Bezpieczne
miejsce, 20 grudnia 2024 roku.
12:03
To znowu ja. Autor
pamiętnika, służącego za ostatnią ostoją zdesperowanego człowieka, tarczę
chroniącą przed szaleństwem i nudą. Minęło już trochę czasu kiedy ostatni raz
pisałem, niejedno też się wydarzyło. W ciągu ostatnich miesięcy nie za bardzo
miałem czas ( jak i potrzebę ) prowadzić te zapisy, teraz jednak sytuacja
uległa zmianie (o tym później). Tak jak poprzednio nie mam zamiaru się
przedstawiać, podawać numeru buta, fiuta, adresu i miejsca zamieszkania. Piszę
to dla siebie i wątpię, by ktoś to kiedyś odczytał. Z czysto kronikarskiego
obowiązku śpieszę jednak nadmienić, że sytuacja na świecie się nie zmieniła.
Ziemia wciąż pełna jest żywych trupów, umarlaków, czy jak kto woli skurwysynów.
Nie wiadomo czym są i skąd się wzięły pewne jest tylko to, że zależy im jedynie
na świeżym, ludzkim mięsie. Mówiąc krótko, jesteśmy my- żywi oraz oni – umarli.
By zachować ciągłość
moich wspomnień zacznę od dnia w którym skończyłem. Jak zapewne pamiętasz
drogi, nieistniejący czytelniku w poprzedniej części siedziałem przez cały
miesiąc na dupie w swoim domu w Puławach. Broniłem się hardo, z całych sił
walcząc o przeżycie. Było i śmiesznie i smutno i strasznie (do tej pory mam
dreszcze czytając niektóre fragmenty) ale przede wszystkim – chujowo. Tak to
już jest, gdy wszystko się sypie, cały świat idzie do diabła, a osoby które
znałeś i którym ufałeś okazały się delikatnie mówiąc niegodne zaufania. Nie mam
zamiaru się powtarzać, dokładny opis jest w poprzedniej części ( nazwijmy tak
umownie, poprzedni stos papierów).
No dobra, ostatni wpis miał miejsce w Puławach
21 października 2027 roku o godzinie 8:37. Pisałem tam o sygnale, który
odebrałem przez radiostację. To były amerykańskie siły lotnicze mające zamiar
zbombardować miasto. Paplali coś o programie ‘’Odrodzenie’’ i nakazali udać się
na zachód do punktu zbiórki. Podali dokładne dane geograficzne. Nie, nie zwariowałem,
to stało się naprawdę. W tamtym momencie byłem wniebowzięty, że nie jestem
ostatnią osobą na Ziemi a co dopiero tym, że istniał jakiś plan. Tak więc
wszystko po kolei zaczniemy tam gdzie skończyłem:
Puławy
21 października 2024 rok.
09:00
Po dłużysz okresie
skakania darcia mordy ze szczęścia i śpiewania starych, szlagierowych kawałków
zdałem sobie sprawę, że nie czeka mnie łatwa przeprawa. Ucieczka z terenów
opanowanych przez zombie to jeden z najniebezpieczniejszych sportów na świecie.
Większość ludzi, po dłuższym czasie odosobnienia daje się porwać nagłemu
przypływowi wolności. ‘’Po co planować? Bierzmy co jest pod ręką i lecimy,
jakoś będzie! Hurra hurra!’’ Jasne kurwa, niejeden już szkielet leży gdzieś w
krzakach z plecakiem wypełnionym termosikami z kawą, adrenaliną czy innym
syfem. Niejeden już palant wybierał się na dłuższą przeprawę nie sprawdzając
map, a nawet nie biorąc nic poza niewyciszonym pistoletem. Nie miałem zamiaru
skończyć jak ci osobnicy, więc zacząłem intensywne planowanie. Najbardziej
martwiły mnie dwa problemy. Raz, że będę podróżował sam. To zwiększa ryzyko o
jakieś 200%. Co bym nie zrobił nie wyeliminuję biologicznej konieczności snu.
