Puławy, 21 września 2024 rok.
23:37
Zostałem sam. Wszyscy nie żyją
i nie mam pojęcia, czy jestem ostatnim człowiekiem w mieście, państwie czy na
świecie. Wiem jedno. Od ponad miesiąca nie widziałem żywej duszy. Wegetuję w
pustym mieszkaniu i ze strachem patrzę w okna. Wiem, że tam są. Żywe trupy,
umarlaki, zombie. Skurwysyny. Słyszę w nocy jak, powłócząc nogami, przechodzą
obok mojej kryjówki. W dzień czasami ich widuję przez okna. Staram się nie
wychylać, by mnie nie zauważyły. Choć ,,zauważyły’’ to złe słowo. Jak coś, co
już dawno straciło oczy może mnie zobaczyć? Nie wiem. Nie będę się rozwodził
nad naturą tej epidemii. Nie obchodzi mnie to. Z pewnością rząd ( o ile w ogóle
jeszcze istnieje ) ma jakieś odpowiedzi. Ja chcę jedynie przetrwać. Tylko to
mnie obchodzi. Właśnie dlatego zacząłem pisać ten pamiętnik. Krótko po wybuchu
ogólnoświatowej epidemii zombizmu, zaczęły powstawać poradniki przetrwania.
Przeczytałem ich chyba z dziesięć i wszystkie zgadzają się co do jednego:
W przypadku samotnego
zabarykadowania trzeba dbać zarówno o kondycję ciała, jak i ducha. A nic tak
nie wyniszcza umysłu jak nuda.
Z nudy mogę dostać paranoi i
zwidów. A tego z pewnością nie mam ochoty doświadczać.
Normalnie powinienem zacząć ten
pamiętnik od podania swoich personaliów, ale z jakiegoś powodu nie mam na to
ochoty. Już wystarczająco durne wydaje mi się pisanie tego tekstu bym musiał
się jeszcze przedstawiać nieistniejącym czytelnikom. Liczy się to, że jestem
żywy. Czuję i myślę. I cholernie się boję.
Jak już wspomniałem jestem sam
w mieszkaniu. Dokładniej: w bloku na drugim piętrze, Na Stoku 5/8 jeśli kogoś
interesuje dokładna nazwa ulicy. To dobre miejsce. Pamiętam, że ojciec podłożył
ładunki na schodach, więc wszystko na dole zmieniło się w kupę gruzu. Nie wiem
jak ten budynek wciąż się trzyma, ale niewątpliwą zaletą jest to, że umarlaki
za cholerę nie dostaną się na górę. Jeśli zaczęłyby wchodzić jeden na drugiego
to dałby by radę, ale Bogu dzięki nie są na tyle cwane. O tak, mój ojciec o
wszystkim pomyślał. Szkoda...nie, nie chcę o tym pisać.
Zawsze trzymałem rękę na pulsie
jeśli chodzi o rozwój epidemii. Nauczyłem się posługiwać bronią dającą znaczną
przewagę nad skurwysynami. Może wydać się to śmieszne, ale karabinek sportowy
jest świetną bronią przeciwko zombie. Co z tego, że szybkostrzelność jest
niska? Pakowanie serii w umarlaka nic nie daje, bo - jak wiadomo - tylko
zniszczenie mózgu całkowicie go eliminuje. Oprócz karabinka mam też maczetę (na
naprawdę bliskie starcia) i AK47 ( to na czarną godzinę, amunicja jest trudno
dostępna). Poczciwy karabinek jest uniwersalny. Gdy ten mały, niepozorny (i
łatwy w domowej produkcji) nabój dostanie się do czaszki żywego trupa, to
odbija się po wnętrzu rykoszetem rozpruwając mu mózg.
Uch...zapędziłem się. To ma być
pamiętnik, a nie elementarz wychowania postapokaliptycznego. Muszę jednak zająć
czymś umysł, bo dokucza mi okrutnie mój największy głód, znaczy wróg - głód.
Ech... no właśnie. Miałem zapasy na ponad miesiąc i skończyły się parę dni
temu. Szkoda, że nie miałem psa albo kota, bo byłoby jeszcze co zjeść. Nie mogę
uwierzyć, że to piszę. Próbowałem nawet liści w roślinach doniczkowych. Pora
spojrzeć prawdzie w oczy - muszę
wyruszyć po coś do żarcia. To, albo śmierć. Boję się cholernie, ale nie mam wyboru.
Skręciłem linę z prześcieradeł i zejdę nią po balkonie. Oczywiście nie teraz.
Nie jestem aż tak głupi, by wychodzić w nocy. Poczekam do świtu, może spróbuję
się przespać.
Nienawidzę wychodzić. Z każdej
strony czuję zagrożenie. Zombie są powolne, ale śmiertelnie zdeterminowane. No
i oczywiście uwielbiają zachodzić od tyłu. Dobrze, że mam regulaminowe,
krótkie, po wojskowemu obcięte włosy i przylegający do ciała strój. Mam już
niejako doświadczenie w wychodzeniu do skażonych stref, ale zawsze jest to tak
samo stresujące. Kurwa, najbardziej boję się Biegaczy. Zdarzają się rzadko, ale
jak się już jednego zobaczy, to trzeba szybko działać. W przeciwieństwie do
zwykłych skurwysynów biegacze poruszają się zajebiście prędko. Na widok żywego
dostają szału i zapieprzają chyba z sześćdziesiąt na godzinę.
Nie chcę o tym pisać ani
myśleć. Pociesza mnie fakt, że najbliższy sklep jest naprawdę niedaleko, więc
może nie spotkam po drodze żadnej pokraki. Oby. Pomodliłbym się, ale przestałem
wierzyć w Boga w dniu kiedy Ziemia zmieniła się w piekło. Z resztą, o co tu się
modlić?
Dosyć! Nastawiam budzik na 5:30
i spróbuję się trochę przespać. Pewnie znowu wrócą koszmary, ale w dzisiejszych
czasach rzeczywistość niewiele się od nich różni...
Puławy, 22 września 2024 rok.
5:36
Wstałem. Wszystko jest już
gotowe do drogi. Najlepiej jak wyruszę jak najszybciej, bo głód nie jest
jeszcze tak dokuczliwy tuż po przebudzeniu. No nic. Oby się udało...
Wróciłem! Mam ze sobą cały
plecak zapasów! Wciąż dyszę po tej przygodzie w sklepie. No tak, powinienem
zacząć od początku:
Wyrzuciłem plecak i broń przez
balkon po czym zszedłem po linie. Gdy tylko moje nogi dotknęły gruntu,
natychmiast się rozejrzałem. Na razie pusto. Nie tracąc czasu oblekłem się w
ekwipunek i wyruszyłem w drogę. Wszedłem na uliczkę biegnącą pod górę i moim
oczom ukazał się szyld sklepu - ,,Fokus’’. Przeszedłem zaledwie parę kroków,
gdy kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Przy drzwiach do jednej z klatek
schodowych stał umarlak. To było daleko, więc chyba mnie nie widział. Pokiwał
się chwilę, po czym poczłapał w sobie tylko znanym kierunku. Poczułem pokusę,
by pójść w jego stronę i go zabić. Natychmiast ją zwalczyłem. Poradniki
ostrzegają przed czymś takim. Mam się skupić na zadaniu. Nie wolno sprawdzać
podejrzanych odgłosów ani bawić się w mściciela ludzkości. Ruszyłem więc dalej.
Dotarłem do drzwi i dotknąłem
klamki. Ogarnęło na mnie poczucie bezpieczeństwa. Udało się! Nie jest tak
źle...
Ugryzłem się w rękę, by
zwalczyć ten złudny stan. Stała czujność! Tylko to się liczy.
Usłyszałem gardłowy jęk ( na
szczęście daleko ) i odwróciłem się. Po drugiej stronie ulicy stał skurwysyn i
wpatrywał się we mnie. Otworzył usta i zaczął zbliżać się powoli w moją stronę.
Mogłem go zabić. A pewnie!
Tylko, że huk wystrzału przyciągnął by innych zombie. Niech se lezie. Jak
będzie trzeba, to zakończę jego nędzne pół - życie.
Wszedłem do sklepu i od razu
zasłoniłem usta. Śmierdziało jak w rzeźni. Na środku, na podłodze, leżał gruby
właściciel sklepu. Znałem go! Zawsze zmuszał pracowników, by harowali w święta.
Teraz wyglądał jak zzieleniała, napęczniała, wyrzucona z wody ryba. No właśnie.
Jego brzuch był dziwnie wielki ( nawet jak na niego ) i nie chciałem nawet
myśleć od czego tak urósł.
Sklep był niewielki, ale
świetnie zaopatrzony. Od razu rzuciła mi się w oczy półka pełna konserw. Pyszny
tuńczyk w oleju, który będzie zdatny do jedzenia przez najbliższe pięć lat.
Cudownie!
- Halo! - to niestety był tylko
mój głos.
Zawsze, gdy wchodzi się do
nowego pomieszczenia, trzeba trochę pohałasować by wypłoszyć pochowanych
umarlaków.
Cisza. Zdjąłem plecak i
utkwiłem wzrok w konserwach. Stały na półce w chłodzonej w zwykłych czasach
lodówce. Przeszedłem obok grubasa i...
Coś złapało mnie za kostkę!
Gdyby nie wyćwiczony do
perfekcji refleks, to na pewno zdołałby mnie ugryźć! Wtedy bezzwłocznie strzeliłbym
sobie w łeb. Może tak było by lepiej?
Odskoczyłem i spojrzałem na
wroga. Zombie podnosił się powoli z ziemi. Szczęka opadła mu na dół ukazując
rząd połamanych, czarnych zębów.
Uuuuuuuu - jęknął skurwysyn po
czym wyciągnął w moją stronę zgniłe palce.
Nawet nie musiałem celować.
Przyłożyłem lufę karabinka niemalże do samej głowy umarlaka i pociągnąłem za
spust. Na pozieleniałym czole pojawił się niewielki otwór. Zombie znieruchomiał
na chwilę, po czym powrócił do pozycji leżącej. Tym razem był już martwy na
bank. Przysięgam, że od tej pory będę strzelał do każdego pozornie niemrawego
trupa!
