Ćwiczyłem każdego dnia i nie tak łatwo mnie dogonić.
Dobiegłem do studzienki, otworzyłem pokrywę, wpakowałem się do środka i szybko zamknąłem za sobą przejście. W samą porę! Po paru sekundach usłyszałem bezsilne tłuczenie skurwysynów.
Radość szybko minęła, gdy zdałem sobie sprawę, że otaczają mnie całkowite ciemności. Machinalnie sięgnąłem po latarkę i nacisnąłem włącznik. Kolisty strumień światła ukazał moim oczom podziemny świat wąskich tuneli poprzecinanych rzekami śmierdzących ścieków. Wyglądało czysto. Wiem, że to stwierdzenie trochę nie pasuje do miejsca, gdzie gówno pływa strumieniami, ale liczy się to, że nie było widać żadnych umarlaków. Nie traciłem jednak czujności. Wyjąłem kompas i skierowałem się na północ. Chciałem jak najbardziej oddalić się od mieszkania by horda całkowicie dała sobie spokój. Przypomniałem sobie o pewnym - zbędnym już - balaście i odrzuciłem go. Biedny Maciek zatonął w puławskich kanałach.
Tak jak przewidywałem, po krótkiej wędrówce wydarzyło się coś z goła nieprzewidzianego. Tuż przede mną poderwał się z wody zombie w pomarańczowej kurtce pracownika kanalizacji. Zareagowałem instynktownie i uciąłem mu łeb maczetą. Wkopałem wciąż kłapiącą głowę do rzeki.
Poczułem, że mnie mdli, usiadłem i schowałem twarz w dłoniach. Nie mogłem dłużej udawać, że to się nie wydarzyło. Z nieskrywanym przerażeniem spojrzałem na rozerwany materiał spodni na udzie.
Nie wiem jak to możliwe- szczęśliwy traf czy cud Boży. Nie miałem żadnej rany. Uniknąłem potwornej śmierci o dosłownie pół milimetra! Poczułem coś, co poeta zapewne by nazwał ,,zanurkowaniem, w krystalicznie czysty strumień życia’’. Ja jednak nie jestem poetą, więc powiem po prostu, że zajebiście się cieszyłem.
Wstałem i ruszyłem w dalszą drogę. Nie można powiedzieć, że byłem w dobrym humorze, bo wciąż znajdowałem się w otoczeniu żywcem wyjętym z horroru. Znów jednak byłem w lepszym położeniu niż parę sekund wcześniej.
Dotarłem do skrzyżowania i rozejrzałem się. Na wprost długi, pusty tunel, na lewo krótszy, kończący się zakrętem. Na prawo...strumień światła oświetlił szarą twarz wykrzywioną we wściekłym grymasie. Umarlak wrzasnął przeraźliwie i rzucił się na mnie. Zawahałem się. Ułamek sekundy, ale zawsze. Chciałem użyć meczety, ale w końcu zdecydowałem się na karabinek. Włożyłem mu lufę w tę rozdziawioną mordę i odpaliłem. Skurwysyn zachwiał się i upadł. Machnął przy tym łapą i, już zupełnie niechcący, rozbił mi latarkę. W jednej chwili znalazłem się sam w nieprzeniknionym mroku. To stało się tak szybko, że aż straciłem równowagę. Na szczęście nie wpadłem w rzekę gówna tylko oparłem się o ścianę. Zakręciło mi się w głowie i już całkowicie straciłem orientację. Usiadłem i zacząłem bezczynnie nasłuchiwać.
To nadchodziło falami. Najpierw strach i wizje a później przemożna chęć paniki. Prymitywny, pierwotny lęk, który niszczy wszystkie bezpieczniki w mózgu, zabiera całą godność, czy zdolność logicznego myślenia.
Miałem wrażenie, że wyszedłem z ciała i oglądam scenę koszmarnej śmierci samotnego człowieka. Człowieka powoli jedzonego przez żywe trupy. Leżącego w totalnej ciemności. Opuszczonego.
Groza wypełniła mój umysł, miałem wrażenie, że spadam w olbrzymią przepaść. Skóra zaczęła wyczuwać drobinki powietrza. Każdy najmniejszy bodziec odbierałem jako ICH obecność. Tego nie da się opisać. Kiedy nie ma różnicy między otwartymi a zamkniętymi oczyma, człowiek zaczyna wariować. Pamiętam, że dostałem dreszczy.
Wtedy właśnie coś usłyszałem. Nie byłem pewien czy to rzeczywistość, czy kolejna wizja. Ciche, klapiące kroki bosych stóp. W pierwszej chwili sadziłem, że to zombie, ale coś się nie zgadzało. Stworzenie nie szurało stopami. Sądząc po odgłosach, zataczało się. Z pewnością - te odgłosy były zbyt chaotyczne jak na żywego trupa.
Zbliżało się. Słyszałem to i czułem. Dlaczego nie sięgnąłem po karabinek? Nie potrafię tego zrozumieć, gdy siedzę w bezpiecznym ( przynajmniej pozornie ) miejscu. Łudziłem się, że to coś mnie minie. Nie czułem już dłoni, tak mocno zaciskałem ją na trzonku maczety. Na chwilę odgłosy ustały. Zacząłem sobie wmawiać, że nic nie słyszałem. To tylko odgłosy rur, nic takiego.
Wpadłem na pomysł, by zacząć iść na czworaka w stronę, z której przyszedłem, ale po pierwsze straciłem wyczucie kierunku, a po drugie wyobraźnia podpowiadała mi, że stwór wciąż tam gdzieś jest i czeka na mój ruch.
Nagle strumień dźwięków zatrzymał moje serce na dobre trzy sekundy. Coś usiadło obok mnie! Usłyszałem wyraźnie strzelanie stawów i ciche sapnięcie. Wstrzymałem oddech w niemym przerażeniu. Wciąż otaczały mnie ciemności, ale przez płaszcz wyobraźni widziałem tajemniczego przybysza. Przebrał kształt moich najgorszych koszmarów. Jego obecność była niezaprzeczalnym faktem, ale mój umysł wciąż bronił się przed rzeczywistością. Pomysł, by zaatakować stwora był jak malutka iskierka. Rozbłysnął nieśmiało w moim umyśle i zgasł przykryty otumaniającą masą strachu. Mogłem tylko siedzieć i czekać.
Następne wydarzenie przepełniło mnie taką zgrozą, że ledwo je pamiętam. Stwór chwycił moją rękę. Nie było w tym dotyku zdecydowanej przemocy. Poczułem, że tuż pod nadgarstkiem zaciska się obręcz miękkich, wilgotnych palców.
Skamieniałem. Uciekłem w najgłębsze zakamarki świadomości, stałem się biernym obserwatorem. Wydaje mi się, że siedzieliśmy tak dłużą chwilę. Czułem na całym ciele ostre jak brzytwa zęby, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu mnie trzymał! Mój wyczulony słuch wyłapał przyprawiające o obłęd odgłosy. Coś jakby mlaskanie czy sapanie. Brzmiało to jakby przybysz chciał coś powiedzieć, ale miał problemy z wysłowieniem.
Poczułem na policzku jego gorący oddech. Pamiętam, że śmierdział zgnilizną i skrzepłą krwią. Usłyszałem mlaśnięcie tuż przy uchu:
.......................................p....................................ppp...........................uuuu.....................hhaaaaaaassssss
Gulgoczący dźwięk, jakby chciał odchrząknąć.
Wtedy właśnie coś we mnie pękło. Instynkt samozachowawczy uderzył tak potężnym impulsem, że udało mu się skruszyć ogarniające mnie przerażenie. Wstałem na równe nogi, ale stwór wciąż mnie trzymał. Chyba rozgniewało go moje nagłe poruszenie, bo zaczął ogłuszająco piszczeć. Nie było w tym dźwięku nic naturalnego. Zniszczył ostatnie szczątki moich nerwów. Wpadłem w szał i zacząłem uderzać na ślepo maczetą. Ostrze zagłębiło się w coś miękkiego i pisk zmienił się w skowyt i wycie. Potwór w końcu mnie puścił, a ja pognałem na oślep. Trzymałem ręce przed sobą jak ślepiec - by nie uderzyć w ścianę. Dużo mi to nie pomogło, bo już po paru krokach wpadłem do wody. Natychmiast z niej wyszedłem. Z pewnością była skażona krwią umarlaków. Na szczęście trucizna nie wleciała mi do ust. Otrząsnąłem się i wtedy usłyszałem za sobą mlaśnięcie. Tuż za moimi plecami.
Nie wiem jak długo biegłem. Może godzinę a może dziesięć minut. Czas przestał istnieć. Uciekałem od najmniejszego źródła jakiegokolwiek dźwięku. W końcu uderzyłem w coś twardego i straciłem przytomność...

Otworzyłem oczy, ale dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie, że odzyskałem świadomość. Usiadłem i wyciągnąłem rękę przed siebie. Złapałem cienki podłużny przedmiot.
Jakaś rurka?
Mózg powoli budził się z letargu. Przypomniałem sobie ostatnie wydarzenia i natychmiast się rozbudziłem.
Szczebel drabiny!
Wspiąłem się na górę i odsunąłem pokrywę. Światło boleśnie wbiło mi się w źrenice. Wyczołgałem się na zewnątrz i rozejrzałem. Z każdej strony otaczały mnie porzucone samochody.
Byłem na Lubelskiej- głównej ulicy Puław. Zszedłem ze swojego osiedla- Niwy by znaleźć się całe 700 metrów od domu.
Napisałem, że światło mnie poraziło. I taka była prawda, mimo tego, że zaczynało się już ściemniać. Poczułem nagle przerażające osamotnienie. Czułem się jak pojedynczy pionek na szachownicy potworów. Przeszedłem kawałek i coś huknęło w szybę obok mnie.
W zardzewiałym Fordzie Focusie siedział przypięty pasami zombie. Stara, zasuszona głowa wystająca z ubranego w garnitur ciała. Spojrzałem w puste oczodoły umarlaka i wtedy... chyba zwariowałem.
To co stało się w kanałach rozwaliło mnie. Straciłem resztki opanowania.
Pobiegłem w stronę najbliższego budynku, starając się nie zwracać uwagi na wykrzywione twarze w oknach samochodów.
Zatrzymałem się przy długim budynku tak zwanym ,,tasiemcu’’. Na parterze były kiedyś sklepy, a na piętrze mieszkania. O dziwo, masywne, okratowane drzwi były otwarte. Wszedłem do pomieszczenia i usiadłem pod przeciwległą do wejścia ścianą.
Nie wiem jak długo starałem się przeczekać atak paniki. Trochę minęło.
Gdy wróciły mi zmysły, zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w sklepie papierniczym. Kiedyś panował tu całkiem spory ruch, teraz było tu cicho. Do czasu...
Coś metalowego upadło na podłogę i zaczęło się toczyć. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem za ladą przymknięte drzwi.
Zerwałem się na nogi i już miałem podejść gdy...
Stare zawiasy skrzypnęły przeraźliwie i przejście otworzyło się. W progu stała mała dziewczynka w poplamionej krwią, białej sukieneczce. Długie, czarne włosy zasłaniały jej twarz. Stała tak, z opuszczoną głową, i kiwała się lekko.
Nie urodziłem się wczoraj. Nie jestem idiotą z horrorów. Nie podszedłem do niej i nie spytałem:
- Hej, nic ci nie jest?
Nie potrząsałem nią, nie nadstawiałem karku by wskoczyła na barana, w ogóle jej nie dotknąłem.
Wyjąłem karabinek i strzeliłem jej w ryj.
Odleciała dobrych parę metrów i gruchnęła o betonową posadzkę. Poczułem się pewniej i zacząłem przeszukiwać budynek. Nie znalazłem już żadnego skurwysyna a zajrzałem do każdego kąta. Na dworze zrobiła się już noc więc postanowiłem, że jutro wrócę do domu.
Starałem się przespać, ale wspomnienia ostatnich paru godzin tak dały mi się we znaki, że zaczynam panikować, gdy zamykam oczy. Znalazłem więc kartkę papieru i długopis i staram się wszystko opisać. Pomyślałem, że jeśli przeleję tu swoje koszmary, to poczuję się lepiej. Niestety, nie pomogło. Wciąż nie mogę spać i wątpię czy uda mi się to bez morfiny, trawki czy innego gówna. Pomyślałem sobi
Słyszałem coś! Idę to sprawdzić.

Puławy 28 września 2024 roku.
07:08

Widzę, że skończyłem w dramatycznym momencie. Nic się nie stało, to był tylko szczur. Na zapleczu znalazłem cudem ocalałe fajki. Smakowały wyśmienicie. Napis: ,,palenie zabija’’ poprawił mi humor. W świecie w którym umarli powstają z grobów rak przestaje być problemem. Już jasno, więc zaraz będę iść. Widzę przez okratowane okno moje osiedle. Nigdy nie mogłem ustalić jakie wrażenie wywiera na mnie Niwa. Z jednej strony to typowe blokowisko na wzniesieniu, tak bardzo zagęszczone, że okna zdają się zlewać w oczy jakiejś olbrzymiej, karykaturalnej bestii. Jest jednak coś uspokajającego w tym widoku. Biała barwa budynków daje nadzieje, że ten betonowy olbrzym nie ma złych zamiarów. Taki mini Babilon, czy wieża Babel. Postmodernistyczne Minas Tirith.
Pisząc te pierdoły staram się zamaskować mój prawdziwy humor. Jeżeli ktoś kiedyś przeczyta te strony, to mam nadzieję, że nie będzie to opóźniony w rozwoju mongoloid i domyśli się, co teraz czuję. Chyba już wystarczająco napisałem o strachu i grozie. Idę!

Dom, słodki dom! Udało się. Wszystko gra, okolica jest czysta. Byłem czujny jak ryś i jestem pewien, że nie przywlokłem za sobą żadnego śmierdziela. Dobrze jest wrócić na stare śmieci. Teraz będę ostrożny jak nigdy. Wciąż mam przed oczami ostatnie wydarzenia. Nie! Nie chce o tym myśleć. To był tylko sen. Zaczynam urlop!

Puławy 16 października 2024 roku.
09:10
Udało mi się przewegetować ponad pół miesiąca. Popadłem w marazm, nie chciało mi się pisać. W radiostacji cisza. Właśnie skończyły mi się zapasy żywności! Starałem się racjonować, ale dzisiaj zjadłem ostatnie resztki. Teoretycznie mogę pójść do sklepu za rogiem, ale chcę zbudować dodatkowe umocnienia na balkonie. Po ostatniej przygodzie przestałem się tu czuć bezpiecznie. Pójdę trochę dalej, na wschód. Najbliższy super market- Carrefur jest zaraz przy Niwie, ale ja muszę udać się dalej- do Kauflandu.
Przygotowałem się już do wyprawy. Tym razem wezmę dziennik ze sobą, nigdy nic nie wiadomo.
Ostatnio czuję się wyprany z emocji. Chyba nawet przestałem się bać. Dobrze, trudno jest cieszyć się uczuciami, gdy jest się w mieście opanowanym przez żywe trupy.
Czasami miewam omamy słuchowe. Wydaje mi się jakby ktoś śpiewał tuż za ścianą. To tylko wytwór znużonego umysłu i zszarganych nerwów. Wciąż mam problemy ze snem. Szepty w ciemności...
Wyruszam...