Im dłużej nie śpię tym jestem mniej czujny, aż w końcu wpadłbym jakiemuś
skurwysynowi dosłownie w ramiona. Drugim problemem był mój stan psychiczny. Po
moich… przygodach w kanałach i po spotkaniu tamtego nietypowego umarlaka, co
skakał po blokach nie czułem się za dobrze. Mówiąc krótko ciągle czułem, jakby
ktoś mnie obserwował, nierzadko też słyszałem głosy. Pocieszało mnie jedynie
to, że zdawałem sobie sprawę, że coś mi pod kopułą nawala, gorzej jest, gdy nie
potrafisz już odróżnić prawdy od fikcji.
Jakby nie patrzeć
czekająca mnie podróż z całą pewnością obfita była w nieziemskie ilości stresu.
A to było to, czego najmniej akurat potrzebowałem. Przez chwilę nawet poczułem
ogarniający mnie strach, że przecież nie dam rady, jak nie dam się zjeść to w
końcu zwariuję, zaprzejmuję się na śmierć.
- A co? Może byś wolał
wakacje? – odezwała się harda część mnie. – Popijać kolorowe drinki na
hamaczku? Obawiam się, że nie ma takiej opcji, więc zabieraj dupę w troki i do
roboty.
Nie ma to jak dobra
motywacja. Gdy się jest długo samemu, trzeba podzielić samego siebie na swego
rodzaju archetypy. Hardy skurwiel, który zagania Cię do pracy, gdy czujesz, że
ogarnia Cię strach jest dobrym przykładam ale czasem trzeba też się posłuchać
miłego harcerzyka, który namawia Cię by pomóc psu z kulawą nogą. Jest też i
cyniczny dupek, który naśmiewa się z Twoich wysiłków ale jego akurat trzeba
ignorować.
W każdym razie tak
właśnie minął mi pierwszy dzień. Miotało mną po całym domu, byłem niczym piórko
na wystawie wiatraków. W efekcie nie zrobiłem nic konkretnego poza dokładnym
ustaleniem celu podróży. Najgorsze było oczywiście jeszcze przede mną.
Puławy
22 Października 2024 roku.
To był produktywny
dzień. Przejrzałem poradniki koncentrując się na działach związanych z ucieczką
z zagrożonego terenu. Oprócz tego musiałem oczywiście wszystko spakować i
dopracować plan w najmniejszych szczegółach. Nie będę się za bardzo rozpisywał,
wspomnę tylko, że musiałem WSZYSTKO sprawdzić. Każdy szczegół mógł zadecydować
o życiu lub śmierci. Może to brzmi trochę jak gadanie paranoika ale gdy umarli
powstają z grobów paranoja nie jest już chorobą ale dobrym nawykiem.
Po spakowaniu plecaka
chodziłem w nim resztę dnia poprawiając sprzączki i paski. W końcu nic nie
mogło brzęczeć lub stukać, skurwysyny mają bardzo wyczulony słuch. Dodatkowo,
istniał jeszcze problem ciężaru. Nie mogłem niestety zabrać wszystkiego. Na
mojej drodze było trochę sklepów i składów z bronią, ale nie miałem pojęcia czy
coś w nich jeszcze jest. Najbardziej denerwował mnie problem z wodą. Nie mogłem
zabrać ze sobą całego baniaka, co najwyżej parę manierek. Miałem co prawda
tabletki do odkażania wody a na mojej drodze był zalew Domaniowski ale każdy
przystanek, był ryzykiem wykrycia i
zjedzenia. No nic - pomyślałem – trzeba będzie kombinować. Odmierzyłem, że
podróż zajmie mi około miesiąca i to przy pomyślnych wiatrach. Oczywiście
musiałem nadkładać drogi omijając większe aglomeracje takie jak Zwoleń czy
Radom. Wiadomo – tereny zabudowane są najniebezpieczniejsze. Właśnie dlatego
martwiłem się ucieczką z samych Puław. Jak na złość, mieszkałem na wschodnim
końcu, więc musiałem pokonać całą długość miasta. Niby to nie było dużo, da się
to załatwić w 40 minut szybkim marszem. Zakładając oczywiście, że miedzy mną a
wyjściem z miasta nie stoi armia żywych trupów. A tak się jakoś złożyło, że
jednak trochę ich tam było, ale nie uprzedzajmy faktów. Ktoś inny mógłby się
oczywiście pokusić, by przejść tę długość kanałami, ja już jednak miałem dość
podziemnych wypraw.