Wiedziałem, że narobiłem huku,
więc zacząłem wrzucać prowiant do plecaka. Nie mogłem się powstrzymać i, oprócz
konserw, wrzuciłem jeszcze parę paczek chipsów. Duże Lays’y o smaku zielonej
cebulki. Właśnie je podgryzam pisząc tę relację.
Na tyłach sklepu znalazłem
sporo butelek wody. Nie są mi niezbędne (mam urządzenie do zbierania
deszczówki, filtry, pompy i inne tego typu luksusy), ale wziąłem parę. Chyba
ogarnął mnie szał kupowania...znaczy brania. Pobrałem nawet niewielkie
opakowanie, już dawno wyschniętych, ciasteczek. Napakowałem plecak do granic
możliwości, ująłem kałach w ręce i opuściłem sklep.
Tak jak się spodziewałem,
umarlaki zaczęły wychodzić na ulicę. Gdy tylko mnie zobaczyły, to z ich
wyschniętych gardeł zaczęły dobiegać jęki. Okropny dźwięk.
Bogu dzięki nie było w pobliżu
żadnego Biegacza. Omijanie zwykłych skurwysynów to żadna sztuka. Nie mogłem się
jednak powstrzymać i jednemu strzeliłem w ryj. Jakiś zasuszony dziadzio, który
już dawno powinien spoczywać w pokoju. Nie dziękuj. Nie ma za co.
Trzeba było się śpieszyć. Gdy
zombie zawodzą dają tym innym do zrozumienia, że wyczuły żer. Było ich z
dziesięciu, ale nie minie wiele czasu a będzie ich o wiele więcej. Wróciłem pod
balkon i zacząłem się wspinać. Nie powiem, było bardzo ciężko. Plecak ważył
chyba z pół tony. Nie mogłem się jednak poddać. Dobrze, że zawiązałem supły ,
bardzo mi to ułatwiło wspinaczkę. Dostałem się w końcu na górę. Wciągnąłem linę
z powrotem choć, Bogiem a prawdą, nie wiem po jaką cholerę. Nie widział bowiem
nikt na świecie, by żywy trup umiał się wspinać.
Po powrocie do domu rzuciłem
plecak w kąt, wyjąłem chipsy i zacząłem pisać. Słyszę na zewnątrz ich
zawodzenie. Nie mogą się dostać. Przed chwilą usłyszałem, że zaczęły walić w
drzwi do klatki. Mogą je sobie nawet rozwalić. Nigdy nie dostaną się na górę.
Idę zjeść coś porządniejszego, bo od samych chipsów jeszcze skrętu kiszek dostanę.
Może napiszę coś wieczorem, ale muszę zacząć zachowywać się ciszej, jeśli chcę
by kiedykolwiek odeszły...
Te cholerne jęki zaczynają
działać mi na nerwy! Dobrze, że mam parę zatyczek do uszu. Noszę je już od paru
godzin. To trochę dziwne uczucie, ale przynajmniej nie muszę już słuchać
bezustannego wycia tych padalców. Ech... jest zaledwie wpół do siódmej a na
dworze zaczyna się robić ciemno. Boję się jak to będzie w zimie. Nie! Skupmy
się na pozytywach! Albo przynajmniej na czymś, co nie wiąże się z kiepsko
wyglądającą przyszłością.
Gdzieś godzinę temu umarlaki
wyważyły drzwi od klatki. Jak już wspomniałem nic im to nie dało. Stoją zapewne
pod kikutem schodów i wpatrują się tępo w górę. Jeśli będę naprawdę cicho, to w
końcu dadzą sobie spokój. Na pewno! Boże, muszę w to wierzyć.
Codziennie siedzę parę godzin
przy radiostacji i czekam na jakiś sygnał. Sygnał świadczący o tym, że nie
tylko ja przeżyłem apokalipsę. Dzisiaj, tak jak każdego poprzedniego dnia, nie
dostałem żadnego znaku. Cóż, nie wolno tracić nadziei.
Obecność zombie pod moim domem
wpłynęła znacząco na mój stan nerwowy. Naostrzyłem maczetę i sprawdziłem stan
wszystkich broni ( a jest tego trochę, może później wymienię ). Przyrządziłem
koktajle Mołotowa. Mam już ich cały zapas (podobnie jak sporą ilość benzyny), z
pewnością się przydadzą. Miałem również ochotę poćwiczyć strzelanie, ale
wstrzymałem się. Jestem w świetnej formie, potrafię naładować broń w cztery
sekundy (sprawdzałem ze stoperem!). Zdaję sobie sprawę, że karabinek nie jest
idealny, choćby ze względu na huk jaki wydaje. Cholera, mogłem wziąć pistolet z
tłumikiem! Albo kuszę! Mój ojciec miał karabin samopowtarzalny. To dopiero było
cudo!
Ech...chyba tracę wenę. Jutro
coś napiszę.
Poczytam coś i pójdę spać.
Najlepiej jeśli położę się w przedpokoju. Tam będzie słychać mnie najmniej. Oni
wciąż tam są. Musze być cicho jak...mysz?
Puławy 23 września 2024 rok.
13:12
Nudzę się! Nie mogę ciągle
siedzieć i czytać tych cholernie nudnych książek o psychologii. Wszystko co
było ciekawsze już dawno przeczytałem. Próbowałem grać sam ze sobą w szachy.
Nie była to zbyt pasjonująca rozgrywka. Godzinę temu wyjąłem zatyczki. Sytuacja
bez zmian...
Tak, skoro nie ma co opisywać,
to może cofnę się trochę w czasie. Pisanie tego pamiętnika naprawdę mnie uspokaja.
No dobra, wszystko co wiem o pladze zombizmu:
Dawno, dawno temu, na początku
dwudziestego pierwszego wieku pojawiły się pogłoski, że wraz z rokiem 2012
nadejdzie koniec świata. Nikt specjalnie nie przywiązywał do tego wagi. Już
wiele było takich przepowiedni i wszystkie okazywały się gówno warte. Niepokojący
był tylko jeden fakt: kalendarz astronomiczny Majów kończył się dokładnie 21
grudnia 2012 roku. To kiepsko, zważywszy na fakt, że ci sami kolesie stworzyli
genialne mapy nieba, przewidzieli ważne zdarzenia historyczne, czy coś w tym
stylu. Nie znam szczegółów. Nie ważne. Liczy się to, że gdy już nadszedł ten
pieprzony 21 grudnia 2012 roku ( trzy dni przed gwiazdką!!!) to zdarzyło się
coś bardzo dziwnego. O godzinie 15:03 ( na czas Polski ) nadszedł tak zwany Błysk.
Był środek dnia a tu nagle niebo wypełniło się tym dziwnym światłem - jaskrawym
i oślepiającym. Trwało to tylko kilka sekund, ale wszyscy to widzieli. W
Ameryce było gdzieś po pierwszej w nocy i, z tego co słyszałem, wszyscy się
pobudzili. Przez chwilę niebo wyglądało jak za dnia.
Tajemnicze światło odeszło i
wtedy zaczął się ten cały burdel. Od tamtej pory każdy człowiek reanimował po
śmierci. Nieważne jak zginąłeś. W mniej niż godzinę twoje zwłoki powstaną, by
żywić się mięsem ludzi.
Wszyscy mieli swoje poglądy co
do natury zombizmu. Rząd głosił, że to jakiś wirus. Trochę to jednak dziwne, by
pojawił się tak nagle i na każdym kontynencie. Sadzę, że to była tylko
propaganda mająca na celu uspokojenie ludzi. Chodziły nawet pogłoski, że w
Japonii stworzono antidotum. Akurat!
Religie wmawiały nam, że
umarlaki to armia szatana, i że Bóg każe nas za nasze grzechy. Wielu w to
uwierzyło i dnie i noce spędzali w świątyniach. Oczywiście skurwysyny wcale nie
reagowały na wodę święconą czy błogosławione symbole, więc bardzo szybko
kościoły stały się miejscami największych rzezi.
Podoba mi się teoria pewnego
fizyka, który uważa, że Błysk i powstawanie zmarłych jest naturalnym cyklem
życia. W jednym z wywiadów powiedział, że tajemnicze światło jest oznaką, że
wszechświat zaczął się kurczyć, a wraz z tym skończyła się era życia, a zaczęła
epoka śmierci. Umarli będą chodzić po tym świecie, dopóki nie zniszczą
ostatniego żyjącego. A wtedy, gdy nastanie już cisza absolutna, wszechświat
będzie mógł się restartować i wszystko zacznie się od początku. Pięknie. Szkoda
tylko, że za mojego życia.
Co wiem o umarlakach oprócz
tego, że wyją, śmierdzą i jedzą ludzi? Cóż, jedyny sposób by takiego załatwić
na dobre to rozwalenie mózgu. Ewentualnie tak zwana dekapitacja, ale jest to
rozwiązanie połowiczne, bo głowa wciąż żyje. No i jeszcze ogień. Dobrze jest
spopielić skurwysyna - wtedy na pewno nie wstanie. Pozostaje jeszcze problem
infekcji. Gdy Zombie cię ugryzie lub podrapie, ogólnie: jeśli twoja krew
wejdzie w kontakt z jego syfem, to do dwudziestu czterech godzin kopniesz w
kalendarz tylko po to, by po paru chwilach obudzić się jako jeden z nich.
Umarlaki są nieustępliwe. Nie
wiedzą co to zmęczenie, sen czy strach. Na szczęście z czasem stają się coraz
słabsze. Ich ciała nie regenerują się, więc mięśnie są powoli niszczone. Co
jeszcze? Nie umieją się wspinać, czy pływać, ale nie potrzebują tlenu do życia.
Na dnach zbiorników wodnych snuje się więc cała masa żywych trupów.
Sekcje zwłok wykazały, że mózgi
zombie mutują w całkowicie nowy organ. Samodzielny i niezależny od reszty
ciała. Krew umarlaków staję się gęsta, żelowata.
Mają świetny słuch i węch.
Doskonale orientują się w ciemności. Jak już wcześniej napisałem, niektóre są
cholernie szybkie. Nie wiem jak to możliwe, ani na czym to polega. Większość
skurwysynów jest powolna i ociężała. Widać od każdej zasady muszą być wyjątki.