O Boże jedyny, co to było? Czy nigdzie nie jestem już bezpieczny? Przecież ten stwór bez problemu może wejść do mojego domu. Co robić? A jeśli szedł za mną? No nic, poświęcę tę chwilę, by opisać ostatnie wydarzenia.
Zszedłem po linie i skierowałem się w stronę marketów. Minąłem białe wieżowce bez problemów. No, może z jednym wyjątkiem. Przechodziłem właśnie obok ostatnich okien, gdy w jednym z nich zobaczyłem zgniłą twarz kobiety z kręconymi, czarnymi włosami. Jej facjata bardziej przypominała czaszkę naciągniętą szarym, złuszczonym pergaminem. Zauważyłem, że trzymała przy piersi mały tobołek. Nie zdążyłem się przyjrzeć co w nim było. ,,Mamuśka’’ rozbiła głową szybę i narobiła strasznego huku. Musiałem uciekać. Na szczęście w pobliżu nie było żadnego Biegacza.
Ominąłem główną ulicę i przeszedłem ciasną alejką otoczoną po obu stronach drzewami. Czułem się trochę nieswojo, ale na szczęście nic na mnie nie wyskoczyło.
Przedarłem się przez zarośla i wyszedłem na wielki parking przed Kauflandem. Tuż obok wejścia jest budka z wózkami. Przeszedłem parę kroków i usłyszałem jakiś hałas dochodzący z tamtej strony. Wyjąłem karabinek i wycelowałem. W samą porę bo po drugiej stronie placu pojawiło się trzech Biegaczy. Jeden z nich był łysym pracownikiem sklepu w służbowym ubraniu. Drugi cały na moro ( wojskowy?). Trzecim z biegaczy była jakaś kobieta z jedną ręką.
Dzielił mnie od nich cały plac, ale i tak miałem problemy z wycelowaniem. Chyba wyszedłem z wprawy. Łysy skurwysyn był już niemal przy mnie, gdy wpakowałem mu kulkę w łeb. Jucha chlupnęła na beton i trup upadł na plecy.
Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do sklepu. Drzwi wejściowe były wywarzone. No tak, gdy zaczyna się epidemia, to supermarkety są jednym z najczęściej wybieranych miejsc na kryjówkę. I tam dochodzi do największych rzezi...
Główny korytarz był wysmarowany krwią. Czerwone smugi przywodziły na myśl straszne wizje. Otrząsnąłem się i odwróciłem wzrok.
Część żywności popsuła się, więc w całym sklepie śmierdziało zgnilizną. Wyczuwałem jednak jeszcze jeden zapach - dobrze mi już znany - odór śmierci.
Szybko zapakowałem konserwy i inny świeży jeszcze prowiant. Skierowałem się w stronę działu z narzędziami. Niestety, nie znalazłem wszystkiego, co było mi potrzebne. Szlifierka kątowa była tylko jedną z tych rzeczy. Nie chciałem długo zostawiać w sklepie, więc podjąłem decyzję. Na północny wschód od sklepu, wśród żółtych wieżowców stojących naprzeciwko Niwy, znajdował się specjalistyczny sklep. Założyłem ciężki już plecak i ruszyłem w drogę.
Poczułem się dużo lepiej, gdy wyszedłem na świeże powietrze. W Kauflandzie nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś mnie obserwuje.
Postanowiłem, że wrócę drogą którą przyszedłem. Mogłem wybrać szybszą trasę, ale z pewnością nie byłoby to bezpieczniejsze. Jak piszą w poradnikach: zawsze lepiej nadłożyć drogi i przejść sprawdzoną ścieżką, niż ryzykować spotkanie z watahą umarlaków. Zastosowałem się do tej rady.
Wyszedłem obok Carrefura i skręciłem w lewo. Musiałem przeciąć Lubelską, a to oznaczało lawirowanie między porzuconymi samochodami. Tym razem jednak nie zauważyłem żadnego uwięzionego skurwysyna. Byłem już przy żółtych wieżowcach, gdy zobaczyłem coś dziwnego. Tuż za zakrętem, nad ziemią unosiło się coś jakby czarna chmura. Mój cel był tuż przed zakrętem, ale nie mogłem powstrzymać ciekawości, to w końcu tylko parę kroków. Teraz żałuję, że posłuchałem tego głupiego uczucia. Przeszedłem to parę metrów i o mało nie zwymiotowałem. Pod posterunkiem policji, na czerwonym od krwi parkingu, leżały całe stosy wyczyszczonych do naga szkieletów pośród, nie do końca jeszcze objedzonych, zwłok. Niektóre się jeszcze ruszały. Widziałem drgający konwulsyjnie kadłub jakiegoś nieszczęśnika. Głowa z wyszarpanym policzkiem poruszyła się i zaczęła kłapać zębami w moją stronę.
Czarna chmura, którą wcześniej widziałem okazała się być chmarą much. Wiedziałem co tu się wydarzyło i to wywołało we mnie jeszcze większą zgrozę.
Gdy epidemia okazała się być nie do powstrzymania ludzie w panice zwrócili się do tych, którzy bronili ich bezpieczeństwa w czasach pokoju. Niemal widziałem te tłumy rozszalałych ludzi dobijających się do drzwi posterunku. Taki hałas musiał zwabić całą armię zombie...
Poczułem niepokojące pulsowanie w głowie. Zawróciłem i udałem się do sklepu nie patrząc w tył.
Musiałem dokonać włamania, ale jestem pewien, że nikt nie będzie miał mi tego za złe. Na szczęście znalazłem cały sprzęt. Byłem gotów do dalszej drogi mimo dziwnych szumów w uszach. Pewnie znowu szajba...
Wyszedłem na zewnątrz, przeszedłem parę kroków i usłyszałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Wysoki, przerażający pisk, który nie mógł wydobyć się z ludzkiego gardła. Odwróciłem się i zobaczyłem: maleńką, czarną kropkę na szczycie ostatniego wieżowca. Moje nogi wrosły w podłoże, gdy to coś wzbiło się wysoko w powietrze i przeskoczyło na następny budynek. Stwór przeszedł po pionowej ścianie w dół i wydał z siebie kolejny pisk. Złapałem się za głowę, bo poczułem, jakby bębenki miały mi pęknąć.
Ból mnie otrzeźwił, rzuciłem się do ucieczki.
Słyszałem jak skacze i przybliża się do mnie. Gdy dobiegłem do Lubelskiej nie powstrzymałem się i zerknąłem przez ramię. Potwór był tylko parę metrów ode mnie, na najbliższej ścianie.
Wyglądał jak szkielet na którym została ostatnia warstwa czarnego mięsa. W niektórych miejscach kość była doskonale widoczna- głównie na nogach i ramionach.
Wiedziałem, że nie dam rady przed nim uciec, widziałem, że gotował się już do ostatniego, morderczego skoku. W ciągu ułamku sekundy instynkt samozachowawczy podsunął mi rozwiązanie - zrzuciłem plecak i wczołgałem się pod najbliższy samochód.
Bestia runęła na dach pojazdu i zaczęła skakać. Czułem jak podwozie samochodu zaczyna mnie zgniatać. Wystawiłem dłonie i napiąłem mięśnie.
Znów rozległ się ten piekielny pisk i poczułem, że potwór zeskoczył z dachu. Wyjąłem powoli maczetę, bo wiedziałem co za chwilę nastąpi. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem czarną stopę. Była za daleko, więc czekałem na rękę sięgającą w moją stronę. Zamiast tego stwór pochylił się i miałem okazję zobaczyć jego twarz. Bardziej przypominała czaszkę z tym, że pokrywały ją jeszcze warstwy czerwonego mięsa. Najgorszy był brak warg. Dawało to bestii wątpliwy urok uśmiechniętej kostuchy. Podniosłem wzrok i z niedowierzaniem spojrzałem na wystający i pulsujący lekko mózg. Wyglądało to, jakby ktoś przekroił czaszkę potwora na pół.
Sięgnąłem po karabinek (w wiadomym celu), ale niestety nie zdążyłem. Bestia wyprostowała się i zaczęła ciągnąć samochód. Szło jej to dość powoli, więc zdążyłem złapać się podwozia.
Przeszliśmy tak parę metrów aż w końcu mój przeciwnik zrozumiał, że tak mnie nie dostanie. Znów się pochylił i nasze ( czy raczej moje, bo on nie miał oczu) spojrzenia spotkały się. Zimny dreszcz przeszedł mnie od stóp do głów, wzrok zaszedł mgłą. Stwór podniósł głowę i wtedy właśnie usłyszałem dobrze mi znany głos:
- Choć ze mną synu.
Musi być ze mną naprawdę słabo skoro słyszę takie rzeczy. Bo myśl, że to potwór wypowiedział tę kwestię jest bardziej niż absurdalna, prawda? Stuknąłem lekko głową w beton by oprzytomnieć. Pomogło. Wtedy właśnie stało się to czego od początku się spodziewałem. Bestia wsadziła łapę pod podwozie. Jedyne, jednak co mnie zdziwiło to fakt, że w tym ruchu nie było widać agresji. Zupełnie jakby umarlak chciał mnie uspokoić i podać mi rękę. Rzecz jasna nie udało mu się to. Machnąłem maczetą, ale było za mało miejsca by wyprowadzić potężny cios. Nie udało mi się odciąć mu ręki. Ostrze ześlizgnęło się po kości. Z pewnością jednak przeciwnik poczuł to uderzenie, bo wycofał się. Usłyszałem jeszcze ciche uderzenie w oddali i nastała cisza.
Leżałem tam chyba ze dwadzieścia minut, gdy odważyłem się w końcu poruszyć. Obok było wejście do kanałów, ale pomyślałem, że wolę zginąć niż znowu tam zejść.
Bardzo powoli i ostrożnie wyczołgałem się spod samochodu. Nigdzie nie było widać potwora, ale nie byłem sam. Hałas który wywołaliśmy przyciągnął pobliskich skurwysynów. Posłałem kilku najbliższych do piachu i z duszą na ramieniu pobiegłem do domu. Udało mi się ich zgubić bez problemów. Po spotkaniu z tym...czymś chyba nie musze opisywać, że w drodze do domu rozwaliłem jeszcze paru regularnych umarlaków? Byłem tak przerażony, że nie czułem nawet ciężaru plecaka. Wpadłem jak burza do domu i zacząłem zabijać okna deskami. Po skończonej pracy poczułem, że muszę przelać swe troski na papier.
Kurwa! Zaczynam słyszeć, że ktoś puka w te cholerne deski. To tylko omamy, muszę się jakoś uspokoić. Mam chyba jeszcze zapas trawki. Albo nie, morfina będzie lepsza, tak. Zaraz sobie wstrzyknę dawkę. Mam mnóstwo żarcia, starczy chyba na cały miesiąc. Oczywiście będę musiał wyznaczyć głodowe racje, ale do tego jestem już przyzwyczajony. Cholera, wciąż coś słyszę. Tu nic nie ma, jestem sam. Idę sobie przygotować koktajl. Dzisiaj już nic nie napiszę.

Puławy 18 października 2024 rok.
13:35

Nie pisałem jeden dzień. Musiałem odpocząć. Przedwczoraj przedawkowałem. Głosy odeszły, ale musiałem znosić działanie koktajlu. Zupełnie skamieniałem. Po kolei traciłem kontrolę nad każdym systemem swojego ciała. Nie chcę o tym pisać. Nawet teraz czuję się skołowany, to jednak nic w porównaniu ze wczorajszą zwałą. Używki pozwalają zapomnieć o otaczającym świecie, ale ucieczka z jednego koszmaru w drugi nie jest odpowiedzią. Nawet teraz, gdy nie mam nic do stracenia, czuję wyrzuty sumienia. Dlaczego? Nie wiem. Boję się niszczyć swój mózg nawet w świecie, w którym wszyscy chcą go zjeść. Muszę wyznaczyć sobie jakiś cel. Coś więcej poza przetrwaniem. Codziennie nasłuchuję i wysyłam wiadomości w eter, ale to nic nie daje.

Boję się, że tamten stwór wróci. Boję się, że on naprawdę nie istnieje, że jest wytworem przetrawionego strachem umysłu. Jestem już tym wszystkim cholernie zmęczony.
Nie mam o czym pisać. Nie mam już siły na nic…

Puławy 21 października 2024 rok.
08:37

Postanowiłem, że opiszę w końcu wydarzenia, które doprowadziły mnie do mojego smutnego stanu. Tak jest - jak raz coś zacząłeś to skończ.
Przerwałem ostatnim razem na sierpniu 2024 roku. No tak…wtedy sprawy przybrały naprawdę zły obrót. Ukrywałem się wtedy z moją rodziną ( ojcem, wujkiem, matką, siostrą i dwoma braćmi ) i paroma znajomymi w podziemiach budynku starej jednostki wojskowej. Byliśmy naprawdę świetnie uzbrojeni. Mieliśmy stały kontakt z innymi grupkami ocalałych i z patrolami łowców. Coś jednak się nie zgadzało. Skurwysyny wciąż nadchodziły. Nawet jeśli sprzątnęliśmy całą grupę, nawet jak siedzieliśmy cicho jak myszy - oni wiedzieli. Próbowaliśmy temu zaradzić - wytłumialiśmy ściany, maskowaliśmy nasz zapach, ale wszystko na nic.
Gdzieś w połowie sierpnia umarlaki przełamały barierę bez żadnego ostrzeżenia. Pamiętam…choć pisanie o tym przychodzi mi z trudem.
Było późno w nocy i wszyscy już spaliśmy, gdy usłyszeliśmy rozdzierający krzyk- To wujek Albert stojący akurat na warcie.
- Uciekamy! - krzyknął ojciec - Wiecie co robić, ćwiczyliśmy to już setki razy.
Błyskawicznie się ubrałem i zgarnąłem przygotowany wcześniej ekwipunek. Reszta rodziny uwinęła się równie sprawnie ale...oni byli szybsi.
Parę głośnych huków i klapa na górze ustąpiła pod ciężarem ożywionego ścierwa. Na schody wysypała się fala umarlaków. Na przedzie kolumny byli oczywiście Biegacze.
- Szybciej! - krzyknąłem w stronę mocującego się z drzwiami ojca. Ręce mu potwornie drżały i miał problemy z trafieniem w dziurkę od klucza.
Udało mi się ustrzelić dwóch skurwysynów, ale to była tylko kropla w morzu. Dopadli moją matkę...
Widziałem jak ją obalili na ziemię...jak jeden z nich wyszarpał jej policzek.
Siostra zaczęła płakać, a bracia rzucili się na ratunek. Jeden z nich został wciągnięty w masę potworów. Odwróciłem wzrok. Podkomendni mojego ojca stworzyli półkole i strzelali do przeciwnika. Nie mieli szans. Zombie nieubłaganie się zbliżały.
- Idziemy! - krzyknął ojciec przez łzy.- Już!
Runąłem w stronę drzwi. Wraz z resztą rodziny opuściłem budynek i zagłębiłem się w ciemną noc.
Otaczały nas wysokie krzaki. Poczułem się jak w dżungli. Strach dławił gardło, niczym równikowa spiekota. Wtedy właśnie stało się coś, co jeszcze bardziej mną wstrząsnęło. Odwróciłem się i zobaczyłem, że znajomi ojca - ludzie których znał jeszcze z dzieciństwa, biegli w stronę drzwi. Tuż za nimi- skurwysyństwo.
Umarlaki deptały im tuż po piętach. Widziałem radość i nadzieję malującą się w oczach uciekających ludzi. W jednej chwili uczucia te zmieniły się w paniczny strach. Zobaczyłem jeszcze ich wyciągnięte w błagalnym geście ręce i drzwi zamknęły się tuż przed nimi.
- Musiałem to zrobić - powiedział ojciec bardziej do siebie, niż do nas.
Siostra wciąż płakała. Staliśmy jeszcze chwilę osłupieni, wsłuchując się w potworne odgłosy za drzwiami.
- Nie mamy czasu. - Brat pierwszy przerwał ciszę.- Idziemy.
Założyliśmy noktowizory i świat zabarwił się na zielono. Otaczały nas jęki i drżące zarośla. Serce omal mi nie pękło od nadmiaru adrenaliny.
Szliśmy gęsiego. Ojciec pierwszy, ja, siostra i brat. Widziałem już ulicę, gdy usłyszałem za sobą krzyk. Odwróciłem się i ujrzałem splątana ciała w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą szła Monika.
Brat wrzeszczał wściekle i strzelał w skurwysynów.
Zawołałem go po imieniu, ale nie zareagował.
- Zostaw go! - usłyszałem za sobą, ale zignorowałem ten głos. Przeskoczyłem nad kupą ciał i spoliczkowałem brata.
- Idziemy!- rozkazałem.
Podziałało. Sprawiał wrażenie pozbawionej życia kukły, ale poszedł za mną. Wybiegliśmy na ulicę i dopiero wtedy poczuliśmy, że pada.
Miasto wygląda przerażająco, gdy nie jest rozświetlone przez latarnie. Całe szczęście, że mieliśmy na sobie noktowizory. Jęki i mlaski zostały za nami. Dźwięk kropel rozbryzgujących się na betonie uspokajał, ale wiedzieliśmy, że to tylko ułuda. Byliśmy równie bezpieczni, co muchy uwięzione w pajęczej sieci.
- Gdzie? - wybełkotał brat.
Ojciec spojrzał na niego i zdjął na chwilę noktowizor.
- W naszym starym domu jest świetna kryjówka. Przygotowywałem ją od miesięcy. Będziemy tam bezpieczni.
Ruszyliśmy truchtem w stronę bloków. Wciąż jednak byliśmy ścigani. Z każdej strony pojawiały się skurwysyny. Nie mogłem tego zrozumieć. Zupełnie jakby wisiały nad nami wielkie, czerwone strzałki.
Pamiętam jak sam otarłem się o śmierć. Wchodziliśmy właśnie do wąskiej uliczki. Po prawej stronie była kępa krzaków. Nic nie było słychać, w ogóle się nie ruszała więc zignorowaliśmy ją. W jednej chwili wyskoczył z niej Biegacz i runął w moją stronę. Ledwo nadgnity trup lekarza w białym fartuchu. Załatwiłem go w ostatniej sekundzie. Dobrze, że mieliśmy ze sobą AK - ta broń jak żadna inna podnosi moją pewność.
Byliśmy już na Niwie i widziałem długi chodnik podchodzący pod moją klatkę. Ścieżka otoczona z każdej strony przez krwistoczerwone drzwi do klatek...
Jedna z nich wyleciała z impetem i uderzyła w mojego brata. Z powstałego otworu zaczęły wychodzić umarlaki. Strzelałem ile sił, ale to nic nie dało. Paweł miał złamaną nogę i nie mógł iść.
- Uciekaj!- krzyknął. Już!
Nie miałem zamiaru się poddawać, wolałem zginąć u jego boku, niż zostawić go na pewną śmierć. Nie doceniłem jego determinacji.
Przyłożył lufę do głowy i pociągnął za spust.
Powstrzymałem falę obezwładniającej rozpaczy i zacząłem najbardziej rozpaczliwą ucieczkę mego życia. Biegłem ramię w ramię z ojcem, a przed oczami migały mi obrazy zmasakrowanych członków rodziny.
Dobiegliśmy do połowy chodnika, widziałem już mój balkon i zwisającą z niego linę i wtedy właśnie... ojciec potknął się.
Zatrzymałem się natychmiast i wyciągnąłem rękę by mu pomóc gdy zauważyłem, że z kieszeni wyleciał mu mały, czarny przedmiot.
Podniosłem go, zdjąłem noktowizor i przyjrzałem mu się w świetle gwiazd. Na rogu migotała mała, czerwona żaróweczka. Odwróciłem go i moim oczom ukazał się emblemat- czaszka na tle płonących, anielskich skrzydeł.
W jednej chwili wszystko zrozumiałem. Dlaczego nic nam się nie udawało, dlaczego skurwysyny zawsze wiedziały gdzie jesteśmy.
Pisałem już o świrach uznających umarlaków za aniołów śmierci. No właśnie, mój tatuś był jednym z nich.
Urządzenie, które trzymałem służyło do emitowania ultradźwięków. Niesłyszalnych dla ludzkiego ucha, ale wabiących żywe trupy.
Ojciec spojrzał na mnie ze zrozumieniem i coś jakby...smutkiem? Widziałem, że tworzyła się za nim ściana żywych trupów, ale nic nie powiedziałem. Umarlaki szły przyciągane nieistniejącymi dla mnie dźwiękami.
Mężczyzna wyciągnął dłoń i popatrzył mi prosto w oczy.
- Choć ze mną synu.
W jednej chwili zobaczyłem przed oczami niezliczone ciała pożerane przez spragnione krwi trupy. I nie chodzi mi tylko o rodzinę. Widziałem żołnierzy, znajomych, czy nawet dopiero co poznanych ludzi. Wszyscy oni spotkali mnie kiedyś na swej drodze życia.
Wszyscy oni zginęli przez człowieka stojącego przede mną.
Wyjąłem pistolet i bez słowa przestrzeliłem mu oba kolana.
Padł na ziemię i zaskomlał. Pochyliłem się, rozwarłem mu szczęki palcami i wsadziłem mu to jego pierdolone urządzonko prosto w gardło.
Słyszałem jeszcze jak charczał, ale nie odwróciłem się już ani razu. Nawet gdy do moich uszu dobiegły odgłosy rwanego mięsa i zduszone krzyki.
Wspiąłem się po linie na balkon i zastałem idealnie urządzoną bazę. Wszystko czego tylko potrzebowałem do życia - Urządzenia do łapanie deszczówki, generator na benzynę i na dynamo. Cały arsenał najprzeróżniejszych broni, wypchaną po brzegi lodówkę i radiostację.
Nie wiem dlaczego ojciec chciał nas tu sprowadzić ( albo czy w ogóle chciał ). Jaki był jego plan? Nie mam pojęcia. Myślę...
Nawet nie wiem jak zacząć, więc po prostu to napiszę. Przed chwilą odebrałem wiadomość przez radiostację. W końcu, po miesiącach czekania, dostałem wiadomość. I to JAKĄ wiadomość. Usłyszałem komunikat po angielsku - amerykańskie siły lotnicze mają zamiar zbombardować to miasto. Jest to częścią programu ,,Odrodzenie’’. Nie podali szczegółów. Powiedzieli tylko by ewentualni ocaleni kierowali się na zachód. Mam dwa dni by się spakować i wyruszyć do punktu zbiórki. Podali szerokość i długość geograficzną. Trochę to daleko więc najlepiej jeśli wyruszę ASAP ( As Soon As Possible ).
Jak się z tym czuję? O dziwo tak dobrze jak jeszcze chyba nigdy. Będzie trochę ciężko opuścić dom, ale kojarzy mi się on głównie z cierpieniem i samotnością.
NIE JESTEM SAM! Mam ochotę wejść na najwyższą górę świata albo dać mokrego buziaka najbardziej zgniłemu skurwysynowi na osiedlu. No dobra, trochę przesadziłem.
Kończę teraz pewien rozdział mego życia. Rozdział szczerze mówiąc niezbyt radosny. Nie będę go wspominał z łezka w oku. Nie wiem co mnie czeka, ale po raz pierwszy od miesięcy czuję radość. W najbliższym czasie czeka mnie wiele akcji i mam nadzieję spotkam w końcu innego żywego. Mam nadzieję, że nie będę potrzebował już tego pamiętnika. Już teraz mam ochotę pobiec do radiostacji i porozmawiać nawet z automatyczną sekretarką. Może jeszcze kiedyś coś napiszę, ale teraz czuję taki przypływ energii, że mam ochotę robić co innego.
Cóż więc mogę rzec na zakończenie? Do zobaczenia, Audieu, Bonjour czy co tam. Hmm, może kiedyś komuś pokażę ten pamiętnik, wydadzą mnie i zostanę autorem bestsellera? To kusząca myśl.