Pokrzepiony faktem, że
nie jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, postanowiłem zabrać ze sobą
radiostację. Na szczęście nie była ciężka i nie zajmowała dużo miejsca. Nie
muszę chyba tłumaczyć, że zabrałem również broń. Znów boleśnie poczułem brak
tłumików. Na szczęście miałem jeszcze maczetę na bliskie starcia. Wszystko
dokładnie naostrzyłem i wyczyściłem i w końcu byłem gotów do drogi. Ktoś mógłby
spytać jak się czułem w tamtej chwili, na progu podróży, która mogła być moją
ostatnią. Ciężko to wytłumaczyć komuś, kogo życie nigdy nie było zagrożone.
Ktoś kto wiedzie spokojny i dostatni byt, ( szkoda, że już najpewniej nikogo
takiego nie ma ), dla kogo największa grozą jest wizyta u dentysty, może mieć
problemy z wczuciem się w moje położenie. Jeśli jednak ktoś taki wciąż istnieje,
to niech sobie wyobrazi, że idzie do tego dentysty. Dentysty amatora. Dentysty,
który dorabia pracując w fabryce i zamiast wiertła ma lutownicę, a odsysacz
zastąpił piłą tarczową. Tak, a później pomnóż to razy sto. Wystarczy? No to
dobranoc.
Tak właśnie sobie
mówiłem, kładąc się już pod koniec dnia w złudnej nadziei, że uda mi się złapać
choć kilka godzin snu.
Puławy
23 października 2024 roku.
Dzień mojej wielkiej
ucieczki. Lepszy niż przejażdżka na najbardziej zakręconym Rollercoasterze.
Więcej emocji niż wizyta w wesołym miasteczku na haju. Ale po kolei.
Wstałem skoro świt,
boleśnie niewyspany, pomimo wygodnego łóżka. W nocy śniło mi się, że goniła
mnie banda Biegaczy. Wrzeszczeli rozrywając mnie na kawałki. Jedynie w tak
popierdolonym świecie jak mój, taki sen może okazać się proroczy. Miałem
nadzieję, że tak nie będzie w moim przypadku. Spojrzałem ostatni raz na moje
mieszkanie i wyszedłem nie oglądając się wstecz. Wiedziałem, że już nigdy tu
nie wrócę, że niedługo samoloty obrócą to miejsce w perzynę. Może i bym się
trochę powzruszał ale nie miałem czasu na takie rzeczy. Zszedłem po linie z
prześcieradeł, którą zawiesiłem na balkonie i udałem się w stronę zachodu. Na
szczęście horda, która wyła pod moim blokiem miesiąc temu zdążyła się już
rozejść. Dobrze, że zombie nie są pamiętliwe.
Z początku wszystko
szło dobrze. Utrzymywałem dobre tępo jednocześnie
będąc cicho. Starałem się iść po trawnikach, by echo moich kroków nie
przyciągało niczyjej uwagi. Zanim wychodziłem zza rogu używałem podręcznego
lusterka, by sprawdzić, czy na ulicy nie czekają już na mnie umarlaki. Gdy
opuszczałem już Niwę moim oczom znów ukazała się główna ulica miasta- Lubelska.
Cała zawalona opuszczonymi samochodami, sprawiała upiorne wrażenie. Nie było
sensu się tam pchać, więc postanowiłem iść obok białych wieżowców. To był błąd.
Wszedłem na niewielki plac zabaw między blokami i już po chwili usłyszałem nad
sobą brzdęk tłuczącego się szkła. Coś ciężkiego gruchnęło na trawnik tuż po
mojej lewej stronie. Jakiś skurwysyn wypatrzył mnie z okna i postanowił mnie
odwiedzić. Ledwo spadł i już zaczął się podnosić z jękiem. Szybko rozkroiłem mu
czaszeczkę na pół, jednym ruchem maczety. Przyśpieszyłem kroku, pewny, że tyle
hałasu na pewno zaalarmowało innych. Już po chwili sytuacja się powtórzyła.