Dlaczego polują na ludzi? Nikt
nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Gdy nie ma niczego innego, to
zadowalają się zwierzętami, ale gdy tylko wyczują żyjącego człowieka, to
zostawiają wszystko i wyruszają na żer. Nie da się z nimi dogadać. Nie ma co
błagać ich o litość. To bezlitosne maszyny do zabijania, zbyt głupie do
odczuwania czegokolwiek oprócz głodu ludzkiego mięsa.
Krótko po nastąpieniu Błysku
wszystkie, jeszcze w miarę świeże, zwłoki na świecie reanimowały. Od tego
momentu plaga zaczynała się rozchodzić w zastraszającym tempie. Pamiętam jak
pojawiła się w Puławach.
Ech...patrzenie w przeszłość
staje się coraz trudniejsze. Chyba zostawię na razie to pisanie i skupię się na
tym co tu i teraz. Przejdę się do radiostacji, założę słuchawki i zacznę się
łudzić, że w końcu kogoś usłyszę. W porządku, jestem idiotą.
Jezd pó siodmej . Ciągle sa.
wypiłeem pol lytra. Pierdole to wszzsystko. Smierdzą ryje. Syf. Wyja i jęłczą.
Boje się wyjsc i siee zabić. Jezdem sam zupełnie saaam. Ciekawe jak tam Kaassia
! stem sam w duuuuuupie. i na chuj jas tio pisze ?
Puławy 24 września 2024 rok.
10:43
Wstaję rano, wyjmuję zatyczki i
co pierwsze słyszę? To pieprzone zawodzenie! Wycie i jęki!
Yyyyyyyyy uuuuuuuuuuu kurwa!
Powinienem coś z tym zrobić. W zasadzie to nie będę się pieprzył tylko zrobię
teraz...
O Boże. Poszedłem do składziku,
wziąłem dwa koktajle Mołotowa i wyszedłem na balkon...zamarłem w pół kroku.
Cała wąska uliczka pod moim blokiem jest zapełniona żywym ścierwem. Stoją jeden
przy drugim i się gapią. Jak tylko mnie zauważyły, to od razu się ożywiły.
Zaczął się balet kurwa. Zabawne, że jeden z zombich to mój znajomy z widzenia
żul. Po śmierci ma taki sam tępy wyraz mordy co za życia.
Wyrwałem się z odrętwienia i
podpaliłem szmatę. Rzuciłem koktajlem w tłum skurwysynów. Zaczęły się palić,
ale nie wywarło to na nich żadnego wrażenia. Ruszały się tak jak poprzednio.
Jak jeden wielki, falujący organizm. Podpalone trupy przenosiły ogień na swoich
kumpli. Patrzyłem jak zdychają. Widziałem jak tłuszcz skapywał im po twarzach.
Nawet gdy nie miały już skóry,
nawet jeśli zostawały same czaszki...wpatrywały się we mnie.
Rzuciłem drugi koktajl i
wróciłem. Wielu spłonie, ale to nic nie znaczy. Narobiłem tyle hałasu i dymu,
że z pewnością zejdzie się teraz o wiele więcej. Wiem, że zachowałem się
nieodpowiedzialnie. Poprawka, zachowałem się jak debil. Muszę coś zrobić. One
nie przestaną. Wariuję już od tego. Choćbym zużył cały zapas, to nigdy nie
pozbędę się wszystkich. Co robić? Dopóki umarlaki będą w wyczuwać moją obecność
tutaj, to nigdy nie odpuszczą. Siedzenie cicho chyba nie pomaga, z resztą
bezczynność nigdy nie była moją mocną stroną. Mówili kiedyś, że skurwysyny mają
coś na kształt szóstego zmysłu. WYCZUWAJĄ, że tu jestem. Uciekać? Gdzie? Jedna
opcja gorsza od drugiej.
Muszę to przemyśleć. Na
spokojnie, z zimnym umysłem. Obiecuję, że gdy wpadnę na jakiś pomysł to
napiszę. Musi istnieć jakieś wyjście z tej sytuacji.
Mam! Wyjdę na zewnątrz i
poproszę żeby sobie poszły. Hmm może nie? Dzięki zatyczkom nie słyszę jęków,
ale czuję ich smród. To nie do wytrzymania. Straciłem apetyt. Nie zjem tego
obrzydliwego tuńczyka w oleju. Rzygam już od tego!
Jest ich coraz więcej. Niedługo
setki zmienią się w tysiące. A co jeśli w końcu będzie milion? To jasne, że nie
zdołam zamaskować swojej obecności. Pozostała jedna rzecz: muszę dać do
zrozumienia tym skurwysynom ( w jasny i klarowny sposób) że już mnie tu nie ma.
Jak tego dokonać? Nic prostszego! Sprawić by zaczęły mnie gonić, a później ich
zgubić. Rozproszyć ich, znaleźć im inny obiekt zainteresowania.
Teraz muszę ci się do czegoś
przyznać mój kochany pamiętniczku. Siedząc sam wśród smrodu rozkładających się
zwłok zacząłem zadawać sobie pytanie: po jaką cholerę ja to robię? Nawet jeśli
uda mi się zgubić tę watahę, po jakimś czasie znowu skończą mi się zapasy.
Sklepik za rogiem ma dosyć ograniczoną liczbę produktów, więc będę musiał
wychodzić coraz dalej do supermarketów. Prędzej czy później sytuacja się
powtórzy. No właśnie. Jedyne co mnie tu jeszcze trzyma to nadzieja. Nadzieja,
że w końcu usłyszę coś w tej cholernej radiostacji. Odsiecz, ratunek, sygnał,
cokolwiek. Nie mogę być ostatnim żyjącym na Ziemi. To po prostu wykluczone. Z
logicznego punktu widzenia, tak. Z pewnością wielu jest jeszcze takich, którzy
pozamieniali swoje domy w fortece. Kto wie, może już wymyślono jakiś
ogólnoświatowy plan. Dajcie mi tylko znać a ruszam do akcji!
Póki co to JA muszę planować. Jak
pozbyć się tych umarlaków? Nie wiem. Jeszcze.
Posiedzę chwilę na radiostacji
i zacznę intensywnie myśleć. Dosyć historyjek na dobranoc i wykładów historii.
Rzucam to pisanie i biorę się za przetrwanie!
Puławy 25 września 2024 rok.
21:03
Nic dzisiaj nie napisałem. Nie
ma czasu! Studiuję mapę Puław i obmyślam trasę mojej ucieczki. Muszę stworzyć
plan B C D E i F. Tak wiele rzeczy może pójść nie tak. Nasłuch radiowy: cisza.
A jeśli chodzi o to czy nadal jestem otoczony przez żywe trupy to: tak, jestem.
Puławy 26 września 2024
08:02
Dachy! Jak ja mogłem wcześniej
o tym nie pomyśleć? To co zawsze przeklinałem – fakt, że mieszkam w ciasnym jak
klatka blokowisku - okazało się największym błogosławieństwem. Spory odcinek
drogi mogę przebiec po dachach. Zacznę wabić skurwysynów wrzaskami. W
najgorszym wypadku wezmę ze sobą pistolet na flary. Jak ja się cieszę, że mam
ze sobą tę wyrzutnię harpunów. Pozostaje jeszcze wymyślić przynętę. Coś co na
dłuższy czas zainteresuje umarlaków. Hmm...pamiętam, że kiedyś łowcy mieli
zwierzęta w klatkach. Koty albo psy. Tym razem to jednak nie wypali, bo po
pierwsze - nie mam żadnego na podorędziu, a po drugie - zombie będą o wiele
bardziej zainteresowane mną.
Trzeba będzie jeszcze ich
zgubić. Nie wszystko naraz! Zajmę się najpierw przynętą. Dobra, jak coś wymyślę
to napiszę.
Nic. Było parę pomysłów, ale
wszystkie do kitu. Niepokoję się, że zombie są coraz głośniejsze. Co jeśli
znajdą jakiś sposób by wejść? Może nieświadomie zmienią się w taką kupę mięsa,
że dosięgną drugiego piętra? Muszę działać. Najlepiej by było jakbym do jutra
miał już cały plan.
Ech, boli mnie głowa od tego
myślenia. Muszę się odprężyć. Zrelaksować choć w minimalnym stopniu. Za wszelką
cenę. W porządku. Mała lekcja historii:
A właśnie! Przeglądałem kartki
tego pamiętnika i znalazłem wpis którego w ogóle nie pamiętam! Tamtego wieczoru
kiedy się upiłem musiałem coś skrobnąć. Co za głupoty!
Na początku, gdy zaczęła się ta
cała epidemia, czy cokolwiek, świat ogarnął chaos. Wiadomo- panika, masowe
samobójstwa, a nawet religijny szał. Trwało to z rok i przez ten czas zginęło
najwięcej ludzi. Z początku nie było wiadomo jak walczyć ze skurwysynami. Rząd
wprowadzał kwarantanny i kordony wojskowe. Oczywiście, jedyne w czym są
najlepsi, to strzelanie do cywilów i proszenie o dokumenty. W końcu jednak
udało im się połapać w sytuacji. Ktoś na górze obejrzał Noc Żywych Trupów i
wpadł na pomysł by strzelać im w głowy. Wprowadzono zakaz pogrzebów. Wszystkie
zwłoki palono. Niedługo po tym ogłoszono również, że wszyscy, którzy zostali
,,skażeni’’ przez umarlaków muszą być natychmiast eliminowani. Jasne!
Wytłumaczcie matce, że musi zabić jej pogryzionego przez zombie syna. Namówcie
normalnego człowieka do samobójstwa. Ludzki instynkt przetrwania przeczy
wszelkiej logice. Ludzie zawsze kurczowo się trzymają choćby najmarniejszego
skrawka życia, który im został.
Dopiero w 2015 nastąpił
przełom. Wydawało się, że fala żywych trupów została powstrzymana. Poniesiono
ogromne straty. Wiele miast zostało zburzonych. Międzynarodowa koalicja WFoZ (
World Free of Zombies ) nadzorowała ostatnie czystki. Postały specjalne
naręczne detektory, pozwalające wykrywać zarażonych. Wydawało się, że świat
wraca do normy. Błąd!