Koniec części pierwszej.

Od autora:
Skojarzenia z I am Legend jak najbardziej na miejscu. Nie siliłem się na oryginalność pisząc ten tekst. Niektóre dane zaczerpnąłem z Zombie Survival Maxa Brooksa. Mam nadzieję, że się podobało.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Ścieżka zapomnianych cz.1 [fantasy]




Niewielki namiot rozświetlały dwie, wbite w ziemię pochodnie. Ciepły blask ognia tańczył na twarzy dostojnego mężczyzny siedzącego na drewnianym fotelu. W otoczeniu dostojnika znajdowały się jeszcze dwie osoby. Stojący obok tronu służący, w prostej, szarej szacie i skryta w cieniu, siwowłosa kobieta. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami kołysała się w przód i w tył i mamrotała coś pod nosem jak w narkotycznym upojeniu.
Dostojnik zdawał się jej nie dostrzegać. Zaciskał kurczowo dłonie na poręczach swojego tronu, spoglądając w stronę wejście do namiotu z wyraźnym wyczekiwaniem.
Po chwili poły uchyliły się i do pomieszczenia wszedł młody, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna. Widać było, że wyrwano go ze snu. Miał na sobie zaledwie przepaskę biodrową a zaspane, półprzymknięte oczy otworzyły się szeroko dopiero gdy zobaczył siedzącego na tronie dostojnika.

- Ojcze – zwrócił się w stronę podwyższenia, po czym pochylił z szacunkiem głowę i uklęknął.

- Wybacz, że o tak później porze wezwałem cię na rozmowę. - Władca ujął w dłoń końcówkę przerzuconego przez ramiona złotego pasa. – Nikt jednak nie może usłyszeć tego, co za chwilę ci ujawnię.

Młodzian z ciekawością uniósł głowę. Ojciec wyglądał trochę jak upiór. Światło pochodni oświetlało jedynie lewą część jego twarzy, reszta skryta była w mroku. Cykanie świerszczy na zewnątrz i zimne, wieczorne powietrze dopełniały nastrój grozy. To było jednak tylko złudne wrażenie. Ojciec był zarówno sprawiedliwym i dobrotliwym władcą jak i lojalnym przyjacielem.

- Wczorajszej nocy nasza Widząca zobaczyła coś bardzo niepokojącego – spojrzał przelotnie na siedzącą w ciemności kobietę po czym westchnął. – Jesteś naszym najlepszym wojownikiem, powiem więc wprost. Nasza wioska jest w niebezpieczeństwie. Wiedząca rzekła: Mężczyzna z trzema rogami na hełmie przyniesie nam krew i śmierć.

- Ojcze jakże to? Przecież Zapomniani o nas nie wiedzą. Filary przodków nas chronią.

- Nie przerywaj mi Drogomile – upomniał go władca.

- Wybacz Ojcze.

Dostojnik pochylił się i wbił świdrujący wzrok w poddanego.
- Nie wiem jak to możliwe. Słyszałeś zapewne o pogłoskach mówiących, że poprzedni Ojciec wioski utrzymywał kontakt z Zapomnianymi. Zapewniam cię, że to wszystko brednie. Odkąd nasi przodkowie założyli ten święty przybytek, nikt nie wyszedł poza filary. Obawiam się, że teraz to będzie musiało się zmienić.

Drogomił spojrzał na władcę z przerażeniem. ,,Nie to niemożliwe – pomyślał wracając myślami do żony i dwójki dzieci. Nie może mnie o to poprosić.’’
Ojciec spojrzał władczo na stojącego obok tronu służącego, który natychmiast ujął kij i położył pod tronem niewielki pojemnik wypełniony piachem. Narysował znak – dwa trójkąty, dotykające się czubkami, tworzące razem symbol klepsydry.

- Ten tajemniczy wojownik, przewodzi grupie ludzi noszących ten znak. Wjadą tutaj na czarnych rumakach i wszystkich, bez litości zabiją.
Służący zamazał symbol i odstawił pojemnik.
Władca odchylił się i spojrzał z góry na Drogomiła.

- Być może ty będziesz w stanie rozwiązać tę zagadkę i powstrzymać wiszący nad nami los. Będziesz musiał udać się do Zapomnianych Krain i poszukać odpowiedzi. A jeśli będzie trzeba – zabić rogatego wojownika.

- Zrobię jak rozkażesz Ojcze.

Starszy człowiek uśmiechnął się dobrotliwie.
- Nikt nie nadaje się do tego zadania lepiej niż ty, przyjacielu.

Drogomił poczuł w sercu dumę, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Ojcze, czy możesz mi powiedzieć coś o Zapomnianych Krainach? Co ja tam znajdę?
Władca westchnął ciężko i poruszył się niespokojnie na tronie. Cykanie świerszczy na zewnątrz  nagle ustało, jakby nawet te niewielkie owady chłonęły każdą informację o tajemniczym świecie poza filarami.

- Zobaczysz cuda o jakich ci się nawet nie śniło. To o czym mówili ci nauczyciele, gdy byłeś młodszy to dopiero początek.  Pamiętaj jednak, że im dalej wejdziesz w Zapomniane Krainy tym gorszych doświadczysz również bluźnierstw. Ludzie żyjący poza naszymi granicami każdego dnia obrażają Jedynego jedząc mięso i dopuszczając się nawet gorszych wykroczeń.  
Boska równowaga nic dla nich nie znaczy. Będziesz wystawiany na próbę. Życie obcych będzie ci się wydawać lepsze i wygodniejsze. Jestem jednak pewien, że nie zapomnisz tego kim jesteś, ani skąd się wywodzisz.

- Nie zawiodę cię Ojcze. – zapewnił gorliwie Drogomił. – Przysięgam.

Władca wstał z tronu i dotknął prawą ręką czoła poddanego.
- Błogosławię cię w imię swoje i Jedynego. Pamiętaj, jesteś naszą nadzieją, naszym mistrzem.

Ojciec dobrotliwie uniósł głowę młodziana i uśmiechnął się do niego.
- A teraz idź już przyjacielu, do swojej żony i dzieci. Pożegnaj się z nimi albowiem jutro wyruszasz na północ, do Zapomnianych Krain.
Poły namiotu rozwarły się na całą szerokość i światło we wnętrzu pomieszczenia zgasło. Młody wojownik skłonił się raz jeszcze i wypełnił polecenie Ojca.

*****************************************************************************

Zgodnie z tradycją przodków zacznę od odwołania się do Jedynego i jego potęgi.

Qua Jedyny, tyś stworzył niebo i ziemię i wszystko co na niej żyje.
Tyś stworzył świętą równowagę i oddzielił to co boskie, od tego co plugawe.
Pobłogosław proszę w równej mierze mnie jak i każdego kto zapozna się z mymi myślami.
Daj mi siłę bym mógł kontynuować swą podróż; dla Twej chwały
Daj temu co poznaje me myśli mądrość, by mógł wyciągnąć z nich lekcje; dla Twej chwały
Uwieńcz mą podróż sukcesem, bym dalej mógł sławić Twe imię; dla Twej chwały
Niechaj ten co poznaje me myśli pozna Twą potęgę przez me czyny.
Niechaj tak się stanie w imię Twoje Qua Jedyny.

Nazywam się Drogomił i mam zamiar ukazać Ci moje myśli i moją duszę. Zostałem wybrany by uratować wszystko co cenię i kocham. Z pewnością słyszałeś już niejedną opowieść o szlachetnych bohaterach dokonujących wspaniałych czynów. Zapewnie, jak byłeś dzieckiem wyobrażałeś sobie i marzyłeś, by zostać jednym z nich.
Dziś, kiedy rozpoczyna się moja przygoda i patrzę ze wzgórza na wioskę w której spędziłem całe, dotychczasowe życie nie czuję się wcale szczęśliwy. Sądzę jednak, że nie ma w tym nic dziwnego. Myślę o mojej żonie Kornelii i dwójce dzieci:
Myślę o tym, że mogę ich stracić…
Dość już jednak o tym. Mógłbym godzinami rozprawiać o przeszłości, moja podróż wymaga jednak, bym patrzył w przód na wiszący nad moimi ludźmi zły los.
Jeśli myśli o domu i rodzinie osłabią mnie w czasie podróży muszę je odrzucić.
Zamykam więc oczy i odwracam się. Żegnajcie…
Przede mną rozciąga się mroczna linia lasu. Tuż przed pniami drzew rozstawione są w niewielkich odstępach  białe słupy zwieńczone niebieskimi kryształami – filary przodków.

- Nigdy pod żadnym pozorem nie wolno ci ich przekraczać – uczył mnie ojciec i była to chyba pierwsza lekcja, którą zapamiętałem.

Między filarami przebiega magiczna granica. Każdy kto ją przekroczy ginie. Wszyscy o tym wiedzą, nawet zwierzęta to wyczuwają. Dziś jednak  kryształy na dwóch słupach nie jarzą się błękitnym światłem. To brama – stworzona dla mnie.
Nie mogę się powstrzymać i raz jeszcze spoglądam wstecz. Ardra – tak nazywa się moja wioska. W starej mowie oznacza to po prostu – Ziemia. Ma to podkreślać, że jesteśmy ostatnimi, którzy oddają cześć boskiej równowadze i Jedynemu. Cała reszta to Zapomniane Krainy. Nie będę teraz opowiadał o tym co nauczyciele przekazali mi o tych ziemiach. Z czasem wszystkiego się dowiesz. Na razie najważniejsze są dwie rzeczy:
Muszę dostać się do gościńca i dojść nim do niewielkiego miasta Braga. Nie mogę również, nigdy, nawet pod najsroższymi torturami wyjawić gdzie kryje się Ardra i kim tak naprawdę jestem.
Raz jeszcze oddaję więc cześć Jedynemu składając dłoń w pięść, przykładając ją do serca, po czym celuję rozwartymi już palcami w niebo. Biorę głęboki oddech i…przekraczam granicę, która zawsze wyznaczała koniec mojego świata.
Niczego nie poczułem, żadnych gromów z nieba czy ognia wychodzącego z ziemi. Nie patrząc już wstecz, zagłębiam się w las.
Jestem na całkowicie nowym terytorium ale myli się ten, kto uważa, że z miejsca poczułem się zagubiony, a w moje serce wkradł się strach. Z moich opisów mogłoby wynikać, że Ardra to niewielka polanka z dwoma chatynkami na krzyż. Otóż nic bardziej błędnego! Kiedy stoisz po jednaj stronie wioski nie widzisz drugiego końca. Przejście Ardry wzdłuż zajmuje całe pół dnia. W naszym obrębie znajdują się zarówno lasy, wzgórza jak i strumyki. Rozumiesz więc, że nie poczułem się zaniepokojony gdy gęste listowie przysłoniło światło słoneczne i znalazłem się w półmroku.
Idę. Brnę przez las nasłuchując jakichkolwiek odgłosów. Nauczyciele przestrzegali:

- W Zapomnianych Krainach wszystko jest inne. Zwierzęta, rośliny, ludzie. To okrutny i barbarzyński świat. Jest jak chore, poskręcane drzewo. Wydaje ci się piękne swoją odmiennością i fantazyjnymi kształtami. Ale to tylko trup. Jedyny jest jak woda dla roślin – bez niego wszystko umiera.