Kolejny trup spadł z wysokości, która zabiłaby żywego człowieka. Już do niego
podchodziłem, gdy powietrze znów wypełnił dźwięk rozbijanej szyby. Dwóch
kolejnych spadło po drugiej stronie placu zabaw. Jeden z nich musiał być
Biegaczem. Staruszka w chuście na głowie wytrzeszczyła na mnie nabiegłe krwią
oczy i zaczęła wrzeszczeć. Musiała przetrąć sobie kręgosłup w czasie upadku, bo
nie podniosła się na nogi tylko zaczęła czołgać się w moim kierunku. I tak
zdecydowanie za szybko. Zakończyłem jej cierpienia jednym celnym cięciem.
Czując, jak serce niemalże wyskakuje mi z klatki piersiowej, popędziłem w stronę
wyjścia z placyku. Nie użyłem lusterka i ledwo wyhamowałem przed bandą
skurwysynów ciasno wypełniających następną uliczkę. To musiała być ta grupa,
która dręczyła mnie miesiąc temu. Na szczęście, jakimś cudem nie rzucili się od
razu na mnie. Zawróciłem i zacząłem biec koło placu zabaw. Z góry wciąż spadały
trupy. Musiałem patrzeć w górę, by któryś mnie nie zgniótł. Jeszcze do dziś pamiętam ich
jęk. Jeśli ktoś myślał, że deszcz żab jest przerażający, to nigdy nie wybrał
się na spacer w czasie ulewy trupów.
Poczułem rękę
zaciskającą mi się na ramieniu. Szybko się wykręciłem i odrąbałem ją przy samym
barku. Na szczęście to był zwykły skurwysyn, a dokładniej jakiś gówniarz w
czapce z daszkiem. Nie było już wyboru. Popędziłem w stronę lubelskiej. Udało
mi się uciec ale o mało nie wyplułem płuc. Czułem się jak zwierzyna łowna i
muszę przyznać, że kołatała mi się w czaszce myśl, czy nie lepiej będzie wrócić
do mieszkania i czekać na łaskawą śmierć z nieba. Szybko i bezboleśnie. Lepiej
niż rozerwany na strzępy przez stado truposzów. Cóż, niektórzy mogą pochwalić
się rozbudowanymi mięśniami lub wielkim ilorazem inteligencji. Patrząc na tamte
dni mogę w 100% stwierdzić, że ja mógłbym się pochwalić wyjątkowo rozbuchaną
wolą życia i przetrwania. Na przekór więc wszystkiemu postanowiłem iść dalej.
Przyśpieszyłem kroku
nie chcąc, by dogoniła mnie grupa spadochroniarzy. Co jakiś czas wodziły za mną
wzrokiem zgniłe mordy trupów uwięzionych w samochodach. Byli przypięci pasami i
nie mogli się biedni wydostać. Trzymałem się od nich z dala, by żaden mnie przypadkiem nie złapał. Starałem się
znajdować jakieś małe i zapyziałe uliczki, ale tu w centrum miasta było to
raczej trudne. Między samochodami błąkały się też czasem pojedyncze trupy.
Starałem się je wymijać ale od czasu do czasu któryś mnie przyuważył. Na
szczęście, jedyne co robili to wystawiali łapy i jęczeli. Gdybym się modlił, to
dziękowałbym na kolanach, że Biegaczy jest tak mało.
Same Puławy
przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. To ładne i zielone niegdyś miasto przypominało
teraz scenerię z filmu. Zgadnijcie jakiego rodzaju? Powykrzywiane światła na
przejściach straszyły pustką, niczym ciemne oczodoły samych skurwysynów. Puste
okna wieżowców patrzyły na mnie tępo z oddali i czułem ten wzrok na plecach.
Miasto było martwe, podobnie jak jego mieszkańcy. Teraz to ja byłem obcym i
niepasującym elementem i boleśnie to odczuwałem. Cieszyłem się, że nie cały
świat zmienił się w cmentarzysko ale musze przyznać, że widok Puław – miasta
mojego dzieciństwa, w tak opłakanym stanie działał na mnie mocno dołująco. Każdy
zakątek, każde miejsce było karykaturą swojej dawnej świetności. Nie mogłem już
dłużej patrzeć na to otulone ciszą i pustką mauzoleum wspomnień. Mimowolnie
przyśpieszyłem kroku, chcąc wreszcie zostawić za sobą przeszłość.
Bezpieczne
miejsce, 20 grudnia 2024 roku.