Skurwysyny przetrwały i nie
mówię tu tylko o samotnych trupach błąkających się po dnach oceanu. Prawda, od
czasu do czasu któryś znajdował drogę na ląd, ale był o wiele poważniejszy
problem. Ludzie są nieznośnie sentymentalni. Nie raz się słyszało o trzymanych
w piwnicach zombie. O matkach, synach i dziadkach oszczędzonych przez kochającą
rodzinę. Ludzie nie byli również chętni by bezcześcić zwłoki swoich bliskich.
Świat zmienił się w piekło i
wszyscy to czuli. Inwazja nigdy na dobre się nie skończyła.
Ech...nie powiedziałem jeszcze
o najgorszym. Nawet w piekle znajdą się pojeby uważające, że tak powinno być.
Zgadza się, niektórzy zupełnie zwariowali. Powstały sekty, zrzeszające
czcicieli żywych trupów. Ci ,,ludzie’’ specjalnie dawali się gryźć by zmieniać
się w ,,anioły śmierci’’. Głosili, że plaga, która nawiedziła nasz świat jest
sprawiedliwą karą boską i jeśli chcemy ocalić nasze dusze powinniśmy się im
poddać.
Jak już wspomniałem w 2015
sytuacja została względnie opanowana. Od czasu do czasu powstawały gdzieś
ogniska choroby, ale rząd zdawał się kontrolować sytuacje. Ludzie przyzwyczajali
się powoli do nowych warunków.
W 2017 świat obiegła sensacyjna
wiadomość. Pierwsze zombie, jeszcze z 2012 zaczęły się rozpadać. Proces gnilny
żywych trupów nie został wstrzymany a jedynie spowolniony! Czy to oznaczało
koniec problemów? Niestety nie. Chociaż stare zdychały to wciąż powstawały
gdzieś nowe.
Rozpoczęła się wielka migracja
z miast. Wiadomo, tam choroba najłatwiej się rozprzestrzeniała. Nie chce mi się
już pisać o tych gównie więc skoczę trochę dalej.
2020- Wielka fala umarlaków.
Nie wiem skąd i jak. Pewnie kwarantanna została gdzieś przełamana. Liczy się
jedno - hordy skurwysynów. Zaczęły powstawać w biednych krajach. Tam gdzie rząd
nie mógł kontrolować odpowiedniego ,,pochówka’’ zmarłych. W sąsiednich krajach
zaczęła wybuchać panika. A wiadomo jak to przy panice - ludzie zapominają o
obowiązkach. Powstawało więc coraz więcej zombie. Było wtedy naprawdę ciężko.
Znowu była masa ofiar i spalone kilometry ziemi. Dopiero w 2023 udało się znów
wprowadzić pozorny spokój. Przez rok sprawy wyglądały całkiem nieźle. No ale
wtedy nadszedł 2024 i wszystko się posrało. Nie wiem jak - spisek czy znowu
jakieś pieprzone czary. Skurwysyny wyrosły jak spod ziemi. Dodatkowo pojawili
się Biegacze. Chodziły również inne pogłoski o znacznie gorszych przypadkach,
ale to już na pewno plotki. Prawdziwa walka zaczęła się w połowie sierpnia,
kiedy
Ależ zapędziłem się z tym
kronikarskim gównem. Dość!
No dobra, mam już plan. Jeśli
ktoś tu się spodziewa jakiegoś genialnego pomysłu, to bardzo się zawiedzie. Naprawdę
nie wiem czy to zadziała, ale nie mam nic lepszego. Stworzyłem prowizoryczną
przynętę. Manekin wielkości człowieka, wypchany różnymi śmieciami. Nałożyłem na
niego moje ubrania i splamiłem własną krwią ( czując się przy tym jak debil ).
Wystają z niego dwa głośniczki podłączone do odtwarzacza mp3. Nagrałem swój
głos i, w razie potrzeby, ,,Maciek’’ może się całkiem przekonywająco drzeć.
Przypomniał mi się również motyw z jednego filmu jak kolesia gonił jakiś
kosmita i ten się wysmarował błotem. Dobry sposób na zamaskowanie swojego
zapachu. A skąd wziąć błoto? Syfu u mnie pod dostatkiem. Jak będzie trzeba to
zabiorę roślinkom.
Do rzeczy! Wyjdę na dach i
przebiegnę szybko na koniec podłużnego ciągu bloków. Otworzę właz i zejdę po
klatce schodowej na dół. Przez cały ten czas będę zachowywał się cicho, by nie
przyciągnąć uwagi hordy bawiącej pod moim domem. Kolejny punkt planu: podejdę
pod najmniejszy, czteropiętrowy, biały blok i wystrzelę harpun do góry.
Kotwiczka zahaczy o rynnę albo o gzyms i wejdę na dach. Nie będę marnował czasu
na podziwianie widoków. Wystawię Maćka i nastawię głośniki na cały regulator.
Dla pewności wystrzelę jeszcze flarę. Tutaj będzie trzeba się śpieszyć.
Wymienię kotwiczkę na metalową strzałę i wyceluję w drzewo po drugiej stronie
ulicy. Wyjmę linkę z wyrzutni i zawiążę jej drugi koniec gdzieś na dachu.
Następnie zdejmę pasek i przerzucę go przez napiętą, zmierzającą ku dołowi linę
i zjadę na sam dół. Tuż obok drzewa jest studzienka kanalizacyjna, więc czym
prędzej zejdę do podziemia. Tam posiedzę pewnie chwilę i udam się w drogę
powrotną. Wyjdę tuż obok drzwi do mojej klatki. Rozejrzę się szybko i jeśli
będzie czysto, to wejdę po zrzuconej wcześniej linie z prześcieradeł na balkon.
W domu będzie na mnie czekać cycata blondyneczka pod puchatą kołderką i będę z
nią żył długo, produktywnie i szczęśliwie. Brzmi pięknie co? No, mam nadzieję,
że wszystko się uda. Akcja ,,czyste podwórko’’ rozpocznie się jutro o godzinie
6:00 Budzik nastawiony, wszystko gotowe. Mam nadzieję, że będę miał jeszcze
okazję popisać coś w tym pamiętniku...
Puławy 27 września 2024
06:09
Kurwa, boję się. Nic nie
spałem. Czuję się strasznie dziwnie. Jakbym miał tremę przed ważnym występem.
Mam na sobie cały ekwipunek:
Maciek na plecach, wyrzutnia harpunów, karabinek i maczeta. Nie chcę się
przeciążać.
Tyle rzeczy może pójść nie tak.
Ech...im więcej o tym piszę tym bardziej się boję. Lepiej jeśli już pójdę. Do
zobaczenia...
Puławy 27 września 2024
Już ciemno.
Jeżeli coś może pójść źle, to
na pewno tak będzie. Jestem tego żywym przykładem! Nie będę zaczynał od
początku z przedstawianiem się i tak dalej. Mam nadzieję, że dodam kiedyś tę
kartkę do reszty pamiętnika, bezpiecznie spoczywającego w moim domu. Co się
stało? Dobre pytanie.
Z początku wszystko szło zgodnie
z planem. Wyszedłem na dach i cichutko przeszedłem na północ do włazu
prowadzącego do ostatniej klatki. Zszedłem na dół i otworzyłem drzwi. Na razie
czysto. Skurwysyny wciąż były pod moim domem. Podbiegłem pod biały blok,
wycelowałem harpun i wystrzeliłem. Zaczepiło się o gzyms. Mocno, na mur.
Uchwyciłem wyrzutnię w dłonie i zacząłem zmniejszać dystans między kotwiczką.
Wspinałem się już po pionowym murze czując, że dobrze jest. Gówno, a nie
dobrze!
Nagle rozległ się huk i szyba w
jednym z okien rozleciała się na kawałki. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem szarą,
zgniłą dłoń wyłaniającą się z powstałej dziury. Nim zdążyła mnie dotknąć,
odciąłem ją maczetą. Z wnętrza mieszkania dobiegł jęk i po chwili pojawił się
właściciel utraconej kończyny. Wychylił się przez okno. Za życia był to facet w
średnim wieku z gładko ogoloną twarzą. Teraz- nadgniły umarlak bez nosa. Z
lewego oczodołu wystawało mu wyschnięte oko dyndające na czerwonej nitce. Nie
doceniłem jego szybkości. Wystawił drugą łapę i machnął. Szpony rozdarły mi
spodnie na udzie. Spojrzałem z przerażeniem na dziurę w materiale. Skurwysyn
zajęczał i złapał mnie za dłoń z maczetą. Szamotaliśmy się chwilę, jego szczęki
były tuż przy mojej twarzy. Nie miałem wyboru. Puściłem linę i spadłem. Całe
szczęście, że wciąż trzymałem maczetę.
Gruchnąłem o glebę i zamroczyło
mnie.
Gdy otworzyłem oczy ujrzałem
świat do góry nogami. Na górze była ziemia, a na niej...horda żywych trupów
nieubłaganie się do mnie zbliżająca. Wstałem i wychwyciłem kolejny szczegół. Ze
zwartego muru ożywionego ścierwa wyrwało się parę sylwetek i zaczęło biec w
moim kierunku. Chryste, jacy oni byli szybcy. Wpadłem w panikę i zupełnie
zapomniałem o planie. Z resztą i tak nie mogłem już nic zrobić, bo wyrzutnia
wysiała o wiele za wysoko. Jeden z Biegaczy był nagą, alabastrowo-białą
kobietą. Burza rudych włosów zasłaniała jej twarz. Poruszała się z demoniczna
szybkością. Rzuciłem się do ucieczki. Słyszałem jej wściekły ryk tuż za sobą.
Odwróciłem się w biegu i wystrzeliłem. Trafiłem dopiero za trzecią serią.
Nie zwalniając wyznaczyłem
sobie cel- studzienka kanalizacyjna! Jeśli uda mi się zamknąć za sobą właz, to
będę bezpieczny. Umarlaki są za głupie, by podnieść pokrywę.
Poczułem przypływ nadziei i
radość wypełniła moje serce. Nie traciłem jednak obrazu rzeczywistości. Wciąż
miałem Biegaczy na ogonie. Jeszcze raz się odwróciłem i strzeliłem w nadgniłego
nastolatka w kaszkietówce. Pięknie się zwinął.
Dobrze, że mam w domu bieżnię.
Ćwiczyłem każdego dnia i nie tak łatwo mnie dogonić.