Po paru godzinach siadam na krótki odpoczynek. Żuję liść Akantu – odświeża umysł i ciało. Później będzie czas na poważniejszy posiłek.
Po drzewie przebiegła wiewiórka – jak na razie wszystko w normie. Gdzieś w oddali dzięcioł stuka w pień, a z pobliskiego bajorka dochodzi rechot żab. Znam tę orkiestrę – to muzyka lasu. Jak na razie bez żadnych obcych, fałszujących i niszczących piękną kompozycję dodatków.
Czuję jedność z tym wszystkim. Jestem dzieckiem Jedynego, tak samo jak każde z tych stworzeń. Wcale nie czuję się jakbym był poza filarami przodków. Jestem jednak pewien, że wkrótce to się zmieni.
Zbieram się. Nie jestem na romantycznym pikniku tylko na poważnej misji.
Idę wśród świergotu ptaków i pachnącego sosną wiatru. Godziny zlewają się w jedno, zlepione monotonnym marszem. Parę metrów ode mnie przebiegł lis. Nie dzieje się nic godnego uwagi. Mija dzień i powoli zaczyna się już ściemniać, siadam więc na środku niewielkiej polanki i zjadam parę suszonych śliwek i trochę chleba z pastą z miąższu chrysanowego. Stanąłem przed decyzją – czy pozostać tu na nocleg czy iść dalej w nadziei, że później natrafię na podobne miejsce. Polanka jest idealna – na środku wyrasta kępka drzew między, którymi będę mógł rozłożyć ochronną płachtę w razie deszczu. Z tego miejsca można było bez trudu wypatrzeć jakiekolwiek zagrożenie.
Widząca oczywiście nie powiedziała, kiedy dojdzie do zguby moich ludzi, nie wiedziałem więc jak wiele czasu miałem.
Westchnąłem. Tak to już jest z przepowiedniami i wróżbami. Uznałem w końcu, że jeśli zginę rozszarpany przez jakieś zwierzę w ciemności, to nie przyczyni się to zbyt dobrze do wypełnienia misji. Postanowiłem zostać.
W nocy las jeszcze bardziej ożywa. Siedząc samemu pośród mroku, nie czuję się wcale osamotniony. Świerszcze grają piękne melodie dla swych żon, żaby wymieniają wieści o świecie, a nocni drapieżcy chełpią się swoimi zdobyczami. Chyba tylko głuchy i ślepy nie poczułby fal tej życiowej euforii. Noc jest ciepła, nie rozpalam więc ogniska. Żuję liście henny i zapadam w lekki, czujny sen. Jeśli któryś z mieszkańców lasu obwieści nagle, że ma ochotę na smakowite, ludzkie mięso dowiem się o tym.
Nic takiego jednak się nie dzieje. Budzi mnie pierwszy promień słońca i po skromnym posiłku wyruszam w dalszą drogę.
Już po paru godzinach napotykam w końcu coś spoza mojego świata. Wszedłem na niewielkie wzniesienie, spojrzałem w dół i natychmiast padłem na ziemię. Kilkanaście metrów ode mnie stało jakieś dziwne stworzenie. Jakiegoś rodzaju jaszczur z obłą głową połączoną z korpusem. Miał lekko zielonkawy kolor i żółte pasy na grzbiecie. Stał na dwóch masywnych nogach, pochylał się ku ziemi i rozgrzebywał ją dwoma, mniejszymi kończynami. Przyjrzałem mu się dokładniej.
Jaszczurki mają podłużne pyski tymczasem szczęki tego zwierzęcia opadały ze spodu zaokrąglonej głowy.  Tak na oko dosięgałby mi do klatki piersiowej.
Powoli wyjąłem łuk i nałożyłem strzałę na cięciwę, bynajmniej nie miałem zamiaru zabijać tego stworzenia. Szanuję wszystko co żyje, ale mam prawo się bronić, tak samo jak mysz rzucająca się do gardła atakującego węża.
Poruszyłem się i kępka liści zaszurała pod moim ramieniem. Jaszczur przestał rozgrzebywać ziemię i spojrzał w moim kierunku. W jego oczach nie wyczytałem wrogości, ba nie wyczytałem nawet ostrzeżenia. Najprawdopodobniej był to tylko spokojny roślinożerca. Nie miałem zamiaru jednak ryzykować. Leniwy i ociężały z pozoru rosomak też może zmienić się w mordercę, jeśli się go zdenerwuje.
Powoli wstałem i zacząłem okrążać stworzenie. Ku mojemu zdziwieniu jaszczur zaczął ufnie zbliżać się w moim kierunku i jawnie już mi się przypatrywać. Widać ciekawiłem go tak bardzo jak on mnie. Opuściłem łuk i nie mogłem się powstrzymać przed uśmiecham. Zwierz wyglądał, jakby bezustannie się cieszył. Lada moment pewnie podbiegnie i zacznie skakać mi przy nogach jak pies witający pana.
Tymczasem stwór wydał z siebie jakiś dziwny, przeciągły, piskliwy dźwięk.
No cóż, może i sprawia pozytywne wrażenie ale nie miałem zamiaru odwracać się do niego plecami.
Zacząłem się oddalać wciąż mu się przyglądając. Jaszczur pokręcił głową, zamruczał i powrócił do rozgrzebywania gleby  – bardzo dobrze.
Odwróciłem się dopiero, gdy zniknął mi z oczu. Tak ufne stworzenie z pewnością widziało już kiedyś człowieka. To dobra wiadomość – oznacza, że zbliżam się do celu.
Przyśpieszyłem kroku i podziękowałem w myślach Jedynemu za to doświadczenie. Nie dane mi jednak było powrócić do spokojnych rozważań. Las zaczął się powoli przerzedzać i coś co wziąłem początkowo za refleks światła, okazało się być czymś zupełnie innym. Między białymi brzozami wyrastały z ziemi trzy, podłużne kamienie tworząc razem stożek. W miejscu zetknięcia się skał emanowało mocne, błękitne światło. Wokół tego dziwnego ołtarza latały, niby świetliki, niebieskie iskry, niektóre wielkości pięści. Wiedziałem co to było.
Nauczyciele wspominali o tym. To jest właśnie ta bluźniercza energia, która niszczy boski porządek. Wypacza wszystko czego dotknie, zmieniając nie do poznania coś, co kiedyś było dobre i naturalne. Zapomniane Krainy i ich mieszkańcy uważają jednak, że nie stanowi to zagrożenia. Ja jednak nie miałem zamiaru nawet do tego podchodzić. Obszedłem źródło zepsucia szerokim łukiem i poczułem w sercu smutek. Wiedziałem już, że jestem daleko od domu.



Drogomił zmienił swoją postawę od momentu spotkania z tajemniczym źródłem. Szedł powoli i ostrożnie bezustannie wypatrując zagrożenia. Gdy słońce stanęło w zenicie trochę się rozluźnił, ale nie pozwalał już sobie na pełną swobodę. Strach dawał o sobie znać, choć on sam tak stanowczo się go wypierał. Powróciły również myśli o żonie – jej gęstych włosach i miękkiej skórze. Już w czasie pierwszego noclegu trudno mu było uporządkować napływ myśli.
Po raz pierwszy w życiu czuł się tak samotny. Zawsze, odkąd pamiętał otaczały go znajome postacie, stworzenia czy przedmioty. Znał każdy zakątek Ardry wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedział, gdzie dokładnie jest.

- Na lewo od kamienia ofiar! – krzyczeli w dzieciństwie przyjaciele gdy zdradzili mu miejsce zakopania schowanego przez nich skarbu.

- Pięć minut drogi od ogrodu przodków – wyszeptała mu do ucha jego pierwsza kochanka, gdy umawiali się na intymne spotkanie.

Wszystko jasne, przejrzyste i klarowne. Teraz natomiast był sam w obcym świecie, a jego jedynym drogowskazem był tajemniczy wojownik z trzema rogami na hełmie i symbol klepsydry. Po raz pierwszy również tak długo nie widział innego człowieka.
Mężczyzna otrząsnął się i przyśpieszył kroku. Postanowił, że nie będzie więcej rozważał swojego stanu tylko skupi się na zadaniu.
Gdy słońce zaczynało się już zniżać się ku prawej dłoni Jedynego, bohater stanął przed pierwszym poważnym problemem. Doszedł nad skraj przepaści. Pod jego stopami rozciągał się długi kanion z niewielką rzeczką wijącą się daleko w dole. Oniemiał z zachwytu i po prostu patrzył – pierwszy raz w życiu widział coś tak pięknego. Promienie słońca nadawały skałom cudowny pomarańczowy odcień. Poszarpane brzegi klifu z wyrastającymi gdzieniegdzie miniaturowymi drzewkami, były jak monument wystawiony ku czci wspaniałego sojuszu między wodą, ziemią i życiem.
Płynąca w dole rzeka sprawiała wrażenie spokojnej i niegroźnej, tkwiła w niej jednak ta sama moc, która pozwoliła naturze stworzyć to wspaniałe dzieło.
Drogomił poczuł zawroty głowy i odwrócił wzrok. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Zgodnie ze słowami Ojca miał przecież dojść do gościńca. Wystarczyło tylko, by kierował się na północ. Czyżby więc pomylił kierunki?
Nie, to niemożliwe – pomyślał. Przecież doskonale wiedział jak odróżnić lewą dłoń Jedynego od prawej. Cóż więc się stało?
Mężczyzna usłyszał niesiony wiatrem dźwięk, podniósł wzrok i padł na ziemię. Wycofał się w stronę kępki krzaków nie spuszczając wzroku z trzech sylwetek na  drugim brzegu kanionu.
Trzech, ludzkich sylwetek.
,,A więc nie jestem tu sam!’’
Ludzie ( chyba mężczyźni ale z tej odległości nie był w stanie stwierdzić ) szli gęsiego, niebezpiecznie blisko skraju przepaści.
Nagle, pierwszy z nieznajomych odwrócił się i zaczął coś mówić i gestykulować w stronę pozostałych. Drogomił już chciał podczołgać się trochę bliżej, kiedy wydarzyło się coś okropnego. Nieznajomi zaczęli się kotłować, ciągnąć za odzież i bić. Nie były to jednak zdecydowane ruchy. Wyglądało to niemalże jak…zabawa.
,,Czy oni powariowali?’’
 W końcu jeden z nich runął w przepaść. Huk ciała uderzającego o glebę, rozniósł się na wiele mil. Towarzysze nieszczęśnika pochylili się nad skrajem przepaści i po chwili wiatr przyniósł od ich strony dziwne odgłosy.
,,To brzmi jak…śmiech’’
Po chwili nie było już wątpliwości. Nieznajomi śmiali się do rozpuku.
- Barbarzyńcy. Oprawcy. – wyszeptał ze zgrozą Drogomił.
Mężczyzna postanowił, że wycofa się najpierw w głąb lasu zanim postanowi co dalej.  
Czuł się rozkojarzony. Najpierw piękny, niewyobrażalny widok, po czym ohydna zbrodnia. Obie wizje kłębiły mu się w głowie rozpychając się wzajemnie, nie dając dojść do głosu myślom.
,,Muszę skupić się na zadaniu’’
Wszystkie znaki wskazywały, że północ znajduje się na drugim brzegu kanionu. Postanowił, że uda się na zachód – w stronę głowy Jedynego i będzie wypatrywał mostu, oczywiście z bezpiecznej odległości. Przedzierał się więc przez las, co rusz spoglądając w stronę prześwitu między drzewami.
Nagle, usłyszał coś co wyrwało go z zamyślenia. Krzyk. Z całą pewnością ludzki i na dodatek…dobiegający ze strony lasu.
Zawahał się tylko przez moment. Jako wyznawca Jedynego nie mógł zignorować jakiegokolwiek wołania o pomoc. Nawet jeśli chodzi o niewiernych. Wyją więc łuk i pobiegł w stronę źródła dźwięku.
Krzyk powtórzył się – pełen rozpaczy i bólu. Wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy przerażających potworów. Odrzucił te wizje i skupił się a liczeniu oddechów.
Przebił się przez ciasno zbitą kępę młodych sosen i zobaczył – samotnego, zakrwawionego człowieka ledwo unoszącego miecz w stronę pięciu wilków. Zwierzęta wpatrywały się morderczym wzrokiem w swoją zdobycz i starały się ją okrążyć.
Nieznajomy był w kiepskim stanie. Krew lała mu się z licznych ran i był potwornie blady. Miał na sobie długie, powłóczyste szaty. Biała część (obecnie potwornie zbryzgana krwią ) okryta była równie cienkim, czarnym materiałem. Drogomił jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Miał wrażenie, że tego typu szaty nie pasują do miejscowego klimatu. Nie były to z pewnością tradycyjne stroje magów, które widział w książkach. Sam miał na sobie lnianą koszulę, skórzaną kurtkę  i spodnie. Postanowił jednak, że później będzie głowił się nad odzieniem nieznajomego.
Wystrzelił z łuku mierząc do przywódcy wilczego stada. Strzała przeszyła łeb wielkiego basiora, zwierzę nie zdążyło nawet pisnąć. Pozostałe wilki natychmiast zwróciły się w stronę nowego wroga.
Najmniejszy z drapieżników skoczył jednak w stronę rannego mężczyzny i uczepił się jego ręki.
Drogomił posłał strzałę w kierunku napastnika ale nie zdążył zobaczyć, czy dotarła do celu. Pozostałe wilki rzuciły się w jego kierunku. Wypuścił łuk z dłoni i szybko wspiął się na najbliższe drzewo. Gdy był już w bezpiecznej odległości od rozdzierających  korę łap dobył miecza, zeskoczył na dół i wylądował plecami do przeciwników.
Teraz najważniejsze było odpowiednie zgranie w czasie.
Oddech…wyciszenie…dźwięk łap uderzających o ziemię…warkot…szmer rozciągających się ścięgien…TERAZ!... obrót i cięcie!
Ostrze miecza rozcięło gardło jednego wilka zahaczając jeszcze o łeb drugiego.
Z ciętej rany pierwszego zwierzęcia bryzgnęła fontanna krwi. Po paru sekundach drapieżnik upadł na plecy i znieruchomiał. Pozostałe dwa wilki uciekły z głośnym skomleniem.
Drogomił zwrócił się w stronę nieznajomego. Ranny mężczyzna wspierał się na mieczu (o niespotykanie szerokim ostrzu ) wbitym w gardło drgającego jeszcze w agonii młodego wilka.
Dziwny człowiek sam wyglądał jakby miał za chwilę skonać. Z ran wciąż lała mu się krew. Najgorsza była ta na szyi. Jakimś cudem tętnica nie była rozcięta ( bo już by dawno nie żył ) ale niczego to nie zmieniało. Kimkolwiek on był, z całą pewnością żegnał się już ze światem.
Drogomił podbiegł do niego i powstrzymał przed upadkiem.

- Przyjaciele, słyszysz mnie? – spytał starając się nadać głosowi miłe brzmienie.

Nieznajomy wycharczał coś niezrozumiale a na jego ustach pojawił się krwawy bąbel.

- Nie mogę ci pomóc, twoje rany są zbyt liczne. Polecę jednak twoją duszę Jedynemu.

W oczach umierającego mężczyzny pojawiło się jakieś potworne niezrozumienie.
,,No tak. Biedak na pewno nigdy nawet nie słyszał o Qua Jedynym.’’
Nieznajomy wytrzeszczył oczy w przedśmiertnej agonii. Jego wzrok zaczął zanikać aż w końcu spojrzenie stało się pozbawione jakichkolwiek śladów życia. Oczy były już tylko szklistymi kawałkami mięsa.
Drogomił pochylił głowę w geście żałoby, przyłożył dłoń do serca i zamknął nieżyjącemu już człowiekowi powieki.