12:39
Jak na ironię doszły
mnie właśnie słuchy, że do naszego schronienia zbliża się kolejna gromada
trupów. Jak to możliwe, że kolejny zwały skurwysyństwa lokalizują nas z
precyzją radaru? Odpowiedź na to pytanie wciąż pozostaje poza moim zasięgiem.
Ciężko mi w to uwierzyć ale może ktoś z nas rzeczywiście jest szpiegiem z
sekty? W końcu zdarzały się już takie przypadki. Pytanie tylko brzmi jakim
cudem udało się komuś przemycić tutaj urządzenie nadawcze? W dupie chyba sobie
ich nie chowają. Na dodatek ludzie już zaczynają panikować. Przed chwilą
podeszła do mnie przerażona Irena:
- Słyszałeś już? –
spytała roztrzęsionym głosem.
- Owszem - Odparłem
poważnie. – Nie ma się jednak co bać. Mury są wytrzymałe.
Widać było, że ta
odpowiedź w żadnym stopniu ją nie zadowoliła. Znów zaczęła ciężko dyszeć.
Włożyła sobie inhalator do ust i nacisnęła trzy razy.
- A jak nadejdzie
więcej? Mówiłeś, że zawsze tak jest. Trzeba coś wymyśleć, trzeba…
- Spokojnie –
przerwałem jej stanowczo. - Ograniczymy wyjścia na główny plac. Po jakimś
czasie mogą uznać, że już nikogo tu nie ma i sobie pójdą.
Starałem się, by mój
głos brzmiał pewnie, mimo, że sam w to do końca nie wierzyłem. Biedna Irena,
już przed Błyskiem żyła w ciągłym stresie przez tą cholerną astmę, teraz każda
sekunda musiała być dla niej torturą. Na szczęście już po chwili przestała
dyszeć.
- Jak ty to robisz? Jak
możesz się nie bać? – W jej głosie słyszałem niemalże wyrzut. Gdyby wiedziała
jak naprawdę się czuję, nie zadawałaby tego pytania.
- Wspominałem o tym na
którymś apelu. Że strach jest jak natrętna mucha, pamiętasz? Z resztą boimy się
wszyscy, nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.
Poklepałem ją na
pocieszenie po ramieniu po czym wróciłem do swojego pokoju. Zamknąłem zamek,
nie miałem ochoty z nikim gadać. Poczułem jak łzy napływają mi do oczu.
Spojrzałem na stos papierów na biurku i wróciłem do pisania. Kim jest Irena? Co
to za miejsce? No właśnie, widzę, że zgubiłem wątek i jest trochę nie po kolei.
Wszystko w swoim czasie. Wróćmy do wspomnień. Mimo, że nie są najszczęśliwsze,
to uspokajają mnie.
Puławy
23 października 2024 roku.
Na czym to ja? Ach no
tak, wciąż w Puławach i wciąż kluczący przez miejską dżunglę niczym mysz przez
gniazdo węży. Pamiętam, że minąłem samochód, pod którym się wcześniej
schowałem, gdy zaatakował mnie tamten dziwaczny potwór. Starałem się nie
patrzeć w tamtą stronę, tym bardziej, że za rogiem był komisariat, pod którym
wciąż pewnie leżały zwały trupów. Szedłem wciąż prosto z zamiarem ominięcia
skwerku szerokim łukiem. Bywały może czasy kiedy chowałem się tam w krzakach z
browarkiem albo miłą dziewczyną. Teraz, jedyne co mnie tam mogło czekać to
bardzo niemiły trup. Ech, życie…
Kolejna horda na którą
się natknąłem snuła się bez celu pod urzędem miasta. Pamiętam, że mignął mi
niewielki plac z fontanną, na którym lubiłem niegdyś spędzać czas, racząc się
zimnymi napojami. Teraz zalegały na nim kości, które bez wątpienia były
ludzkie. Zakląłem pod nosem i przyśpieszyłem kroku. Nie dość szybko. Usłyszałem
wrzask z pod urzędu i w moją stronę zaczął biec nabuzowany umarlak w czarnej,
skurzanej kurtce. Gdy podbiegł bliżej zauważyłem, że brakowało mu żuchwy, a
język wisiał mu aż do szyi w groteskowej imitacji krawatu. Na szczęście miałem
dość czasu, by przygotować broń. Gdy tylko podbiegł na odległość ciosu
machnąłem na odlew maczetą odcinając mu ten jego zafajdany pysk. Inne
skurwysyny już zaczynały spoglądać w moją stronę, więc nie zatrzymałem się, by
podziwiać moje rękodzieło.