Dobiegłem do studzienki,
otworzyłem pokrywę, wpakowałem się do środka i szybko zamknąłem za sobą
przejście. W samą porę! Po paru sekundach usłyszałem bezsilne tłuczenie
skurwysynów.
Radość szybko minęła, gdy zdałem
sobie sprawę, że otaczają mnie całkowite ciemności. Machinalnie sięgnąłem po
latarkę i nacisnąłem włącznik. Kolisty strumień światła ukazał moim oczom
podziemny świat wąskich tuneli poprzecinanych rzekami śmierdzących ścieków.
Wyglądało czysto. Wiem, że to stwierdzenie trochę nie pasuje do miejsca, gdzie
gówno pływa strumieniami, ale liczy się to, że nie było widać żadnych
umarlaków. Nie traciłem jednak czujności. Wyjąłem kompas i skierowałem się na
północ. Chciałem jak najbardziej oddalić się od mieszkania by horda całkowicie
dała sobie spokój. Przypomniałem sobie o pewnym - zbędnym już - balaście i
odrzuciłem go. Biedny Maciek zatonął w puławskich kanałach.
Tak jak przewidywałem, po
krótkiej wędrówce wydarzyło się coś z goła nieprzewidzianego. Tuż przede mną
poderwał się z wody zombie w pomarańczowej kurtce pracownika kanalizacji.
Zareagowałem instynktownie i uciąłem mu łeb maczetą. Wkopałem wciąż kłapiącą
głowę do rzeki.
Poczułem, że mnie mdli,
usiadłem i schowałem twarz w dłoniach. Nie mogłem dłużej udawać, że to się nie
wydarzyło. Z nieskrywanym przerażeniem spojrzałem na rozerwany materiał spodni
na udzie.
Nie wiem jak to możliwe-
szczęśliwy traf czy cud Boży. Nie miałem żadnej rany. Uniknąłem potwornej
śmierci o dosłownie pół milimetra! Poczułem coś, co poeta zapewne by nazwał
,,zanurkowaniem, w krystalicznie czysty strumień życia’’. Ja jednak nie jestem
poetą, więc powiem po prostu, że zajebiście się cieszyłem.
Wstałem i ruszyłem w dalszą
drogę. Nie można powiedzieć, że byłem w dobrym humorze, bo wciąż znajdowałem
się w otoczeniu żywcem wyjętym z horroru. Znów jednak byłem w lepszym położeniu
niż parę sekund wcześniej.
Dotarłem do skrzyżowania i
rozejrzałem się. Na wprost długi, pusty tunel, na lewo krótszy, kończący się
zakrętem. Na prawo...strumień światła oświetlił szarą twarz wykrzywioną we
wściekłym grymasie. Umarlak wrzasnął przeraźliwie i rzucił się na mnie.
Zawahałem się. Ułamek sekundy, ale zawsze. Chciałem użyć meczety, ale w końcu
zdecydowałem się na karabinek. Włożyłem mu lufę w tę rozdziawioną mordę i
odpaliłem. Skurwysyn zachwiał się i upadł. Machnął przy tym łapą i, już
zupełnie niechcący, rozbił mi latarkę. W jednej chwili znalazłem się sam w
nieprzeniknionym mroku. To stało się tak szybko, że aż straciłem równowagę. Na
szczęście nie wpadłem w rzekę gówna tylko oparłem się o ścianę. Zakręciło mi
się w głowie i już całkowicie straciłem orientację. Usiadłem i zacząłem
bezczynnie nasłuchiwać.
To nadchodziło falami. Najpierw
strach i wizje a później przemożna chęć paniki. Prymitywny, pierwotny lęk,
który niszczy wszystkie bezpieczniki w mózgu, zabiera całą godność, czy
zdolność logicznego myślenia.
Miałem wrażenie, że wyszedłem z
ciała i oglądam scenę koszmarnej śmierci samotnego człowieka. Człowieka powoli
jedzonego przez żywe trupy. Leżącego w totalnej ciemności. Opuszczonego.
Groza wypełniła mój umysł,
miałem wrażenie, że spadam w olbrzymią przepaść. Skóra zaczęła wyczuwać
drobinki powietrza. Każdy najmniejszy bodziec odbierałem jako ICH obecność.
Tego nie da się opisać. Kiedy nie ma różnicy między otwartymi a zamkniętymi
oczyma, człowiek zaczyna wariować. Pamiętam, że dostałem dreszczy.
Wtedy właśnie coś usłyszałem.
Nie byłem pewien czy to rzeczywistość, czy kolejna wizja. Ciche, klapiące kroki
bosych stóp. W pierwszej chwili sadziłem, że to zombie, ale coś się nie
zgadzało. Stworzenie nie szurało stopami. Sądząc po odgłosach, zataczało się. Z
pewnością - te odgłosy były zbyt chaotyczne jak na żywego trupa.
Zbliżało się. Słyszałem to i
czułem. Dlaczego nie sięgnąłem po karabinek? Nie potrafię tego zrozumieć, gdy
siedzę w bezpiecznym ( przynajmniej pozornie ) miejscu. Łudziłem się, że to coś
mnie minie. Nie czułem już dłoni, tak mocno zaciskałem ją na trzonku maczety.
Na chwilę odgłosy ustały. Zacząłem sobie wmawiać, że nic nie słyszałem. To
tylko odgłosy rur, nic takiego.
Wpadłem na pomysł, by zacząć
iść na czworaka w stronę, z której przyszedłem, ale po pierwsze straciłem
wyczucie kierunku, a po drugie wyobraźnia podpowiadała mi, że stwór wciąż tam
gdzieś jest i czeka na mój ruch.
Nagle strumień dźwięków
zatrzymał moje serce na dobre trzy sekundy. Coś usiadło obok mnie! Usłyszałem
wyraźnie strzelanie stawów i ciche sapnięcie. Wstrzymałem oddech w niemym
przerażeniu. Wciąż otaczały mnie ciemności, ale przez płaszcz wyobraźni
widziałem tajemniczego przybysza. Przebrał kształt moich najgorszych koszmarów.
Jego obecność była niezaprzeczalnym faktem, ale mój umysł wciąż bronił się
przed rzeczywistością. Pomysł, by zaatakować stwora był jak malutka iskierka.
Rozbłysnął nieśmiało w moim umyśle i zgasł przykryty otumaniającą masą strachu.
Mogłem tylko siedzieć i czekać.
Następne wydarzenie przepełniło
mnie taką zgrozą, że ledwo je pamiętam. Stwór chwycił moją rękę. Nie było w tym
dotyku zdecydowanej przemocy. Poczułem, że tuż pod nadgarstkiem zaciska się
obręcz miękkich, wilgotnych palców.
Skamieniałem. Uciekłem w
najgłębsze zakamarki świadomości, stałem się biernym obserwatorem. Wydaje mi
się, że siedzieliśmy tak dłużą chwilę. Czułem na całym ciele ostre jak brzytwa
zęby, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu mnie trzymał! Mój wyczulony
słuch wyłapał przyprawiające o obłęd odgłosy. Coś jakby mlaskanie czy sapanie.
Brzmiało to jakby przybysz chciał coś powiedzieć, ale miał problemy z
wysłowieniem.
Poczułem na policzku jego
gorący oddech. Pamiętam, że śmierdział zgnilizną i skrzepłą krwią. Usłyszałem
mlaśnięcie tuż przy uchu:
.......................................p....................................ppp...........................uuuu.....................hhaaaaaaassssss
Gulgoczący dźwięk, jakby chciał
odchrząknąć.
Wtedy właśnie coś we mnie
pękło. Instynkt samozachowawczy uderzył tak potężnym impulsem, że udało mu się
skruszyć ogarniające mnie przerażenie. Wstałem na równe nogi, ale stwór wciąż
mnie trzymał. Chyba rozgniewało go moje nagłe poruszenie, bo zaczął ogłuszająco
piszczeć. Nie było w tym dźwięku nic naturalnego. Zniszczył ostatnie szczątki
moich nerwów. Wpadłem w szał i zacząłem uderzać na ślepo maczetą. Ostrze
zagłębiło się w coś miękkiego i pisk zmienił się w skowyt i wycie. Potwór w
końcu mnie puścił, a ja pognałem na oślep. Trzymałem ręce przed sobą jak
ślepiec - by nie uderzyć w ścianę. Dużo mi to nie pomogło, bo już po paru
krokach wpadłem do wody. Natychmiast z niej wyszedłem. Z pewnością była skażona
krwią umarlaków. Na szczęście trucizna nie wleciała mi do ust. Otrząsnąłem się
i wtedy usłyszałem za sobą mlaśnięcie. Tuż za moimi plecami.
Nie wiem jak długo biegłem.
Może godzinę a może dziesięć minut. Czas przestał istnieć. Uciekałem od
najmniejszego źródła jakiegokolwiek dźwięku. W końcu uderzyłem w coś twardego i
straciłem przytomność...
Otworzyłem oczy, ale dopiero po
dłuższej chwili zdałem sobie, że odzyskałem świadomość. Usiadłem i wyciągnąłem
rękę przed siebie. Złapałem cienki podłużny przedmiot.
Jakaś rurka?
Mózg powoli budził się z
letargu. Przypomniałem sobie ostatnie wydarzenia i natychmiast się rozbudziłem.
Szczebel drabiny!
Wspiąłem się na górę i
odsunąłem pokrywę. Światło boleśnie wbiło mi się w źrenice. Wyczołgałem się na
zewnątrz i rozejrzałem. Z każdej strony otaczały mnie porzucone samochody.
Byłem na Lubelskiej- głównej
ulicy Puław. Zszedłem ze swojego osiedla- Niwy by znaleźć się całe 700 metrów od domu.
Napisałem, że światło mnie
poraziło. I taka była prawda, mimo tego, że zaczynało się już ściemniać. Poczułem
nagle przerażające osamotnienie. Czułem się jak pojedynczy pionek na
szachownicy potworów. Przeszedłem kawałek i coś huknęło w szybę obok mnie.
W zardzewiałym Fordzie Focusie
siedział przypięty pasami zombie. Stara, zasuszona głowa wystająca z ubranego w
garnitur ciała. Spojrzałem w puste oczodoły umarlaka i wtedy... chyba
zwariowałem.
To co stało się w kanałach
rozwaliło mnie. Straciłem resztki opanowania.