***************************************************************************

Pochowałem mego towarzysza zgodnie z prawem i obyczajem. Zakopałem jego ciało w ziemi i oznaczyłem grób symbolem Jedynego . Odmówiłem też krótką modlitwę w intencji zmarłego. Wilkom również oddałem cześć – wszystko co żyje obraca się wokół koła życia, którego osią jest Jedyny. Robiły to co musiały – tak jak ja.
Ostatnie godziny wypełnione były szokującymi wydarzeniami. Najpierw piękny widok, który uświadomił mi, że wcale nie trafiłem do piekieł, a później, jak na złość ta potworna, barbarzyńska zbrodnia. Widzę teraz wyraźnie, że w tych krainach piękno miesza się w równych proporcjach z ohydą. Gdzie tu równowaga?
No nic, siadam na chwilę i żuję liście Akantu. Nie sądziłem, że tak często będę musiał ich używać.
Nie pozwalam sobie jednak na dłuższą przerwę. Muszę wypełnić wolę ojca. Moje samopoczucie nie może przesłaniać mi prawdziwego celu tej wyprawy.
Idę dalej. Wypatruję gościńca jak lis kurnika. Moja krew jest chyba jednak gorzka. Gdy po zaledwie pół godzinnym marszu znalazłem szeroką, żwirowaną drogę nie mogłem w to uwierzyć. Cóż, już dawno doszedłem do wniosku, że lepiej spodziewać się najgorszego i być przyjemnie zaskoczonym niż wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży i srodze się zawieść.
Znalazłem gościniec! Bardzo mnie to ucieszyło, jednak nie mogłem ukryć zdziwienia. Dlaczego Ojciec nic nie wspomniał o kanionie, który tak niespodziewanie pojawił się na mojej drodze?
Nie da się jednak ukryć, że to duży sukces. Jestem o krok ( niewielki ale zawsze ) od wypełnienia misji. Nie wiem dlaczego ale poczułem jakąś głupią dumę. Na szczęście nie dane mi było się nią nacieszyć. Usłyszałem tętent końskich ( a przynajmniej taką miałem nadzieję ) kopyt.
Jak już zapewne zdążyłeś się przekonać nie mam zajęczego serca, ale uważam, że ostrożność zawsze jest wskazana. Zwłaszcza w Zapomnianych Krainach.
Ukryłem się więc w kępie krzaków tuż przy brzegu drogi. Jak się okazało – zupełnie niepotrzebnie. Zobaczyłem coś tak swojskiego, że aż nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. Prosty wóz ciągnięty przez dwójkę koni powożony przez poczciwie wyglądającego staruszka.
Wyszedłem mu naprzeciw i wyciągnąłem rękę w geście pozdrowienia. Odpowiedział mi tym samym.
Nie musiałem z nim rozmawiać, był jednak idealnym kandydatem na pierwszy kontakt z Zapomnianymi -  niegroźny i bezbronny. No więc zaczynam – Jedyny miej mnie w swojej opiece.

- Witajcie wędrowcze – zacząłem niepewnie. – Z Bragi jedziecie?

- A jasne, że z chornej…chernej…Bragi – odparł starzec. Miał dziwny akcent no i  nie zrozumiałem jednego słowa ale i tak uznałem, że jest nieźle. To całe chorne czy cherne to musi być jakiś przymiotnik. Mam nadzieję, że to nic ważnego.

Już chciałem spytać czy to daleko, gdy powietrze wypełnił jakieś piekielne bzyczenie połączone z szumem porywistego wiatru. Zupełnie jak rój szerszeni. Zadarłem głowę w górę i zaniemówiłem. Qua Jedyny, ja chyba zwariowałem
Nad nami przeleciał jakiś gigantyczny owad. Miał długie żądło jak komar i wielkie, przeźroczyste skrzydła. To co jednak najbardziej mnie zszokowało to wielka fioletowa bańka zwisająca mu z podbrzusza w której byli jacyś ludzie! Cóż za przerażające monstrum!

- No co tak się gapisz? – zrugał mnie nieznajomy. – Mankita nigdy nie widziałeś?

- Oczywiście, że widziałem.- Postanowiłem przejść do rzeczy. – Braga daleko? Dawno nie byłem w tych stronach.

- Skąd jesteś skoczku?- spytał nieufnie. Skoczku? Dlaczego skoczku?- Bo chyba dawno ze swojej chatynki nie wychodziłeś cot?

Coraz trudniej było mi go zrozumieć.
- Jestem…pustelnikiem. Ostatnio samo dziwne rzeczy mi się zdarzają, na przykład kaniony wyrastają mi przed gościńcem.
Roześmiał się ukazując kilka pozostałych zębów.
- Ruszaj dalej w drogę świerszczyku i przestań bzdury opowiadać.

Skinąłem mu uprzejmie głową i minęliśmy się. On w sobie tylko znanym kierunku, a ja tam gdzie poleciał Mankit - czymkolwiek to nie było. Miałem nadzieję, że Braga była już niedaleko.
Może dlatego staruszek był taki spokojny? Pewnie w mieście znają jakiś sposób by zabić tego potwora i uwolnić tamtych nieszczęśników.
Idę dalej. Wzdłuż gościńca, który po godzinnym marszu zakręca łagodnym półkolem i w końcu kieruje mnie na północ. A więc kanion jednak nie był tak szeroki.  W końcu czuję, że gościniec robi się coraz twardszy. Żwir został zastąpiony kamienną kostką. Patrzę pod nogi i nawet nie zauważam zakrętu za którym dostrzec już można…
Bragę. Chyba trochę się zmieniło od kiedy Ardra otrzymała ostatnią wiadomość z Zapomnianych Krain.
To już nie było niewielkie miasto, tylko olbrzymia twierdza. Widziałem kiedyś ryciny w książkach przedstawiające potężne budowle ale to było po prostu zatrważające.
Nie wiem od czego zacząć powiem więc co pierwsze rzuciło mi się w oczy:
Wielkie kamienne rzeźby po obu stronach długiego drewnianego mostu - przedstawiały brodatych ludzi w długich szatach. Laski skalnych starców były wielkości świątynnych filarów. Promienie zachodzącego słońca jeszcze bardziej uwidaczniały ich majestat. Byli ogromni, nie miałem pojęcia, że ludzie potrafią tak budować. Gdy spojrzałem na te dzieła ogarnął mnie jednocześnie zachwyt i niepokój. Poraziło mnie zimne dostojeństwo emanujące od tych trwających w wiecznej pozie mędrców. Z całą pewnością były to wspaniałe twory.
Nie jestem jednak pewien czy człowiek powinien mieć taką władzę nad naturą. Bo w końcu czy dziecko powinno tak swobodnie kształtować i zmieniać swojego rodzica? Mam nadzieję, że Jedyny oświeci mój umysł i udzieli mi odpowiedzi.
Gdy mój wzrok skończył napawać się widokiem kamiennych gigantów spojrzałem dalej, wzdłuż mostu. Horyzont był zablokowany wielką, kamienną ścianą. Jeszcze nigdy nie widziałem tak potężnego muru. Górujące po obu stronach masywnej bramy baszty były jak palce samego Jedynego przebijające glebę.
Spiczaste końcówki grubej, metalowej kraty wisiały daleko nad ziemią ukazując wejście do miasta. Podszedłem parę kroków i zauważyłem, że przy bramie nie stoją strażnicy. Dziwne, z tego co czytałem wielkie miasta nie były ogólnodostępne i nie każdy mógł sobie tak po prostu wejść. Cóż jak widać moja licha wiedza o Zapomnianych Krainach jest niewiele warta.
Na głównym moście kręciło się paru ludzi nie było ich jednak tak wiele, jakbym się spodziewał.
No cóż, nie przeszedłem tak daleko, by tylko stać i gapić się jak sroka w kość.
Idę więc wzdłuż długiego mostu i czuję się jakbym schodził do piekieł. Co też takiego znajdę w tym zapomnianym przez Jedynego miejscu?
W końcu podszedłem na tyle blisko, by zobaczyć co kryje się za bramą. Długa, brukowana ulica i wysokie domy po bokach z których zwisały wielkie szyldy informujące co znajdę w środku.
kowadło – kowal; kufel piwa – karczma; miecz – płatnerz.
W końcu coś swojskiego i znajomego. Tak bardzo mnie ten widok uspokoił, że nie byłem gotowy na to co mnie czekało za tą bramą.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to twarze. Twarze ludzi, którzy wychodzili z poszczególnych przybytków i szli w sobie tylko znanym kierunku. Młode, stare, brodate, gładko ogolone. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Nic niezwykłego.
Później zobaczyłem coś kątem oka. Mignęło mi jak  refleks światła, ale było niczym kawałek koszmaru chciwie wdzierający się do rzeczywistości. Spojrzałem w tamtym kierunku i zamarłem.
Pod sklepem płatnerza stał jakiś wynaturzony odmieniec. Mutant, a w zasadzie dwa mutanty przypominały rzeźbę jakiegoś ohydnego, bluźnierczego aktu.
Pierwsza istota miała szarą skórę i stała na dwóch nogach. Miała łysą, obłą głowę i pusty, szklisty wzrok. Zwisająca warga nadawała mu wyraz zidiociałego dziecka. Nie, nie bardziej przypominało to łysą małpę niż człowieka.
Z pleców istoty wyrastało drugie, mniejsze stworzenie. Tak samo łyse ale o krwistoczerwonym kolorze. Ze klatki piersiowej tego małego potwora wyrastała długa, owłosiona rura i wbijała się w plecy dwunożnej małpy.
Nie dało się jednak nie zauważyć, że mniejszy demon sprawiał wrażenie bystrzejszego. Nie miał tak tępych i prostych rysów twarzy. Rozglądał się czujnie i po chwili spostrzegł, że mu się przyglądam.

- Na co się kah…kirdra gapisz? – zaskrzeczało. Nie zrozumiałem tego słowa na k ale nie brzmiało dobrze. Poczułem, że ktoś mnie dotknął w kostkę i spojrzałem w dół.

- Lepiej się tak nie gap – poradził dziwny starzec w podartych, brudnych łachach. – One naprawdę tego nie lubią.
Nieznajomy siedział na brzegu drogi przed pustym, drewnianym kubkiem.

- Wybaczcie – zacząłem niepewnie. – Ale…one zawsze wyprowadzają mnie z równowagi.
Nie chciałem ogłaszać wszem i wobec, że jestem tu obcy. Musiałem zachowywać pozory.

- Hah, pewnie synku – uśmiechnął się. – Piah…Perd…(Nie, nie powtórzę tego słowa. Brzmiało wyjątkowo plugawie. To pewnie jakieś obraźliwe określenie.) ….pasożyty! Mi też się robi niedobrze na ich widok. Macie trochę…- wskazał na swój kubek. – No wiecie.

- Ależ oczywiście – odparłem i podniosłem naczynie z ziemi. Wyjąłem manierkę i wlałem do kubka trochę wody. – Macie, niech wam służy.

Starzec wziął naczynie z moich rąk spojrzał na ciecz i rzucił mi ciężkie spojrzenie.
- Ale zabawne synku. Ubaw po pachy.  Uważaj byś nie popuścił w gacie z tej uciechy.

Nie rozumiałem go. Chyba jakoś go uraziłem. No cóż, muszę się zacząć przyzwyczajać do ciągłych pomyłek i niedomówień. Nagle mnie olśniło. Pieniądze! Jedna z rzeczy, które opętały serca Zapomnianych. W Ardrze mamy zawsze wszystkiego pod dostatkiem. Każdy wykonuje swoją pracę i dzieli się z innymi. Wszystko jest zrównoważone.
Ten podstarzały biedak z brudną skołtunioną brodą i sinymi dziąsłami prosił mnie o pieniądze. Już miałem go przeprosić, gdy znów usłyszałem ten piekielny szum.
Zadarłem głowę do góry i tak jak się spodziewałem ujrzałem Mankita. Monstrum miało w swym żołądku troje ludzi. Nikt jednak nie zwracał na nie uwagi. Mieszkańcy Bragi szli spokojnie przez ulicę zajęci swoimi sprawami.
Obserwowałem wielkiego owada i moje zdziwienie przeszło w szok, gdy stwór wleciał do górującej w oddali wieży. Strzelista budowla wyglądała, jakby była specjalnie zaprojektowana dla Mankitów. Górna część przypominała odwrócony kapelusz grzyba.
Potwór zniknął w trzewiach tej budowli, a ja musiałem wyglądać co najmniej idiotycznie, bo po chwili starszy człowiek odezwał się niepewnie:

- Nie jesteś stąd co, skoczku?

Znowu ten skoczek!
- Nie. Nie jestem. Dużo rzeczy mnie tu zadziwia.

Nieznajomy wstał i spojrzał mi w oczy. Okazało się, że jest raczej niskiego wzrostu. Dosięgał mi zaledwie do podbródka. Za to jego smród na pewno dolatywał o wiele wyżej niż mój czubek głowy. Przyszło mi na myśl, że któryś z tych Mankitów zaraz spadnie nam na głowę.
-  Mogę cię oprowadzić – zaproponował. – Jeśli sypniesz trochę paszy, ma się rozumieć. Pieniędzy – poprawił się po chwili. – Pasza to taka zwyczajowa nazwa. Tak samo bruzda. Rozumiesz synku, chodzi o monety – piękne złociutkie Knihty.
Zastanowiłem się. W sumie to nie był zły pomysł. Potrzebowałem przewodnika. Czułem się jak dziecko błądzące we mgle. A w białych oparach ciężko odnaleźć cel. Ba, ciężko odnaleźć cokolwiek. Nawet wielkiego wojownika z trzema rogami na hełmie.
Oczywiście istniał pewien poważny problem. Nie miałem przy sobie żadnej paszy, bruzdy czy knihtów.

- Przykro mi – odparłem niechętnie. – Nie mam pieniędzy.
Starzec długo mi się przyglądał. W końcu pochylił się i splunął mi  pod nogi.

- Tak to już jest jak się kahwa okazuje dobre serce nieznajomym. Nie masz paszy? To za co tą skórzaną zbrójkę kupiłeś co? Wy…Wapier (znowu jedno z tych słów! ) stąd siurdolu!

Pod koniec jego krzyk zmienił się w krzykliwy pisk. Zauważyłem, że ludzie zaczęli nam się ciekawie przyglądać. Nie chciałem ściągać uwagi więc szybko się oddaliłem.
Im dalej wchodziłem do miasta tym bardziej gęstniał tłum. Parę razy widziałem też to coś, co starzec określił pasożytem. Starałem się jednak nie patrzeć w ich stronę. Szukałem znaku klepsydry. Gdziekolwiek, na ścianie, czyimś ubraniu, czy wytatuowane na skórze. Nic.
Zauważyłem, że niektórzy ludzie ubrani byli w długie, powłóczyste szaty – tak samo jak kamienni starcy stojący przed bramą.
Wpatrując się w gąszcz twarzy, straciłem orientację. Zatrzymałem się parę kroków przed wielką fontanną. W samą porę. Zauważyłem, że krążyły wokół niej niebieskie ogniki – takie same jak przy plugawym ołtarzu, który znalazłem w lesie. A więc zepsucie wdarło się do miast – jakoś mnie to nie dziwiło.
Wokół pełno było ludzi. Stali w miejscu i wyraźnie na coś czekali. Czyżbym trafił na jakąś ceremonię? A może to spektakl?
Parę kroków ode mnie stał białobrody starzec w idiotycznie kolorowej szacie. Odzienie pokryte było dziwnymi wzorami i kojarzyło się z wzburzonym morzem ognia, wody i ziemi. Chaos. Ohydne.
Tuż przed nim stała dwójka młodych ludzi. Trzymali w rękach dziecko i uśmiechali się promiennie. Poczułem w sercu radość. To z pewnością byli nowozaślubieni. Oby Jedyny…a, no tak, Jedyny zapomniał o tym miejscu. W niektórych chwilach nie jest to tak oczywiste.
Starzec wziął od nich dziecko do rąk i uniósł wysoko do góry. Ludzie wokół zaczęli wiwatować. Przyglądałem się temu spokojnie zastanawiając się, co stanie się dalej.
Przewodniczący ceremonii opuścił dziecko i narysował mu palcem jakiś znak na czole. Na placyku zaległa cisza. Wszyscy na coś czekali. Co tu się wyprawia na Jedynego?
Starzec ujął prawą rączkę dziecka i przeniósł malca nad fontannę.
Wstrzymałem oddech. Co to ma być?
W momencie kiedy palec chłopca dotknął powierzchni wody, rozpętało się piekło.
Qua Jedyny! Z wody wyleciały pioruny a niebieska poświata energii ogarnęła niewinne ciało dziecka. Płaczący niemowlak uniósł się parę centymetrów w powietrzu. Ogniste gromy przechodziły przez niego, nie pozostawiając jednak żadnych śladów. W końcu, szaleństwo skończyło się. Piekielna energia zniknęła, a starzec w kolorowych szatach zręcznie pochwycił malca i po raz kolejny uniósł go wysoko do góry. Tłum znów zaczął wiwatować.
Nie wiem co o tym myśleć. Tak, to nienaturalne i straszne, ale z drugiej strony było w tym też coś pięknego. Ten dziwaczny rytuał kojarzył mi się z ceremonią obmycia.
Każdy nowonarodzony w Ardrze był obmywany świętymi olejkami i polecano go Jedynemu. Coś mi mówiło, że zobaczyłem właśnie coś podobnego. Ta energia. Nie mogę przestać o niej myśleć. Strzeż mnie Jedyny!
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Młodzi wzięli swoje dziecko i zniknęli w tłumie. Stałem tam, lekko zdezorientowany…i wtedy właśnie ujrzałem. Symbol klepsydry! Jakiś pryszczaty młodzian miał na ramieniu przepaskę z tym przeklętym znakiem.
Wziąłem głęboki oddech znów czując na sobie ciężar misji. Oczywiście nie miałem zamiaru rzucać się na młokosa. O wiele lepiej było śledzić go i dowiedzieć się jak najwięcej zanim się z nim zmierzę. Znów jednak czułem, że stąpam po ziemi. Nie byłem już jak (wybacz, że użyję najstarszego porównania świata) liść rzucany przez wiatr.
Przepychałem się więc przez gęsto zbity tłum starając się nie stracić z oczu mojego celu. Im dłużej przyglądałem się temu szczeniakowi, tym bardziej byłem pewien, że nie jest nikim ważnym. Miał proste, lniane odzienie, był raczej wychudzony, sprawiał wrażenie służącego. Żaden tam wojownik. No nic, nawet największe armie miały prostych robotników do najbardziej niegodnych robót. Oczywiście mogę się mylić. W końcu w tym świecie wszystko jest na odwrót. Może się okazać, że ten chłopaczyna jest czymś w rodzaju paladyna z dawnych bajek. Nie chciało mi się w to jednak wierzyć. Nawet w Zapomnianych Krainach szczurek nigdy nie będzie wilkiem.
Po chwili wiedziałem, już dokąd ten młokos zmierza. No tak, prosto do karczmy, typowe.
Postanowiłem, że pójdę za nim, usiądę jakoś blisko i postaram się podsłuchać z kim i o czym będzie rozmawiał. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do karczmy ,,Łania’’.
Okazało się, że był to dobry ruch. Mam na myśli wzięcie głębokiego oddechu, bo w środku nieludzko śmierdziało. Fetor kojarzył się z jakimś przypalonym jedzeniem. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czułem.
Ah no tak! – przypomniałem sobie. Przecież tutaj jadają mięso. Co za brak poszanowania do boskiej równowagi! I sądząc po zapachu, ten grzech nie jest nawet żadną pokusą.
Wnętrze ,,Łani’’ nie wyróżniało się niczym szczególnym. Wielka sala z ławami i długi szynkwas za którym stał…pasożyt. Przypomniało mi się, co kiedyś powiedział mi ojciec, gdy byłem dzieckiem i nie chciałem dokończyć posiłku. Po godzinie męki nie wytrzymał i wybuchnął:

- Jak nie zjesz do końca to diabeł ci będzie żarcie podawał!
Wygląda na to, że klątwa rzucona na mnie w dzieciństwie spełniła się. Nie miałem zamiaru jednak nic zamartwiać. Wciąż miałem zapas miąższu chrysanowego, a z resztą i tak nie byłem głodny. Za dużo wrażeń, żołądek zawiązał się na supeł.
Nad kominkiem wisiał wielki łeb jakiejś ohydnej bestii. Nawet nie chciałem patrzeć w tamtym kierunku.
Poczekałem więc aż mój młody chudzielec usiądzie i zająłem miejsce w ławie obok, tak bym był zwrócony twarzą do jego pleców. Obok mnie siedział jakiś grubas pochłaniający parujące kawałki padliny z talerza i popijający je piwem z drewnianego kufla. Nie zwracałem na niego uwagi. Pochyliłem głowę i zamknąłem oczy wyostrzając słuch i starając się usłyszeć o czym mówi naznaczony młodzian:

- No mówię ci Hećko wiem, że on jest potężny i takie tam, ale ja przy nim nie mogę. No wystarczy na niego spojrzeć. Od razu wiadomo, że…

Nie usłyszałem dalszej części rozmowy. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu więc odwróciłem się tylko po to by zobaczyć…pięść lecącą w moją stronę i boleśnie uderzającą mnie w twarz.


Drogomił upadł na kamienną posadzkę tłukąc sobie plecy. Spojrzał w kierunku napastnika i zdał sobie sprawę, że już go gdzieś widział.
Był to wysoki mężczyzna o oliwkowej skórze i dziwnych, jakby pomalowanych czarną kredką oczach.

- Wydaje ci się to zabawne kozojebco? – spytał wściekle nieznajomy.

Drogomił już miał coś odpowiedzieć gdy…poznał go. Tak, to był ten sam mężczyzna, który zginął w walce z wilkami i którego pochował w lesie! Nie był już zakrwawiony i blady ale to z całą pewnością był on!

- Pieniądze za wskrzeszenie ty skarlaczy bękarcie! Natychmiast!

- Przecież ty…nie żyjesz – odparł oniemiały Drogomił po czym odwinął się unikając siarczystego kopa.

- Wydaje ci się, że jak zakopiesz moje ciało to już nie wrócę? Dlaczego to zrobiłeś co? Gadaj, zanim cię wypatroszę magrachcie!

Oczy nieznajomego zwęziły się w szparki. Wyglądał strasznie. Biało czarne szaty wcześniej splamione krwią i wymięte były teraz w idealnym stanie. Mężczyzna przypominał wielkiego ptaka pochylającego się nad zdobyczą.
Drogomił poderwał się na nogi i spojrzał przeciwnikowi w twarz.

- Jestem nowy w tych stronach i nie pojmuję wszystkich zasad. Posłuchaj…
Ledwo zdołał się uchylić przed kolejnym ciosem i odskoczył do tyłu.
Nieznajomy wyjął z pochwy długi, zakrzywiony miecz – ten sam, którym bronił się przed stadem wilków.

- Mogę sprawić, że będziesz długo odchodził z tego świata.

- Posłuchaj – Drogomił cofnął się parę kroków i rozejrzał szybko po sali. Wszyscy wpatrywali się w nich z zainteresowaniem. Tylko karczmarz ( a przynajmniej jeden z nich ) przecierał szmatką brudny kufel.

- Przysięgam. Jestem z innego kraju i nie rozumiem…
Napastnik wrzasnął wściekle i rzucił się tnąc pionowo mieczem.
Drogomił wskoczył błyskawicznie na stół i kopnął przeciwnika w dłoń wytrącając mu broń.
Nieznajomy spojrzał na niego wściekle.

- Jak będzie trzeba to cię rozerwę gołymi rękoma. Oddawaj pieniądze gnilcu pustynny.

- Nie mam przy sobie żadnych pieniędzy. Już ci mówiłem…

- Zachowaj te nędzne kłamstwa dla…

- Ej – odezwał się w końcu karczmarz. – Albo przejdziecie do rzeczy i pozwolicie nam porobić parę zakładów albo wynocha stąd.

- No to jak będzie? – spytał miedzianoskóry mężczyzna. – Płacisz czy przechodzimy do rzeczy?

Drogomił błyskawicznie podjął decyzję. Przypomniały mu się nauki wpojone mu przez mistrza walki. Zeskoczył ze stołu po czym uderzył szybko rozwartą pięścią w gardło przeciwnika, tuż pod kulą Jedynego. Nieznajomy upadł na kolana i złapał się za szyję próbując złapać oddech. Oczy niemalże wyszły mu z orbit. Wyglądał jak wyrzucona z wody ryba. Drogomił chwycił go pod ramiona i postawił na nogi.

- Wychodzimy – rzucił w stronę karczmarza.

Wyszli przed lokal gdzie cierpiący mężczyzna mógł wreszcie upaść na ziemię i powrócić do kontemplacji bólu.

- Spokojnie. – Wojownik starał się przybrać przyjacielski ton. – Za chwilę znów będziesz mógł normalnie oddychać. Ale najpierw – pochylił się nad nieznajomym. – wytłumaczę ci w końcu sytuację i liczę, że nie będziesz mi już przerywał. – Odczekał parę sekund jakby czekając na potwierdzenie i kontynuował.

- Przybyłem tutaj z dalekiego kraju. Tak dalekiego, że nawet nie ma go na waszych mapach. W moich stronach zwyczajem jest, że zakopujemy ciała zmarłych. Tutaj, jak widzę umarli powracają po śmierci. Nie miałem o tym pojęcia i z całą pewnością nie chciałem ci w niczym uchybić. Gdybym miał pieniądze to bym ci je oddał.- Westchnął ciężko. – Jestem w ciężkiej sytuacji. Nie lubię przemocy i rozlewu krwi i robię wszystko, by tego uniknąć. Nie lubię też grozić. Dlatego też po prostu cię poinformuję – jestem tutaj na bardzo ważnej misji i jeśli nie przestaniesz mnie atakować, to będę zmuszony się bronić.

Drogomił skończył przemowę i cofnął się parę kroków pozwalając nieznajomemu dojść do siebie. Maska zdeterminowanego, grożącego wojownika nie pasowała do jego refleksyjnej natury ale czasami była koniecznością.
Pogoda zaczynała się psuć. Słońce już niemalże schowało się za horyzontem, a z nieba zaczął padać drobny deszczyk.
Tajemniczy mężczyzna zdawał się odzyskiwać kontrolę nad oddychaniem.

- Kłamiesz – wycharczał. – Nie ma takiego kraju, który nie byłby podłączony do źródła. Nawet na Szeher wszyscy o tym wiedzą.

 - W takim razie jestem szalony – odparł Drogomił. – Czy to coś zmienia?

- Nie. Jesteś mi winien pięćset knichtów.

Pięknie – pomyślał Drogomił. – Pierwszy dzień w mieście i już mam wroga. Muszę to szybko załatwić i powrócić do wykonywania zadania.

- Już mówiłem. Nie mam pieniędzy. Możemy to jakoś inaczej rozwiązać?

- Możesz zapłacić w inny sposób. – Nieznajomy wstał i otrzepał się.

- Co masz na myśli?

- Krwią!

- Uwierz mi bułeczko, nie chcesz tego robić – odezwał się ktoś za plecami nieznajomego, który padł na kolana i opuścił głowę do ziemi. Był to niezwykły głos. Drogomił słyszał go tak wyraźnie, jakby ktoś szeptał mu do ucha. Wojownik zobaczył kolejną już tego dnia niesamowitość.
Tym razem, było to coś, przynajmniej w zamyśle przypominające człowieka.
Istota unosiła się parę metrów nad ziemią, siedząc ze skrzyżowanymi nogami. Miała zieloną skórę, wyglądającą niczym zatwardziała skorupa. Długa, jajowata głowa zakończona była fioletowym pióropuszem ni to kolców, ni to włosów.

- A ty?- spytał nowoprzybyły. – Nie pokłonisz mi się?

- Kim jesteś? – Drogomił starał się ukryć nieufność w głosie ale kiepsko mu to wyszło.

Ogorzały mężczyzna odwrócił się i syknął wściekle:
- Zgłupiałeś człowieku? Jak śmiesz tak mówić do Boga? Pokłoń się!

- Boga? – spytał tępo wojownik. ,,Cóż to za cudak?’’- pomyślał.

- Ah no tak, wybacz zapomniałem – odezwała się istota, nie kryjąc sarkazmu.- Ty przecież wierzysz tylko w Jedynego. Pozdrów go następnym razem, jak go zobaczysz. A swoją drogą, musisz się pośpieszyć jeśli chcesz uratować Ardrę…Drogomile.

Przechodzący obok ludzie kłaniali się tajemniczej istocie lub, tak samo jak wskrzeszony mężczyzna padali na kolana. W tamtym momencie nawet kamienni starcy strzegący wejścia do bramy, wyglądali na żwawszych niż Drogomił. Bóg roześmiał się głośno i klepnął w kolano.

- Ale cię zatkało co? Przyzwyczajaj się cukiereczku.  Tutaj co chwila będzie cię to spotykać.

- Jak…skąd?

- Ptaki mi wyśpiewały, drzewa wyszeptały – drwiła istota. – Nie ważne. Kyrn ci wszystko wytłumaczy - wskazał na klękającego przed nim mężczyznę.- Śpieszy mi się więc powiem szybko. Jesteście ze sobą związani. Ty potrzebujesz jego, on potrzebuje ciebie. Dawno nie widziałem tak wyraźnych nici. Wręcz czuję to napięcie między wami – Bóg rozsiadł się wygodniej na niewidzialnym fotelu. – Może powinniście zamknąć się w jednym pokoju i zapoznać się nieco bliżej? Oczywiście drwię. Albo i nie…któż to może wiedzieć?- roześmiał się i wywrócił oczami.

- Ależ panie – Mężczyzna nazwany Kyrnem zwrócił się do Boga z rozpaczą. – Ja z tym durniem? On jest jak dziecko we mgle. Nawet nie ma mi jak oddać pieniędzy.

- Nie zanudzaj mnie szczegółami kochany – Bóg żartobliwie pogroził mu palcem. – Pamiętaj po co tu przybyłeś. Potraktuj to jako część pokuty. Postaraj się ochłonąć, za bardzo się wszystkim przejmujesz. To tylko pieniądze, a jak widzę w twojej głowie te wszystkie misterne i krwawe plany to przypominają mi się czasy przed stworzeniem. Naprawdę, nie rób tego.- W tym momencie istota naprawdę wyglądała groźnie i potężnie. Zaraz jednak wróciła do swojego poprzedniego, wesołego nastroju. – A teraz wybaczcie ale mam parę wyznawczyń, które desperacko potrzebują zapłodnienia.  Dbajcie o siebie robaczki. Ach i Drogomile – zwrócił się do wojownika. – Koniecznie pozdrów Jedynego, jak go zobaczysz. Powiedz, że cudak prosi o spotkanie.
Mrugnął łobuzersko po czym błyskawicznie odleciał – wciąż siedząc w tej samej pozycji.
Drogomił jeszcze długo stał oniemiały.

To musi być jakiś stwór potrafiący czytać umysły, jak książki – pomyślał. – On wszystko wie.
Z zamyślenia wyrwał go głos niedoszłego napastnika. Mężczyzna wyciągnął w jego kierunku dłoń.

- Jestem Kirdyn Zyrn. Przyjaciele mówią na mnie Kyrn.

Drogomił ledwo powstrzymał parsknięcie śmiechem. Kirdyn Zyrn? Co za głupie imię.
- Drogomił

Kyrnowi nie udało się powstrzymać parsknięcia. Wyglądał z resztą na to, że wcale nie próbował.
- Drogomił? Dziwne imię. Takie trochę…zamierzchłe, nawet w tych stronach.

- Przykro mi, że ci się nie podoba Kyrn.

- Dla ciebie Kirdyn – wycedził mężczyzna.

- Jak zwał tak zwał. Chodźmy z powrotem do karczmy.
Udali się w milczeniu z powrotem do Łani. Bywalcy patrzyli na nich dziwnie. W końcu niecodzienne było, by dwóch mężów wychodziło się bić, a wracało razem jak bracia.

- No więc co to było?- spytał Drogomił siadając.

- Co takiego?

- Ten stwór, który nagle się pojawił znikąd i tyle gadał.

Kyrn popatrzył na niego jak na idiotę.
- Ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia prawda? – spytał z politowaniem. – Skąd ty się wziąłeś? Czy po prostu jesteś głupi jak koza?

- Kim był ten stwór i co miał na myśli mówiąc o jakiś niciach? – Drogomił zignorował docinki.

- To był Vach’tachniel – westchnął mężczyzna. – Bóg i opiekun dzieci. Patron przygód i marzeń. Strażnik płodności i obrońca cielesności. Wielu nim pogardza twierdząc, że został skażony strumieniami szaleństwa w czasach przed Stworzeniem. Ale popełniają błąd. Vach’tachniel jest bardzo potężny i mądry ale rzadko to okazuje. Oczywiście, jak każdy Bóg widzi nici przeznaczenia. Wygląda na to, że los ze mnie zakpił i jesteśmy ze sobą związani.

- Co to znaczy?

- Dokładnie to co powiedział. Potrzebujemy siebie nawzajem, jeśli chcemy wypełnić nasze misje. To bardzo silny związek i nawet nie ma co z nim walczyć. Konsekwencje mogą być opłakane.

- Chcesz powiedzieć, że nie mogę teraz wstać i wyjść zostawiając cię tu? Coś mnie powstrzyma? – Drogomił uśmiechnął się mimowolnie.

- Aleś ty tępy. Oczywiście, że możesz. Ale za jakiś czas znowu się spotkamy. Nie ma na to rady. Przeznaczenie. Detnanta.

- I ile to ma niby trwać?

- Aż nie wypełnimy tego, po co tu przyszliśmy. Kim jest  Ardra?

Drogomił spojrzał na niego ciężkim wzrokiem.
- Nie mam zamiaru ci tego wyjawiać. A ten cały Vach’tachniel nie jest moim Bogiem, więc na pewno nie będę wypełniać jego poleceń i wierzyć we wszystko co powie. A przeznaczenie, każdy swoje własne przędzie, tak więc…

Drogomił chciał wstać i rozejrzeć się w poszukiwaniu naznaczonego chudzielca ale Kirdyn złapał go za dłoń.

- Nie zapominaj, że wciąż jesteś mi coś winien.

- Ile razy mam powtarzać…

- Wiem, że nie masz pieniędzy. Rób więc co mówię i nigdzie nie leź. Vach’tachniel też nie jest moim Bogiem, ale ja mu wierzę. Znam go od dawna.

- A jeśli odmówię?