To było najgorsze miejsce.
Z jednej strony plac pod urzędem miasta, a z drugiej parking przed Kauflandem.
Na szczęście było na nim tylko paru umarlaków. Postanowiłem, że przebiegnę ten
kawałek. Plecak ważył swoje więc szybko się męczyłem. Na szczęście nikt mnie
nie gonił, więc już po chwili mogłem zwolnić. Na końcu uliczki czekała na mnie
jednak inna niespodzianka. Jakiś gnojek wyskoczył nagle zza rogu i zaczął biec
z wrzaskiem w moim kierunku. Cholera, miał co najwyżej siedem lat a piszczał
tak, że pobudził na pewno wszystkie trupy w okolicy. Do tej pory nie wiem
dlaczego to zrobiłem. Czy to frustracja, czy zmęczenie, może po prostu był za
blisko, nie wiem. Przebiegłem kawałek w jego kierunku i z całej siły go
kopnąłem. Dzieciaczek poleciał jak piłeczka, dobrych parę metrów. Nawet
przestał się drzeć. Gdy podszedłem, by go dobić zbierał się właśnie z jezdni.
Podniósł głowę i popatrzył mi w oczy. Na jego dziecięcej twarzy widziałem tylko
tępą, zwierzęcą wściekłość. Wyszczerzył zęby i zaczął warczeć jak pies.
Odciąłem mu głowę i ruszyłem dalej czując jak żołądek wywraca mi się na drugą
stronę. Wiem, że to nie było tak naprawdę dziecko, tylko bezrozumny skurwysyn
ale tak czy siak jego wściekła buzia, wróć, jego wściekły, tępy ryj dopisał się
na stałe do mojego codziennego repertuaru koszmarów.
Po tym przykrym
incydencie wszystko szło niespodziewanie dobrze. W dalszej części miasta
umarlaki były bardziej rozproszone, więc wystarczyło zachować jedynie
podstawowe środki ostrożności. Co jakiś czas majaczyła mi w oddali jakaś
sylwetka ale nie przejmowałem się tym. Celem była ucieczka, a nie polowanie.
Nie traciłem też czasu na szaber, z resztą miasto było ogołocone do reszty. Tak
jak się spodziewałem, problemy się zaczęły, gdy doszedłem nad rzekę. Oba mosty
już dawno zostały wysadzone w złudnej nadziei odcięcia się od głównego ogniska
skurwysynów. Od tamtego czasu przy brzegu pełno było pełno gotowych do użycia
łódek z wiosłami. No właśnie, było. Gdy dotarłem nad wysadzony most spojrzałem
w stronę brzegu. Nic. Ani jednej, jebanej łódki. Wściekłość zmieszała się z
przerażeniem. Musiałem udać się na promenadę i buszować w przybrzeżnych
zaroślach. Jak nietrudno się domyśleć nie było to bezpieczne zajęcie. Nie
zamierzałem oczywiście przepływać Wisły wpław, więc chcąc nie chcąc zacząłem
schodzić w stronę brzegu.
Szedłem jak najdalej od
zarośli, pozwalając by woda z rzeki obmywała mi podeszwy butów. Czujnie
wypatrywałem każdego ruchu, ale niebezpieczeństwo nadeszło z najmniej
spodziewanej strony. Po swojej lewej usłyszałem jęk. To co zobaczyłem było
jednocześnie komiczne i przerażające. Na początku zobaczyłem wielką, nalaną
twarz w różowym czepku. Po chwili z wody wyłonił się olbrzymich wręcz rozmiarów
grubas w kąpielówkach. Jego nadęty brzuch zwisał mu aż do kolan. Okropnie
śmierdział. Nie wytrzymałem i zwymiotowałem dodając swój wkład do
zanieczyszczeń wypełniających Wisłę. Na szczęście skurwiel był powolny, z
resztą nawet gdyby był Biegaczem to najpewniej zaplątałby się w ten swój wielki
kałdun i wylądował na pysku. Podszedłem do niego zatykając nos, po czym
odciąłem mu śliczną twarzyczkę.