Pobiegłem w stronę najbliższego
budynku, starając się nie zwracać uwagi na wykrzywione twarze w oknach
samochodów.
Zatrzymałem się przy długim
budynku tak zwanym ,,tasiemcu’’. Na parterze były kiedyś sklepy, a na piętrze
mieszkania. O dziwo, masywne, okratowane drzwi były otwarte. Wszedłem do
pomieszczenia i usiadłem pod przeciwległą do wejścia ścianą.
Nie wiem jak długo starałem się
przeczekać atak paniki. Trochę minęło.
Gdy wróciły mi zmysły, zdałem
sobie sprawę, że znalazłem się w sklepie papierniczym. Kiedyś panował tu
całkiem spory ruch, teraz było tu cicho. Do czasu...
Coś metalowego upadło na
podłogę i zaczęło się toczyć. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem za ladą
przymknięte drzwi.
Zerwałem się na nogi i już
miałem podejść gdy...
Stare zawiasy skrzypnęły
przeraźliwie i przejście otworzyło się. W progu stała mała dziewczynka w
poplamionej krwią, białej sukieneczce. Długie, czarne włosy zasłaniały jej
twarz. Stała tak, z opuszczoną głową, i kiwała się lekko.
Nie urodziłem się wczoraj. Nie
jestem idiotą z horrorów. Nie podszedłem do niej i nie spytałem:
- Hej, nic ci nie jest?
Nie potrząsałem nią, nie
nadstawiałem karku by wskoczyła na barana, w ogóle jej nie dotknąłem.
Wyjąłem karabinek i strzeliłem
jej w ryj.
Odleciała dobrych parę metrów i
gruchnęła o betonową posadzkę. Poczułem się pewniej i zacząłem przeszukiwać
budynek. Nie znalazłem już żadnego skurwysyna a zajrzałem do każdego kąta. Na
dworze zrobiła się już noc więc postanowiłem, że jutro wrócę do domu.
Starałem się przespać, ale
wspomnienia ostatnich paru godzin tak dały mi się we znaki, że zaczynam
panikować, gdy zamykam oczy. Znalazłem więc kartkę papieru i długopis i staram
się wszystko opisać. Pomyślałem, że jeśli przeleję tu swoje koszmary, to
poczuję się lepiej. Niestety, nie pomogło. Wciąż nie mogę spać i wątpię czy uda
mi się to bez morfiny, trawki czy innego gówna. Pomyślałem sobi
Słyszałem coś! Idę to
sprawdzić.
Puławy 28 września 2024 roku.
07:08
Widzę, że skończyłem w
dramatycznym momencie. Nic się nie stało, to był tylko szczur. Na zapleczu
znalazłem cudem ocalałe fajki. Smakowały wyśmienicie. Napis: ,,palenie zabija’’
poprawił mi humor. W świecie w którym umarli powstają z grobów rak przestaje
być problemem. Już jasno, więc zaraz będę iść. Widzę przez okratowane okno moje
osiedle. Nigdy nie mogłem ustalić jakie wrażenie wywiera na mnie Niwa. Z jednej
strony to typowe blokowisko na wzniesieniu, tak bardzo zagęszczone, że okna
zdają się zlewać w oczy jakiejś olbrzymiej, karykaturalnej bestii. Jest jednak
coś uspokajającego w tym widoku. Biała barwa budynków daje nadzieje, że ten
betonowy olbrzym nie ma złych zamiarów. Taki mini Babilon, czy wieża Babel.
Postmodernistyczne Minas Tirith.
Pisząc te pierdoły staram się
zamaskować mój prawdziwy humor. Jeżeli ktoś kiedyś przeczyta te strony, to mam
nadzieję, że nie będzie to opóźniony w rozwoju mongoloid i domyśli się, co
teraz czuję. Chyba już wystarczająco napisałem o strachu i grozie. Idę!
Dom, słodki dom! Udało się.
Wszystko gra, okolica jest czysta. Byłem czujny jak ryś i jestem pewien, że nie
przywlokłem za sobą żadnego śmierdziela. Dobrze jest wrócić na stare śmieci.
Teraz będę ostrożny jak nigdy. Wciąż mam przed oczami ostatnie wydarzenia. Nie!
Nie chce o tym myśleć. To był tylko sen. Zaczynam urlop!
Puławy 16 października 2024
roku.
09:10
Udało mi się przewegetować
ponad pół miesiąca. Popadłem w marazm, nie chciało mi się pisać. W radiostacji
cisza. Właśnie skończyły mi się zapasy żywności! Starałem się racjonować, ale
dzisiaj zjadłem ostatnie resztki. Teoretycznie mogę pójść do sklepu za rogiem,
ale chcę zbudować dodatkowe umocnienia na balkonie. Po ostatniej przygodzie przestałem
się tu czuć bezpiecznie. Pójdę trochę dalej, na wschód. Najbliższy super
market- Carrefur jest zaraz przy Niwie, ale ja muszę udać się dalej- do
Kauflandu.
Przygotowałem się już do
wyprawy. Tym razem wezmę dziennik ze sobą, nigdy nic nie wiadomo.
Ostatnio czuję się wyprany z
emocji. Chyba nawet przestałem się bać. Dobrze, trudno jest cieszyć się
uczuciami, gdy jest się w mieście opanowanym przez żywe trupy.
Czasami miewam omamy słuchowe.
Wydaje mi się jakby ktoś śpiewał tuż za ścianą. To tylko wytwór znużonego
umysłu i zszarganych nerwów. Wciąż mam problemy ze snem. Szepty w ciemności...
Wyruszam...
O Boże jedyny, co to było? Czy
nigdzie nie jestem już bezpieczny? Przecież ten stwór bez problemu może wejść
do mojego domu. Co robić? A jeśli szedł za mną? No nic, poświęcę tę chwilę, by
opisać ostatnie wydarzenia.
Zszedłem po linie i skierowałem
się w stronę marketów. Minąłem białe wieżowce bez problemów. No, może z jednym
wyjątkiem. Przechodziłem właśnie obok ostatnich okien, gdy w jednym z nich zobaczyłem
zgniłą twarz kobiety z kręconymi, czarnymi włosami. Jej facjata bardziej
przypominała czaszkę naciągniętą szarym, złuszczonym pergaminem. Zauważyłem, że
trzymała przy piersi mały tobołek. Nie zdążyłem się przyjrzeć co w nim było.
,,Mamuśka’’ rozbiła głową szybę i narobiła strasznego huku. Musiałem uciekać.
Na szczęście w pobliżu nie było żadnego Biegacza.
Ominąłem główną ulicę i
przeszedłem ciasną alejką otoczoną po obu stronach drzewami. Czułem się trochę
nieswojo, ale na szczęście nic na mnie nie wyskoczyło.
Przedarłem się przez zarośla i
wyszedłem na wielki parking przed Kauflandem. Tuż obok wejścia jest budka z
wózkami. Przeszedłem parę kroków i usłyszałem jakiś hałas dochodzący z tamtej
strony. Wyjąłem karabinek i wycelowałem. W samą porę bo po drugiej stronie
placu pojawiło się trzech Biegaczy. Jeden z nich był łysym pracownikiem sklepu
w służbowym ubraniu. Drugi cały na moro ( wojskowy?). Trzecim z biegaczy była
jakaś kobieta z jedną ręką.
Dzielił mnie od nich cały plac,
ale i tak miałem problemy z wycelowaniem. Chyba wyszedłem z wprawy. Łysy
skurwysyn był już niemal przy mnie, gdy wpakowałem mu kulkę w łeb. Jucha
chlupnęła na beton i trup upadł na plecy.
Wziąłem głęboki wdech i
wszedłem do sklepu. Drzwi wejściowe były wywarzone. No tak, gdy zaczyna się
epidemia, to supermarkety są jednym z najczęściej wybieranych miejsc na
kryjówkę. I tam dochodzi do największych rzezi...
Główny korytarz był wysmarowany
krwią. Czerwone smugi przywodziły na myśl straszne wizje. Otrząsnąłem się i
odwróciłem wzrok.
Część żywności popsuła się,
więc w całym sklepie śmierdziało zgnilizną. Wyczuwałem jednak jeszcze jeden
zapach - dobrze mi już znany - odór śmierci.
Szybko zapakowałem konserwy i
inny świeży jeszcze prowiant. Skierowałem się w stronę działu z narzędziami.
Niestety, nie znalazłem wszystkiego, co było mi potrzebne. Szlifierka kątowa
była tylko jedną z tych rzeczy. Nie chciałem długo zostawiać w sklepie, więc
podjąłem decyzję. Na północny wschód od sklepu, wśród żółtych wieżowców
stojących naprzeciwko Niwy, znajdował się specjalistyczny sklep. Założyłem
ciężki już plecak i ruszyłem w drogę.
Poczułem się dużo lepiej, gdy
wyszedłem na świeże powietrze. W Kauflandzie nie mogłem pozbyć się wrażenia, że
coś mnie obserwuje.
Postanowiłem, że wrócę drogą
którą przyszedłem. Mogłem wybrać szybszą trasę, ale z pewnością nie byłoby to
bezpieczniejsze. Jak piszą w poradnikach: zawsze lepiej nadłożyć drogi i
przejść sprawdzoną ścieżką, niż ryzykować spotkanie z watahą umarlaków.
Zastosowałem się do tej rady.
Wyszedłem obok Carrefura i
skręciłem w lewo. Musiałem przeciąć Lubelską, a to oznaczało lawirowanie między
porzuconymi samochodami. Tym razem jednak nie zauważyłem żadnego uwięzionego
skurwysyna. Byłem już przy żółtych wieżowcach, gdy zobaczyłem coś dziwnego. Tuż
za zakrętem, nad ziemią unosiło się coś jakby czarna chmura. Mój cel był tuż
przed zakrętem, ale nie mogłem powstrzymać ciekawości, to w końcu tylko parę
kroków. Teraz żałuję, że posłuchałem tego głupiego uczucia. Przeszedłem to parę
metrów i o mało nie zwymiotowałem. Pod posterunkiem policji, na czerwonym od
krwi parkingu, leżały całe stosy wyczyszczonych do naga szkieletów pośród, nie
do końca jeszcze objedzonych, zwłok. Niektóre się jeszcze ruszały. Widziałem
drgający konwulsyjnie kadłub jakiegoś nieszczęśnika. Głowa z wyszarpanym
policzkiem poruszyła się i zaczęła kłapać zębami w moją stronę.