- Przeznaczenie jest jak pajęcza sieć. Jeśli przerwiesz jedną nitkę to…- zawiesił dramatycznie głos dla lepszego efektu.

- Chcesz powiedzieć, że odchodząc mogę zapoczątkować koniec świata? I kto tu jest tępy?
Kirdyn zacisnął zęby i wykręcił głowę na bok, jakby zniewaga była podstawionym pod nos łajnem.

- Mi też się to nie podoba, ale nie mamy wyboru. Wolałbym być połączony z jakąś gładko skórą ślicznotką a trafiłem na ciebie. Siadaj do stu demonów!

- Nigdzie nie idę – warknął Drogomił po czym siadł.- Nie ma go już – westchnął.

- Kogo?

I tak szukałem kogoś miejscowego, może więc ten pieniacz okaże się pomocny - pomyślał wojownik.

- Szukam człowieka ze znakiem klepsydry na ramieniu. Co oznacza ten symbol? To oznakowanie jakiejś armii, tak? Czyjej?

- Jakiej armii? – zdziwił się Kirdyn. – Tak oznaczają się robotnicy i magowie z wykopalisk tego tam…- pstryknął dwa razy palcami i potarł czoło. – Najpotężniejszego maga w tych stronach. Jak on się nazywa?- podniósł pytające oczy na Drogomiła ale zobaczył kamienną twarz.

- A no tak, ty nic nie wiesz. Czekaj…mam! Reseril! Wykopaliska Reserila. Po co ci to wiedzieć?

- Wiąże się to z moją misją. A ty, czego szukasz?

Nie zaszkodzi dowiedzieć się o nim czegoś więcej – pomyślał Drogomił.
- Jestem tu w ramach pokuty. – Kirdyn spuścił wzrok. – I częścią mojej kary jest twoje towarzystwo.

- Pokuty za co?

- Za zbrodnię. – Powalająco prosta odpowiedź omal nie wywaliła Drogomiła z krzesła.

- Jaką zbrodnię?- spytał cierpliwie.

- Nic ci do tego skarlaku! Ty mi nie chcesz nic mówić, więc ja też będę milczał.

- W porządku. Zdradź mi więc jak mogę się dostać na te wykopaliska ale wcześniej powiedz więcej o tym zmartwychwstaniu.

- Na wszystkich bogów może jeszcze mam cię uczyć czytać i pisać? – warknął mężczyzna. – Wychowałem już trójkę synów, nie mam cierpliwości uczyć podstawowych praw kolejnego matoła.

Rozmowę przerwała młoda dziewczyna w białym fartuszku.

- Coś podać?

Drogomił gapił się na nią bezczelnie.
- Dawaj jakieś mięcho – zamówił Kirdyn. – Kurczak albo przepiórka. To tańsze. No co?- spytał patrząc na oburzonego Drogomiła.

- Nie mam zamiaru tutaj siedzieć i patrzeć jak pochłaniasz połacie padliny.

- Pa…padliny? Wiedziałem! Kiedy usłyszałem, że gdzieś w tym mieście podają nieświeże mięso od razu zgadywałem, że to tu. Poczekaj – wstał od stołu. – Idę utopić kucharza w jego własnym sosie.

- Miałem na myśli ogólnie mięso. Tam skąd pochodzę nie jadamy mięs.

- Co za osioł – roześmiał się mężczyzna. – Ciekawe czemu?

- Wierzymy w boską równowagę. Ludzie dostali dar rozumu przez co jesteśmy z niej wytrąceni. Wszystko ma prawo żyć, a my jako ludzie mamy obowiązek być strażnikami…

- Ciekawe czy to samo powiedziałeś temu stworzeniu z którego jest zrobiony ten twój skórzany pancerz?

- Ściągamy skórę tylko z martwych zwierząt. A teraz wybacz ale muszę wyjść.

- Gdzie leziesz? Zamówiłem przecież jadło.

- Idę się popytać o wykopaliska Reserila. Na pewno ktoś mi pomoże.

- Czekaj głupcze! Gdzie cię znajdę?

Drogomił odwrócił się ze złośliwym uśmiechem.
- Jakoś się spotkamy. Sam mówiłeś – przeznaczenie.

Miał już dość towarzystwa tego gbura.  Pora było wrócić do wykonywania zadania. Wyszedł z karczmy ignorując krzyki Kirdyna.

***************************************************************************

Bluźnierstwa, ohydne zwyrodnienia i obraza dla wszystkiego co boskie i w równowadze – oto co mnie otacza. Miałem okazję poznać kogoś nieco bliżej – Kirdyna Zyrna. Od razu go znielubiłem. Nie przekonały mnie słowa miejscowego bożka, nie wierzę w te brednie z przeznaczeniem. To Jedyny wyznacza nasze ścieżki, a nie jakaś zielonoskóra pokraka. Zatrzymuję się na chwilę i przecieram oczy. Nie mogę przestać myśleć o tej dziewczynie, która podeszła do nas spytać się czy coś zamawiamy. Kobiety są tutaj inne…wysokie, smukłe, a twarze mają jak wyrzeźbione z lodu.
Dość! Pocieszam się myślą, że przynajmniej jestem o krok bliżej od rozwiązania tajemnicy rogatego wojownika. Symbol klepsydry – wykopaliska Reserila. Nie wiem dokładnie co to znaczy, ale jedno jest pewne, muszę się tam udać. Kusiło mnie, bym spytał o drogę Kirdyna ale wtedy na pewno by za mną poszedł. I tak źle zrobiłem, że wspomniałem mu o klepsydrze.
No cóż, rozglądam się bezradnie po przechodzących obok nieznanych twarzach. Jakie to dziwne – jest ich tak wielu, a ja nikogo nie znam. Ciekawe czy tylko ja się tutaj tak czuję?
Kobiety…ich włosy mają tak wyraźny kolor…słonecznikowy blond, krucza czerń, fantazyjne fryzury. Włosy Kornelii są brązowe i wypłowiałe. Jest taka niska w porównaniu do tutejszych…
Postanowiłem, że raz jeszcze porozmawiam z ubogim starcem przy drodze. Bądź co bądź jest on jedyną osobą poza Kirnem z którą miałem tutaj kontakt.
Przedzieram się przez tłum i czuję na ramionach bezceremonialny dotyk obcych ludzi. Nie nawykłem do tego. Czuję się jak żaba wrzucona w mrowisko – owady obchodzą mnie i włażą na mnie zabierając mi siły życiowe. Jak można tak żyć, na Jedynego?
Przechodzę obok fontanny w której odprawiano dziwny rytuał i kieruję się w stronę znanej mi uliczki, kiedy coś ściąga moją uwagę. Kobieta – Jedyny strzeż mnie, moje serce zadrżało, gdy na nią spojrzałem. Boję się ją opisywać, gdyż wszystko co o niej mógłbym powiedzieć byłoby obrazą dla mej żony i mego domu. Jej figura…jej twarz…nie! Nie będę jej opisywał. To tylko chore drzewo, fantazyjnie poskręcane, ale martwe w środku!
Nieznajoma rozglądała się, widać, że kogoś lub czegoś szuka. Miała na sobie długie, białe szaty z rozcięciami po bokach odsłaniającymi…
Nasze spojrzenia spotykają się. Widzę jak szeroko otwiera oczy i idzie szybkim korkiem w moim kierunku. Jedyny, czego ona ode mnie chce? Wciąż mam nadzieję, że to było tylko złudzenie, staram się jej zejść z drogi ale ona wciąż się przybliża. Wreszcie, gdy dzieli nas już zaledwie parę kroków, nie może już być mowy o pomyłce. Patrzę w czarne jak studnia oczy i zatrzymuję się…ona nie. Nasze twarze są tak blisko, że czuję jej oddech na policzku.
Złapałem jej dłoń w ostatniej chwili. Falowane ostrze sztyletu zatrzymało się tuż przy moim brzuchu.

-  To ty, on się do ciebie odezwał. On cię wybrał – powiedziała dziwnym, jakby nieobecnym tonem. – Nie zasłużyłeś na to ty…ty.

Wykręcam jej rękę za plecy i zabieram oręż. Następnie prowadzę przed sobą jak krnąbrne dziecko. Nie ważne jak wygląda, ktoś kto próbuje mnie zabić ( nawet jeśli uważa, że wcale mnie nie zabije ) musi się liczyć z konsekwencjami. Teraz szła zgięta jak niewolnik kłaniający się przed panem i wciąż mamrotała coś pod nosem. Znajduję cichy zaułek zakończony ścianą i prowadzę ją. Przypieram ją do muru i przygniatam własnym ciężarem. Staram się nie zwracać uwagi na kształty wystające z rozcięć w szacie.

- Kim jesteś i dlaczego chcesz mnie zabić? – szepcę jej do ucha.

- Pierwszy raz przemówił…do mnie nigdy, a wybrał ciebie…- ten sam bełkot. Postanowiłem trochę ją otrzeźwić. Nie bawi mnie przeprowadzanie przesłuchań ( zwłaszcza na kobietach ) ale jak już wspomniałem  uważam, że akcje skierowane przeciw mojemu życiu wymagają zdecydowanych posunięć. Mając nadzieję, że Jedyny mi wybaczy skręciłem jej rękę aż jęknęła.

- Mów jaśniej, kto cię przysłał i co o mnie wiesz.

- Trochę bólu tylko urozmaica zabawę – powiedziała przeciągle. Zauważyłem, że się uśmiecha. Jedyny, co to za wariatka?

- Może więc po prostu poderżnę ci gardło tak byś się wykrwawiała przez godzinę?  Zaraz pewnie wstaniesz ale czołganie się we własnej krwi to na pewno nic przyjemnego.
Zaczęła się śmiać. Dziwnym pustym śmiechem. Sprawiała wrażenie odurzonej. O co tu chodzi? W jednej chwili spoważniała:

- Widziałam cię na placu. Rozmawiałeś z nim. Co takiego zrobiłeś, że zwrócił na ciebie uwagę?

- Kogo masz na myśli? Kirdyna? Pewnie ci chodzi o tego zielonego, jak mu tam było…
Nie mam pojęcia, jak ona to zrobiła. Trzymałem ją bardzo mocno ale ona, jakiś sposobem odbiła się nogami od muru, przeskoczyła mi nad głową i nasze pozycje całkowicie się zamieniły.

- Jak śmiesz się tak o nim wyrażać?- syknęła mi w ucho. – Jak śmiesz mówić tak o panu mojego ciała i umysłu?
Poczułem jak zabiera mi sztylet zza paska.

- Posłuchaj – powiedziałem szybko. – Jeśli mnie zabijesz to już nie wstanę.

- To jest zwykła stal. – stwierdziła po chwili wahania.

Ha! A więc jednak musi tu być coś co odsyła ludzi do Jedynego. Dobrze wiedzieć.

- Wiem. Ale na mnie wszystko działa. Nie rób tego.

Długo nic nie mówiła. Czułem tylko na karku jej ciepły oddech i lekką woń migdałów zmieszaną z czymś słodkim i nieodgadnionym.

- Vach’tachniel, tak. Powiedział, że ja i Kirdyn jesteśmy związani nicią przeznaczenia. Mówił, że już dawno nie widział tego tak wyraźnie.

Odwróciła mnie i patrzyliśmy sobie w oczy. Długo. Dopiero teraz zauważyłem jak bardzo jest dziwna. Miałem wrażenie, że nie patrzy na mnie, tylko gdzieś daleko poza moje ciało i mur za moimi plecami. Poza tym prawie w ogóle nie mrugała. Wielkie, sarnie oczy wyglądały jakby powieki nie mogły się na nich domknąć.

- Pan zawsze widzi przeznaczenie – mówiła to jakby do siebie. – Ale rzadko kiedy się odzywa. Wybrał ciebie…i tego drugiego.

- Jak ci na imię? – spytałem, gdyż tylko to mi przyszło do głowy. Obecnie to przecież ja byłem skazany na jej łaskę. Wreszcie spojrzała mi prosto w oczy. Zadrżałem, bynajmniej nie ze strachu.

- Karishma Lalima, ale używaj tylko drugiego imienia.

- Dobrze Lalimo. Ja jestem Drogomił…

Przybliżyła się. Patrzyła mi prosto w oczy i przesuwała głowę na boki jakby pod innym kątem mogła zobaczyć odpowiedź na swoje pytanie.

- Dlaczego…wybrał ciebie?

- Nie wiem – odparłem po prostu. – Rozumiem twoją złość ale nic na nią nie poradzę. Posłuchaj…jestem na bardzo ważnej misji i muszę ją wypełnić.
Złapałem ją delikatnie za dłoń. Jej skóra była brązowa od słońca, jednak nie widziałem na niej najmniejszej nawet skazy.

- Więc, jeśli pozwolisz, chciałbym do niej powrócić.

Lalima wciąż mi się przyglądała. Odległość z jakiej to robiła była…oszałamiająca. Poczułem, że zaczynają mi drżeć nogi. Co się ze mną dzieje? Wcale nie czuję strachu, a jednak przy tej dziewczynie…ona jest tak bardzo inna od wszystkich, które do tej pory widziałem. Inna od Kornelii…

- Możesz – powiedziała krótko ale z taką powagą, jakby to było jakieś zaklęcie. Pochyliła się i pocałowała mnie krótko w policzek.

Poczułem, że cały czerwienieje – zupełnie jak trzynastolatek przed pierwszym spotkaniem z dziewczyną.

Zeszła mi z drogi a ja skwapliwie to wykorzystałem. Miałem już dość jej towarzystwa. Lalima była jakąś fanatyczną czcicielką Vach’tachniela. Poczułem jeszcze większą odrazę do tego niby – Boga, skoro jego wyznawczyni jest w takim stanie.
Nie wróciłem jeszcze na plac a ona już mnie dogoniła.

- Wiesz może gdzie są wykopaliska Reserila Lalimo? – spytałem zrezygnowany.

- To daleko na północy. Jeśli wybierzesz się pieszo zajmie ci to około dwa tygodnie.
Tak daleko? To z jednej strony dobra wiadomość – rogaty wojownik nieprędko znajdzie Ardre, ale rodzi też nowe pytanie – co go skłoni ( a może już skłoniło? ) do pokonania tak długiej drogi?

Spojrzałem na Lalimę z zaciekawieniem. Ostatnie, zdanie wypowiedziała trzeźwo i rozsądnie. Ona jednak wpatrywała się we mnie tym samym szklistym wzrokiem.

- O wiele szybciej tam trafisz biorąc Mankita.

Na Jedynego! A więc chociaż ta zagadka się rozwiązała. Zapomniani używają tych bestii by pokonywać duże odległości. Na samą myśl o tym, że miałbym się znaleźć w fioletowej bańce wiszącej pod odwłokiem monstrum zrobiło mi się niedobrze.

- Jak to możliwe, że…

- Muszę iść – urwała szybko po czym obróciła się i zniknęła w tłumie.

Patrzyłem w stronę ludzkiego skupiska oniemiały. Tak po prostu…odeszła. No cóż, więcej już jej pewnie nie zobaczę i szczerze mówiąc powinienem dziękować za to Jedynemu. Powinienem, a jednak z jakiejś przyczyny nie mogę…Była najbardziej dziwną ale i jednocześnie fascynującą osobą jaką poznałem.
I znów powracam do ponurego dumania nad tym co powinienem zrobić dalej. Jasne jest, że moja misje wymaga pośpiechu więc chyba będę musiał pokonać obrzydzenie i wykorzystać szybszą drogę. Mankitem jednak czy nie, potrzebuję kogoś kto mi pomoże. Kogoś obeznanego w otaczającym mnie szaleństwie.
Ubogi starzec, którego wcześniej spotkałem – z jakiegoś powodu poczułem do niego sympatię. Oferował mi przewodnictwo, ale skoro siedzi smętnie nad kubkiem zdany na łaskę innych, to sam musi być co najmniej tak zagubiony jak ja. Nie płynie z prądem, tak jak reszta tego bezdusznego tłumu, tylko osiadł na mieliźnie. Przypominają mi się historie mojego ojca o szlachetnym żebraku.  Cóż, pora zobaczyć jak bardzo jest szlachetny. Nie mam żadnych pieniędzy ale może uda mi się go jakoś namówić.
Idę. Znów przedzieram się przez wielką, rozedrganą bestię złożoną z członów ludzkiej masy. Zauważyłem, że ktoś prowadzi za lejce jaszczuropodobne zwierzę, które zobaczyłem w lesie na początku wędrówki. A więc intuicja mnie nie myliła – nie było groźne.
W końcu dochodzę na główny deptak. Starzec siedzi w tym samym miejscu co wcześniej. Zauważa mnie ale nie daje po sobie tego poznać.

- Witam ponownie – rozpoczynam rozmowę.

- Ach, to ty żartownisiu. – Nie zaszczyca mnie spojrzeniem.- Rzuć trochę bruzdy albo spadaj.