Czarna chmura, którą wcześniej
widziałem okazała się być chmarą much. Wiedziałem co tu się wydarzyło i to
wywołało we mnie jeszcze większą zgrozę.
Gdy epidemia okazała się być
nie do powstrzymania ludzie w panice zwrócili się do tych, którzy bronili ich
bezpieczeństwa w czasach pokoju. Niemal widziałem te tłumy rozszalałych ludzi
dobijających się do drzwi posterunku. Taki hałas musiał zwabić całą armię
zombie...
Poczułem niepokojące pulsowanie
w głowie. Zawróciłem i udałem się do sklepu nie patrząc w tył.
Musiałem dokonać włamania, ale
jestem pewien, że nikt nie będzie miał mi tego za złe. Na szczęście znalazłem
cały sprzęt. Byłem gotów do dalszej drogi mimo dziwnych szumów w uszach. Pewnie
znowu szajba...
Wyszedłem na zewnątrz,
przeszedłem parę kroków i usłyszałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Wysoki,
przerażający pisk, który nie mógł wydobyć się z ludzkiego gardła. Odwróciłem
się i zobaczyłem: maleńką, czarną kropkę na szczycie ostatniego wieżowca. Moje
nogi wrosły w podłoże, gdy to coś wzbiło się wysoko w powietrze i przeskoczyło
na następny budynek. Stwór przeszedł po pionowej ścianie w dół i wydał z siebie
kolejny pisk. Złapałem się za głowę, bo poczułem, jakby bębenki miały mi
pęknąć.
Ból mnie otrzeźwił, rzuciłem
się do ucieczki.
Słyszałem jak skacze i
przybliża się do mnie. Gdy dobiegłem do Lubelskiej nie powstrzymałem się i
zerknąłem przez ramię. Potwór był tylko parę metrów ode mnie, na najbliższej
ścianie.
Wyglądał jak szkielet na którym
została ostatnia warstwa czarnego mięsa. W niektórych miejscach kość była
doskonale widoczna- głównie na nogach i ramionach.
Wiedziałem, że nie dam rady
przed nim uciec, widziałem, że gotował się już do ostatniego, morderczego
skoku. W ciągu ułamku sekundy instynkt samozachowawczy podsunął mi rozwiązanie
- zrzuciłem plecak i wczołgałem się pod najbliższy samochód.
Bestia runęła na dach pojazdu i
zaczęła skakać. Czułem jak podwozie samochodu zaczyna mnie zgniatać. Wystawiłem
dłonie i napiąłem mięśnie.
Znów rozległ się ten piekielny
pisk i poczułem, że potwór zeskoczył z dachu. Wyjąłem powoli maczetę, bo
wiedziałem co za chwilę nastąpi. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem czarną stopę.
Była za daleko, więc czekałem na rękę sięgającą w moją stronę. Zamiast tego
stwór pochylił się i miałem okazję zobaczyć jego twarz. Bardziej przypominała
czaszkę z tym, że pokrywały ją jeszcze warstwy czerwonego mięsa. Najgorszy był
brak warg. Dawało to bestii wątpliwy urok uśmiechniętej kostuchy. Podniosłem
wzrok i z niedowierzaniem spojrzałem na wystający i pulsujący lekko mózg.
Wyglądało to, jakby ktoś przekroił czaszkę potwora na pół.
Sięgnąłem po karabinek (w
wiadomym celu), ale niestety nie zdążyłem. Bestia wyprostowała się i zaczęła
ciągnąć samochód. Szło jej to dość powoli, więc zdążyłem złapać się podwozia.
Przeszliśmy tak parę metrów aż
w końcu mój przeciwnik zrozumiał, że tak mnie nie dostanie. Znów się pochylił i
nasze ( czy raczej moje, bo on nie miał oczu) spojrzenia spotkały się. Zimny
dreszcz przeszedł mnie od stóp do głów, wzrok zaszedł mgłą. Stwór podniósł
głowę i wtedy właśnie usłyszałem dobrze mi znany głos:
- Choć ze mną synu.
Musi być ze mną naprawdę słabo
skoro słyszę takie rzeczy. Bo myśl, że to potwór wypowiedział tę kwestię jest
bardziej niż absurdalna, prawda? Stuknąłem lekko głową w beton by oprzytomnieć.
Pomogło. Wtedy właśnie stało się to czego od początku się spodziewałem. Bestia
wsadziła łapę pod podwozie. Jedyne, jednak co mnie zdziwiło to fakt, że w tym
ruchu nie było widać agresji. Zupełnie jakby umarlak chciał mnie uspokoić i
podać mi rękę. Rzecz jasna nie udało mu się to. Machnąłem maczetą, ale było za
mało miejsca by wyprowadzić potężny cios. Nie udało mi się odciąć mu ręki.
Ostrze ześlizgnęło się po kości. Z pewnością jednak przeciwnik poczuł to
uderzenie, bo wycofał się. Usłyszałem jeszcze ciche uderzenie w oddali i
nastała cisza.
Leżałem tam chyba ze
dwadzieścia minut, gdy odważyłem się w końcu poruszyć. Obok było wejście do
kanałów, ale pomyślałem, że wolę zginąć niż znowu tam zejść.
Bardzo powoli i ostrożnie
wyczołgałem się spod samochodu. Nigdzie nie było widać potwora, ale nie byłem
sam. Hałas który wywołaliśmy przyciągnął pobliskich skurwysynów. Posłałem kilku
najbliższych do piachu i z duszą na ramieniu pobiegłem do domu. Udało mi się
ich zgubić bez problemów. Po spotkaniu z tym...czymś chyba nie musze opisywać,
że w drodze do domu rozwaliłem jeszcze paru regularnych umarlaków? Byłem tak
przerażony, że nie czułem nawet ciężaru plecaka. Wpadłem jak burza do domu i
zacząłem zabijać okna deskami. Po skończonej pracy poczułem, że muszę przelać
swe troski na papier.
Kurwa! Zaczynam słyszeć, że
ktoś puka w te cholerne deski. To tylko omamy, muszę się jakoś uspokoić. Mam
chyba jeszcze zapas trawki. Albo nie, morfina będzie lepsza, tak. Zaraz sobie
wstrzyknę dawkę. Mam mnóstwo żarcia, starczy chyba na cały miesiąc. Oczywiście
będę musiał wyznaczyć głodowe racje, ale do tego jestem już przyzwyczajony.
Cholera, wciąż coś słyszę. Tu nic nie ma, jestem sam. Idę sobie przygotować
koktajl. Dzisiaj już nic nie napiszę.
Puławy 18 października 2024
rok.
13:35
Nie pisałem jeden dzień.
Musiałem odpocząć. Przedwczoraj przedawkowałem. Głosy odeszły, ale musiałem
znosić działanie koktajlu. Zupełnie skamieniałem. Po kolei traciłem kontrolę
nad każdym systemem swojego ciała. Nie chcę o tym pisać. Nawet teraz czuję się
skołowany, to jednak nic w porównaniu ze wczorajszą zwałą. Używki pozwalają
zapomnieć o otaczającym świecie, ale ucieczka z jednego koszmaru w drugi nie
jest odpowiedzią. Nawet teraz, gdy nie mam nic do stracenia, czuję wyrzuty
sumienia. Dlaczego? Nie wiem. Boję się niszczyć swój mózg nawet w świecie, w
którym wszyscy chcą go zjeść. Muszę wyznaczyć sobie jakiś cel. Coś więcej poza
przetrwaniem. Codziennie nasłuchuję i wysyłam wiadomości w eter, ale to nic nie
daje.
Boję się, że tamten stwór
wróci. Boję się, że on naprawdę nie istnieje, że jest wytworem przetrawionego
strachem umysłu. Jestem już tym wszystkim cholernie zmęczony.
Nie mam o czym pisać. Nie mam
już siły na nic…
Puławy 21 października 2024
rok.
08:37
Postanowiłem, że opiszę w końcu
wydarzenia, które doprowadziły mnie do mojego smutnego stanu. Tak jest - jak
raz coś zacząłeś to skończ.
Przerwałem ostatnim razem na
sierpniu 2024 roku. No tak…wtedy sprawy przybrały naprawdę zły obrót. Ukrywałem
się wtedy z moją rodziną ( ojcem, wujkiem, matką, siostrą i dwoma braćmi ) i
paroma znajomymi w podziemiach budynku starej jednostki wojskowej. Byliśmy
naprawdę świetnie uzbrojeni. Mieliśmy stały kontakt z innymi grupkami ocalałych
i z patrolami łowców. Coś jednak się nie zgadzało. Skurwysyny wciąż
nadchodziły. Nawet jeśli sprzątnęliśmy całą grupę, nawet jak siedzieliśmy cicho
jak myszy - oni wiedzieli. Próbowaliśmy temu zaradzić - wytłumialiśmy ściany,
maskowaliśmy nasz zapach, ale wszystko na nic.
Gdzieś w połowie sierpnia
umarlaki przełamały barierę bez żadnego ostrzeżenia. Pamiętam…choć pisanie o
tym przychodzi mi z trudem.
Było późno w nocy i wszyscy już
spaliśmy, gdy usłyszeliśmy rozdzierający krzyk- To wujek Albert stojący akurat
na warcie.
- Uciekamy! - krzyknął ojciec -
Wiecie co robić, ćwiczyliśmy to już setki razy.
Błyskawicznie się ubrałem i
zgarnąłem przygotowany wcześniej ekwipunek. Reszta rodziny uwinęła się równie
sprawnie ale...oni byli szybsi.
Parę głośnych huków i klapa na
górze ustąpiła pod ciężarem ożywionego ścierwa. Na schody wysypała się fala
umarlaków. Na przedzie kolumny byli oczywiście Biegacze.
- Szybciej! - krzyknąłem w
stronę mocującego się z drzwiami ojca. Ręce mu potwornie drżały i miał problemy
z trafieniem w dziurkę od klucza.
Udało mi się ustrzelić dwóch
skurwysynów, ale to była tylko kropla w morzu. Dopadli moją matkę...
Widziałem jak ją obalili na
ziemię...jak jeden z nich wyszarpał jej policzek.
Siostra zaczęła płakać, a
bracia rzucili się na ratunek. Jeden z nich został wciągnięty w masę potworów.
Odwróciłem wzrok. Podkomendni mojego ojca stworzyli półkole i strzelali do
przeciwnika. Nie mieli szans. Zombie nieubłaganie się zbliżały.
- Idziemy! - krzyknął ojciec
przez łzy.- Już!
Runąłem w stronę drzwi. Wraz z
resztą rodziny opuściłem budynek i zagłębiłem się w ciemną noc.
Otaczały nas wysokie krzaki.
Poczułem się jak w dżungli. Strach dławił gardło, niczym równikowa spiekota.
Wtedy właśnie stało się coś, co jeszcze bardziej mną wstrząsnęło. Odwróciłem
się i zobaczyłem, że znajomi ojca - ludzie których znał jeszcze z dzieciństwa,
biegli w stronę drzwi. Tuż za nimi- skurwysyństwo.
Umarlaki deptały im tuż po
piętach. Widziałem radość i nadzieję malującą się w oczach uciekających ludzi.
W jednej chwili uczucia te zmieniły się w paniczny strach. Zobaczyłem jeszcze
ich wyciągnięte w błagalnym geście ręce i drzwi zamknęły się tuż przed nimi.
- Musiałem to zrobić -
powiedział ojciec bardziej do siebie, niż do nas.
Siostra wciąż płakała. Staliśmy
jeszcze chwilę osłupieni, wsłuchując się w potworne odgłosy za drzwiami.
- Nie mamy czasu. - Brat
pierwszy przerwał ciszę.- Idziemy.
Założyliśmy noktowizory i świat
zabarwił się na zielono. Otaczały nas jęki i drżące zarośla. Serce omal mi nie
pękło od nadmiaru adrenaliny.
Szliśmy gęsiego. Ojciec
pierwszy, ja, siostra i brat. Widziałem już ulicę, gdy usłyszałem za sobą
krzyk. Odwróciłem się i ujrzałem splątana ciała w miejscu gdzie jeszcze przed
chwilą szła Monika.
Brat wrzeszczał wściekle i strzelał
w skurwysynów.
Zawołałem go po imieniu, ale
nie zareagował.
- Zostaw go! - usłyszałem za
sobą, ale zignorowałem ten głos. Przeskoczyłem nad kupą ciał i spoliczkowałem
brata.
- Idziemy!- rozkazałem.
Podziałało. Sprawiał wrażenie
pozbawionej życia kukły, ale poszedł za mną. Wybiegliśmy na ulicę i dopiero
wtedy poczuliśmy, że pada.
Miasto wygląda przerażająco,
gdy nie jest rozświetlone przez latarnie. Całe szczęście, że mieliśmy na sobie
noktowizory. Jęki i mlaski zostały za nami. Dźwięk kropel rozbryzgujących się
na betonie uspokajał, ale wiedzieliśmy, że to tylko ułuda. Byliśmy równie
bezpieczni, co muchy uwięzione w pajęczej sieci.
- Gdzie? - wybełkotał brat.
Ojciec spojrzał na niego i
zdjął na chwilę noktowizor.
- W naszym starym domu jest
świetna kryjówka. Przygotowywałem ją od miesięcy. Będziemy tam bezpieczni.
Ruszyliśmy truchtem w stronę
bloków. Wciąż jednak byliśmy ścigani. Z każdej strony pojawiały się skurwysyny.
Nie mogłem tego zrozumieć. Zupełnie jakby wisiały nad nami wielkie, czerwone
strzałki.
Pamiętam jak sam otarłem się o
śmierć. Wchodziliśmy właśnie do wąskiej uliczki. Po prawej stronie była kępa
krzaków. Nic nie było słychać, w ogóle się nie ruszała więc zignorowaliśmy ją.
W jednej chwili wyskoczył z niej Biegacz i runął w moją stronę. Ledwo nadgnity
trup lekarza w białym fartuchu. Załatwiłem go w ostatniej sekundzie. Dobrze, że
mieliśmy ze sobą AK - ta broń jak żadna inna podnosi moją pewność.
Byliśmy już na Niwie i
widziałem długi chodnik podchodzący pod moją klatkę. Ścieżka otoczona z każdej
strony przez krwistoczerwone drzwi do klatek...
Jedna z nich wyleciała z
impetem i uderzyła w mojego brata. Z powstałego otworu zaczęły wychodzić
umarlaki. Strzelałem ile sił, ale to nic nie dało. Paweł miał złamaną nogę i
nie mógł iść.
- Uciekaj!- krzyknął. Już!
Nie miałem zamiaru się
poddawać, wolałem zginąć u jego boku, niż zostawić go na pewną śmierć. Nie
doceniłem jego determinacji.
Przyłożył lufę do głowy i
pociągnął za spust.
Powstrzymałem falę
obezwładniającej rozpaczy i zacząłem najbardziej rozpaczliwą ucieczkę mego
życia. Biegłem ramię w ramię z ojcem, a przed oczami migały mi obrazy
zmasakrowanych członków rodziny.
Dobiegliśmy do połowy chodnika,
widziałem już mój balkon i zwisającą z niego linę i wtedy właśnie... ojciec
potknął się.
Zatrzymałem się natychmiast i
wyciągnąłem rękę by mu pomóc gdy zauważyłem, że z kieszeni wyleciał mu mały,
czarny przedmiot.
Podniosłem go, zdjąłem
noktowizor i przyjrzałem mu się w świetle gwiazd. Na rogu migotała mała,
czerwona żaróweczka. Odwróciłem go i moim oczom ukazał się emblemat- czaszka na
tle płonących, anielskich skrzydeł.
W jednej chwili wszystko
zrozumiałem. Dlaczego nic nam się nie udawało, dlaczego skurwysyny zawsze
wiedziały gdzie jesteśmy.
Pisałem już o świrach
uznających umarlaków za aniołów śmierci. No właśnie, mój tatuś był jednym z
nich.
Urządzenie, które trzymałem
służyło do emitowania ultradźwięków. Niesłyszalnych dla ludzkiego ucha, ale
wabiących żywe trupy.
Ojciec spojrzał na mnie ze
zrozumieniem i coś jakby...smutkiem? Widziałem, że tworzyła się za nim ściana
żywych trupów, ale nic nie powiedziałem. Umarlaki szły przyciągane
nieistniejącymi dla mnie dźwiękami.
Mężczyzna wyciągnął dłoń i
popatrzył mi prosto w oczy.
- Choć ze mną synu.
W jednej chwili zobaczyłem
przed oczami niezliczone ciała pożerane przez spragnione krwi trupy. I nie
chodzi mi tylko o rodzinę. Widziałem żołnierzy, znajomych, czy nawet dopiero co
poznanych ludzi. Wszyscy oni spotkali mnie kiedyś na swej drodze życia.
Wszyscy oni zginęli przez
człowieka stojącego przede mną.
Wyjąłem pistolet i bez słowa
przestrzeliłem mu oba kolana.
Padł na ziemię i zaskomlał.
Pochyliłem się, rozwarłem mu szczęki palcami i wsadziłem mu to jego pierdolone
urządzonko prosto w gardło.
Słyszałem jeszcze jak charczał,
ale nie odwróciłem się już ani razu. Nawet gdy do moich uszu dobiegły odgłosy
rwanego mięsa i zduszone krzyki.
Wspiąłem się po linie na balkon
i zastałem idealnie urządzoną bazę. Wszystko czego tylko potrzebowałem do życia
- Urządzenia do łapanie deszczówki, generator na benzynę i na dynamo. Cały
arsenał najprzeróżniejszych broni, wypchaną po brzegi lodówkę i radiostację.
Nie wiem dlaczego ojciec chciał
nas tu sprowadzić ( albo czy w ogóle chciał ). Jaki był jego plan? Nie mam
pojęcia. Myślę...
Nawet nie wiem jak zacząć, więc
po prostu to napiszę. Przed chwilą odebrałem wiadomość przez radiostację. W
końcu, po miesiącach czekania, dostałem wiadomość. I to JAKĄ wiadomość.
Usłyszałem komunikat po angielsku - amerykańskie siły lotnicze mają zamiar
zbombardować to miasto. Jest to częścią programu ,,Odrodzenie’’. Nie podali
szczegółów. Powiedzieli tylko by ewentualni ocaleni kierowali się na zachód.
Mam dwa dni by się spakować i wyruszyć do punktu zbiórki. Podali szerokość i
długość geograficzną. Trochę to daleko więc najlepiej jeśli wyruszę ASAP ( As
Soon As Possible ).
Jak się z tym czuję? O dziwo
tak dobrze jak jeszcze chyba nigdy. Będzie trochę ciężko opuścić dom, ale
kojarzy mi się on głównie z cierpieniem i samotnością.
NIE JESTEM SAM! Mam ochotę
wejść na najwyższą górę świata albo dać mokrego buziaka najbardziej zgniłemu
skurwysynowi na osiedlu. No dobra, trochę przesadziłem.
Kończę teraz pewien rozdział
mego życia. Rozdział szczerze mówiąc niezbyt radosny. Nie będę go wspominał z
łezka w oku. Nie wiem co mnie czeka, ale po raz pierwszy od miesięcy czuję
radość. W najbliższym czasie czeka mnie wiele akcji i mam nadzieję spotkam w
końcu innego żywego. Mam nadzieję, że nie będę potrzebował już tego pamiętnika.
Już teraz mam ochotę pobiec do radiostacji i porozmawiać nawet z automatyczną
sekretarką. Może jeszcze kiedyś coś napiszę, ale teraz czuję taki przypływ
energii, że mam ochotę robić co innego.
Cóż więc mogę rzec na
zakończenie? Do zobaczenia, Audieu, Bonjour czy co tam. Hmm, może kiedyś komuś
pokażę ten pamiętnik, wydadzą mnie i zostanę autorem bestsellera? To kusząca
myśl.
Koniec części pierwszej.
Od autora:
Skojarzenia z I am Legend jak
najbardziej na miejscu. Nie siliłem się na oryginalność pisząc ten tekst.
Niektóre dane zaczerpnąłem z Zombie Survival Maxa Brooksa. Mam nadzieję, że się
podobało.