- Wybaczcie moje poprzednie zachowanie. – Opuszczam głowę w geście skruchy. Czekam na jego reakcję i po dłuższej chwili kontynuuję. – Muszę się dostać na wykopaliska Reserila. Potrzebuję kogoś, kto zna tamtejsze tereny. Byliście tam kiedyś?

- Czy byłem? Synku nie ma takiego miejsca, którego bym nie odwiedził. Za dawnych lat, kiedy jeszcze wszystko miało sens wszędzie się jeździło…
Spogląda gdzieś w dal ze smutkiem. Ciekawe cóż takiego miał na myśli?

- Nie widziałem tu zbyt wielu innych…proszących o datki – zaczynam niepewnie.

- Tia, każdy se znalazł jakieś zajęcie synku.  A nawet jak paszy nie mają, to żaden problem. Trochę się pomęczysz, a później znowu jak nowy co? Ech…popierony świat – wzdycha.

- Więc dlaczego ty…

- Nie twój karwa interes !- wrzeszczy.- Mówiłem, dawaj paszy albo spadaj.

To będzie trudne, ale trzeba spróbować.
- Nie mam paszy. Jeśli chodzi ci o jedzenie, to mam pod dostatkiem.

Patrzy mi w oczy i coś w nim pęka. Nie potrafię tego zrozumieć. Źródło jego smutku i zrezygnowania pozostaje dla mnie tajemnicą. Opuszcza głowę i wzdycha.

- Nic nie rozumiesz. Jak każdy młody nie masz pojęcia o czym mówię.

- Proszę, naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Obiecuję, że jeśli jakimś sposobem uda mi się zdobyć pieniądze to podzielę się z tobą. Nie! Oddam wszystko. Tak mi…Bogowie dopomóżcie.

Przygląda mi się dłuższą chwilę i w końcu przemawia.
- Masz chociaż pieniąchy na Mankita?

Niech to! O tym nie pomyślałem.

- Nie – przyznaję smętnie.

Wybucha starczym, wyschniętym śmiechem eksponując posiniałe dziąsła. Odsunąłem się trochę, by nie ogarnęły mnie śmiertelne wyziewy emanujące z jego ust. Dlaczego on nie dba o tak podstawowe zabiegi jak czystość? Co to za żebrak, który śmierdzi? W opowieści o szlachetnym biedaku nie było o tym mowy. Może popełniam błąd?
- Po co chcesz się tam udać? Jak mam ci pomagać to muszę wiedzieć. I nie próbuj mi wciskać, że po prostu szukasz pracy jako kopacz.

- Nie mogę powiedzieć. – Moja odpowiedź wyraźnie go zniechęca postanawiam więc dodać coś więcej. – Zdradzę tylko, że muszę uratować paru ludzi.

Patrzy na mnie spod posiniałych brwi i długo myśli.
- A co mi tam, do stu demonów! Lepsze to niż siedzenie tutaj. I tak nikogo nie obchodzi co tu robię. Jestem tylko dziwowiskiem jak kobieta z kantasem.

Nie rozumiem słowa kantas ale jestem w stanie domyśleć się jego znaczenia z kontekstu. Nie jestem jednak pewien czy dobrze je usłyszałem.

- Słuchaj no smarku. – Wstaje i spogląda mi w oczy. – Za moje usługi należy się opłata. Plus jeszcze to, co mi obiecałeś. Może uda mi się wciągnąć nas na darmowy przelot. W końcu stary Henelt Merit liczył się kiedyś w tych stronach – dodaje z dumą.

Kim on jest? Jakoś nie mogę uwierzyć, że po prostu zwykłym żebrakiem.
- Mówią mi Drogomił – przedstawiam się ale on nie zwraca uwagi tylko rusza w jedną z uliczek wołając przez ramię:

- Za mną młody!

Przeciskamy się przez tłum. Z Heneltem ( ciekawe imię ) jest o wiele łatwiej. Ludzie wyraźnie go unikają, zapewne z powodu smrodu, który emanuje. Sam nie jestem na niego odporny ale to mała cena, jeśli starzec pomoże mi wypełnić misję. W pewnej chwili Henelt odwraca się i pochodzi do mnie szybkim krokiem.

- Nie masz może przy sobie trochę gorzały? Wiesz w ramach zaliczki…no początkowej opłaty za moje usługi.

Rozumiem, że chodzi mu o alkohol. W Ardrze jest mało popularny. Znamy o wiele lepsze specyfiki dające taką samą radość ale bez konieczności płacenia za nią następnego dnia.

- Mam nawet coś lepszego ale to będzie wymagało ognia i paru składników. Jak będziemy na miejscu zdradzę ci recepturę i napełnię twój bukłak.

- Te, nic nie kręć skoczku. – Patrzy na mnie podejrzliwie. – Nie chcę żadnych driakwi. Piwo, wino. Albo wódka. Może być nawet kałówka.

- Jak sobie życzysz. Ruszajmy.

Kusi mnie by spytać się w końcu o tego skoczka ale na to przyjdzie jeszcze czas.
Idziemy dalej. Tak jak się spodziewałem w stronę grzybowatej wieży do której wleciał ostatni Mankit.
Przed dziwną budowlą stoi kolejka ludzi. Widać nie tylko ja potrzebuję transportu.  Znów słyszę ten piekielny szum. Wielkie owady na przemian wlatują i wylatują z wieży. Dziwnie się czuję. Z zamyślenia wyrywa mnie znajomy już niestety głos:

- No wreszcie. Myślałem, że się już nie doczekam.
Odwracam się i widzę Kirdyna Zyrna. Nie powiem żebym się cieszył z tego spotkania.

- Skąd wiedziałeś, że tu będę?

- Przeznaczenie mahnati. – uśmiecha się lekko. – Wiedziałem, że nawet ty nie jesteś na tyle głupi by iść na piechotę. Prędzej czy później musiałeś się tu znaleźć. Choć, zająłem miejsce w kolejce.

No tak. Po co ja mu wspominałem o mojej misji?
Idziemy gdzieś na środek długiego węża ludzkich ciał i wchodzimy między pofukujących gniewnie ludzi.

- A to kto?- pyta Kirdyn podejrzliwie i patrzy na starca. Po chwili marszczy w obrzydzeniu nos. – Śmierdzi jak otwarty sracz na środku pustyni.

- Henelt. Mój przewodnik.
Starzec odwraca się, taksuje Kirdyna wzrokiem i tylko rozdziawia paszczę w groteskowym uśmiechu.

- Cuś ci się nie podoba synku?

- A pewnie, tw…

- Ej – odzywa się ktoś za Kirdynem.- Wpychasz się nie na swoje miejsce skoczku.
Ogorzały mężczyzna odwraca się powoli w stronę wielkiego osiłka. Nieznajomy jest naprawdę potężny. O głowę większy ode mnie z tatuażami na nagiej piersi. Nie potrafię ich odczytać, jakieś dziwne symbole. Kirdyn jednak nie wygląda na zlęknionego.

- Mówiłem ci przecież, że zająłem tu miejsce. – Wypowiada to zimnym i opanowanym tonem. Odwagi to mu nie można odmówić.

- Nie pamiętam. Spadaj albo mordę obiję.
Mój towarzysz stoi tylko i patrzy mu w oczy. Nie podoba mi się to. Czy ten człowiek nie potrafi przeżyć dnia bez tuzina bójek?

- Nie słyszysz co powiedziałem?- wydziera się osiłek. – Wypier…
Nieznajomy nie zdążył dokończyć tego egzotycznego słowa. Kirdyn wyjął szybko sztylet i przebił osiłkowi czaszkę od dołu. Po prostu podszedł i szybkim ruchem wbił mu ostrze pod brodę. Stal przebiła gardło, podniebienie i weszła w mózg. Jedyny, on zabił tego człowieka o miejsce w kolejce! Ciało upadł bezwładnie na ziemię.

- Zwariowałeś?- krzyknąłem. – Co jest z tobą, całkowicie rozum postradałeś?

- No co? – odwraca się z oburzeniem.

- Zabiłeś go!

- Odezwał się niepokalanie poczęty. Ja przynajmniej ludziom ciał nie zagrzebuję w ziemi jak ostatni cham. Zaraz wstanie, i tak ma szczęście, że to szybko zrobiłem.
Zauważyłem, że Henelt przygląda się temu wszystkiemu obojętnie, do momentu kiedy usłyszał o grzebaniu ciał. Patrzył się teraz na mnie badawczym wzrokiem.

- Ma rację! – poparł ktoś Kirdyna. Głos dochodził za nami w coraz dłuższym ogonie kolejki.

– Cham sobie zasłużył, a ty siedź cicho!

Jedyny, gdzie ja trafiłem! Śmierć jest tutaj jak splunięcie, nic nie znaczy. Czy ci wszyscy ludzie żyją więc wiecznie? Nie, to niemożliwe.
Ktoś bezceremonialnie wkopał zwłoki osiłka do rowu.
Postanowiłem, że nie będę więcej o tym wspominał. Czekamy w coraz krótszej kolejce. Po chwili słyszę za sobą coś dziwnego i odwracam się. Ciało zbira podnosi się samoistnie i ogarnia je niebieski płomień. Widzę jak rana zasklepia się i całkowicie znika. Po chwili osiłek otwiera oczy i stoi już o własnych siłach. Niebieskie iskry jeszcze przez chwilę skaczą mu po skórze.  Tfu, na Jedynego!
Odwracam się przygotowując się na walkę. Zapewne upokorzony zbir będzie chciał się odegrać. O dziwo nic się jednak nie dzieje.
Czekamy w milczeniu. Słyszę za sobą posapywania Kirdyna. Ktoś z takim temperamentem w ogóle nie powinien przebywać na wolności.
W końcu wchodzimy do dziwnej budowli. Okazuje się że wieża jest pusta w środku, na dodatek ściany zrobione są z jakiegoś dziwnego, brązowego materiału. Z pewnością nie jest to drewno. Daleko nade mną znajduje się zwieńczenie wieży. Jak odwrócony daszek grzyba. Lub, jak amfiteatr. Podnoszę wzrok i widzę półki daleko nade mną. Mankit ląduje na jednej z nich.
Na główną arenę ( nazwijmy to tak ) wprowadzają właśnie kolejnego owada. Zauważyłem, że tu, na dole zwierzętami zajmuje się podstarzały człowiek w szacie maga i jedna z tych pasożytniczych kreatur. Wprowadzają stworzenie na środek pomieszczenia popędzając je długimi kijami ze świecącymi na niebiesko zwieńczeniami. Stwór zatrzymuje się na środku wyraźnie na coś czekając.  Pasożyt podchodzi do wielkiego kotła znajdującego się przy głowie monstrum. Pociąga za sznurek i gigantyczne naczynie przechyla się. Mankit wsadza do środka długie żądło i po sali rozchodzi się obrzydliwy odgłos zasysania. A więc trafiliśmy na porę obiadową.
Henelt co chwila spogląda na mnie znad ramienia. Widać strasznie chce mi coś powiedzieć ale czeka na lepszy moment. Już niedaleko.

- Jesteście w końcu – słyszę kobiecy głos. Odwracam się i widzę jak Kirdyn pochyla głowę przed Karishmą Lalimą.

- Pani.

Tym razem ubrana jest w czarną szatę, tak samo jednak skrojoną. Spokojnie…wdech, wydech, wdech, wydech.

- Kto to? – pyta dziewczyna wskazując głową na Henelta.
Przestawiam ubogiego starca zastanawiając się dlaczego nie zachowuje się jak Kirdyn, oddając jej szacunek. Lalima ledwo dostrzegalnie kiwa głową i wskazuje na górę toreb za sobą.

- Oto moje bagaże. Już wszystko załatwione. Chodźcie za mną.

Kirdyn natychmiast się zrywa i bierze ponad połowę toreb, ledwo mogąc udźwignąć je z ziemi. Henelt nie wygląda jakby miał komukolwiek pomagać więc ze zrezygnowaniem biorę na siebie drugą część brzemienia. Co tu się wyprawia na Jedynego? Czemu ci ludzie tak bardzo do mnie lgnął? Cóż, są jedynie jak piach wchodzący w sandały w czasie długiej podróży. Może uciążliwi ale przecież nie będę przez nich zmieniał planów? Zwłaszcza, że jak do tej pory wyraźnie chcą mi pomóc ( przynajmniej jeśli chodzi o opuszczenie Bragi).
Wchodzimy w mniejszy korytarz, w głębszej części areny. Przez dłuższy czas idziemy w milczeniu. Spodziewałem się niezliczonej ilości schodów, tymczasem jest tylko długi chodnik delikatnie wznoszący się do góry i okrążający wieżę niczym wąż zaciskający się na ofierze.
W końcu Lalima otwiera jedne z niezliczonych drzwi. Wchodzimy na niewielką półkę.
Na brzegu stoi Mankit a przed nim młody chłopak w burej kapocie.

- Oto Morko – przestawia go Lalima.- Został już opłacony by zapewnić nam transport na wykopaliska.

- O tak – zachichotał wrednie. Przypominał cwanego lisa. – I to bardzo hojnie.
Wyraźnie nie mógł oderwać wzroku od kapłanki.

- Zapraszam.
Wskazuje na gigantycznego owada który jak na zawołanie unosi się parę metrów nad ziemię. Z odwłoka wyrastają mu jedynie cztery rurki. Przypominają trochę dwie pary niepotrzebnych odnóży.
Wszyscy oprócz mnie, wiedzą co robić. Kirdyn zostawia bagaże obok Morka i ustawia się pod dziwnymi rurkami. Wzruszam ramionami i robię to samo. Po chwili ja i moi towarzysze stoimy w jednym miejscu wyraźnie na cos czekając.  Przewoźnik przez dłuższą chwile męczy się z bagażami, na każdym rozsmarowuje trochę zielonej, brejowatej substancji po czym przylepia je na podbrzusze owada. W końcu, gdy uporał się ze wszystkimi podchodzi do nas i bierze w dłoń długi kij, taki sam jakiego używali na dole.

- Gotowy na wycieczkę? – słyszę za sobą szept Kirdyna.
Odwracam się i widzę, że specjalnie stanął obok Lalimy. Obejmował ją  pasie i patrzył się na mnie z głupim uśmiechem.

- Tak – warknąłem.
Nie wiem dlaczego poczułem taką nienawiść do tego człowieka. Na Jedynego, przecież ja mam żonę! Nie mogę odczuwać jakiejś głupiej zazdrości za każdym razem, gdy zobaczę Lalimę z kimś innym. A poza tym czego tu zazdrościć? Wiecznie naćpanej fanatycznej wariatki?
Morko bierze kij i szepce do końcówki.

- Wykopaliska Reserila.
O co tu chodzi?
Dotyka tym samym końcem głowy Mankita. Niebieskie iskry sypią się wokoło i owad porusza się niespokojnie. Przewoźnik uśmiecha się wrednie i dotyka po kolei wszystkich czterech rurek. Po chwili wyrasta z nich wielki, fioletowy bąbel, który zamyka nas w środku.
Henelt kształtuje dziwną substancję w fotel i siada z wesołym uśmiechem. Reszta robi to samo, lecz zanim udaje mi się choć spróbować wielki owad startuję z ogłuszającym furkotem. Ląduję twarzą w dziwnej substancji i widzę, przez gęstą, fioletową ciecz, oddalającą się szybko wieżę.
Jedyny, ja latam! Czy raczej lata owad w którym siedzę, ale wrażenie jest bardzo podobne. Widzę ludzi, z tej wysokości małych jak mrówki. Mam ochotę śmiać się jak dziecko to…to jest cudowne. Słyszę jak moi towarzysze kpią ze mnie ale nie zwracam na nich uwagi. Po prostu lecę i patrzę…

I tak właśnie skończyłem. Zamknięty w magicznej bąblu wiszącej pod brzuchem olbrzymiego owada w towarzystwie Zapomnianych – miedzianoskórego głupca wybuchającego gniewem o byle co, naćpanej wariatki wielbiącej Boga – dziecko i brudnego starca, którego smród wypełnia każdy zakamarek niewielkiej bańki i zdaje się wykręcać nozdrza na drugą stronę.
Patrzę na oddalające się krainy z żalem. Czy zdążę na czas? Czy uratuję Ardrę i wszystko co jest mi drogie? Nie wiem, ale zrobię wszystko, by tak się stało.
Odwracam głowę i patrzę w nieznane. Powinienem czuć strach przed tymi niezbadanymi i bluźnierczymi krainami ale czuję coś innego. Podniecenie i ciekawość? Tak, takie coś może odczuwać tylko człowiek stojący przed wielką tajemnicą i przygodą. Trudno mi się przyznać, ale nie mogę się doczekać, co przyniesie następny dzień. Nie mogę też pozbyć się wrażenia, że tu wcale nie jest tak źle…
Jedyny, miej mnie w swojej opiece.



Koniec części pierwszej