Na szczęście nie
musiałem długo szukać. Tak jak myślałem, łodzie wciąż były na brzegu, tyle, że
schowane w krzakach. Dobrze, że oprócz wspomnianej łódki nic już w nich nie
było. Zrzuciłem więc plecak, wsiadłem na pokład i zacząłem wiosłować. To było
przyjemne uczucie. Może bym i zarzucił wędkę, gdyby nie fakt, że jedyne co
mogłoby się złapać za haczyk to śmierdzący skurwysyn. Prąd był dosyć porywisty,
więc trochę mnie zniosło. Nic to. Sama woda była ciemna i bura. Przejrzysta to
ona chyba nigdy nie była, i dobrze bo pewnie po dnie wałęsały się jakieś
zagubione trupy i widziałbym ich wytrzeszczone w moim kierunku mordy.
Opuszczałem już Puławy
i czułem euforię. Szybko jednak została ona zastąpiona przerażeniem i paniką, gdy
powietrze wypełnił przerażający pisk. Natychmiast rozpoznałem ten dźwięk. Wydał
go groteskowy potwór, który wciąż nawiedza mnie w koszmarach. Stanęła mi przed
oczami jego postać. Chudy szkielet z resztkami czerwonego mięsa na kościach i
pulsujący mózg tuż nad pozbawioną nosa twarzą.
- Choć ze mną synu –
Wspomnienie wróciło w nagłym przebłysku. Czując jak pot zalewa mi plecy
zacząłem wiosłować jeszcze szybciej. Na szczęście potwór nie pojawił się, nie
wyskoczył z wody ani nie spadł z nieba. Zabawne, teraz gdy o tym myślę, to nie
da się dojść do konkluzji, że tak właśnie pożegnało mnie miasto w którym
spędziłem szczęśliwe lata dzieciństwa – wrzaskiem zmutowanego skurwysyna, który
( co wciąż staram się wyprzeć z pamięci ) przemówił niegdyś głosem mojego ojca.
A może tak tylko mi się wydawało?
Bezpieczne
miejsce, 20 grudnia 2024 roku.
16:04
Znów będzie trochę nie
po kolei ale zdarzyło się właśnie coś co całkowicie wytrąciło mnie z równowagi.
Trudno mi teraz pisać o czymkolwiek innym. W naszym, jak ja to nazywam,
bezpiecznym miejscu wydarzył się kolejny incydent. Mianowicie, ktoś znów
popełnił morderstwo.
- Czy to nie przykre –
spytał Piotr, gdy przyglądałem się zwłokom znalezionym w kotłowni. – Że pomimo
tej całej apokalipsy i powstających trupów, ludzie wciąż chcą się nawzajem
zabijać? Nawet tak wielkie niebezpieczeństwo nie jest w stanie nas zjednoczyć.
Powiedział to z wyraźną
nutą złośliwości ale zignorowałem ten fakt koncentrując się na zwłokach. To
była młoda dziewczyna, jedna z tych które pojawiły się tu przede mną. Miała
dwie rany. Poderżnięte gardło i niewielki otwór na środku czoła. Jasne było, że
rana na szyi była pierwsza. Kulkę w czoło dostała już po reanimacji, gdy
znalazł ją jeden z Łowców. Morderca był na tyle podły, by nie tylko zabić
dziewczynę ale i stworzyć dodatkowe niebezpieczeństwo dla pozostałych.
Szczęście, że udało się ją powstrzymać nim kogokolwiek ugryzła.
- Kurwa – zakląłem
pocierając palcami skronie. – To musi być ktoś z sekty. Teraz już nie ma
żadnych wątpliwości.
Nie wiem po co
powiedziałem to na głos.
- Och jakiż Ty domyślny
– zakpił Piotr. – Zechcesz się podzielić z innymi swoimi przemyśleniami? Może
masz już paru kandydatów do odstrzału?
- Im mniej osób o tym
wie, tym lepiej – zacząłem przekonywać sam siebie. – Nie mogę jednak siedzieć z
założonymi rękami. Ogłoszę, że wszyscy mają teraz poruszać się parami. Tak będzie
lepiej.
- Myślisz, że to długo
pozostanie tajemnicą? Każda zbrodnia wychodzi w końcu na jaw.
Znów słyszałem tą
złośliwą nutę w jego głosie ale tak jak poprzednio nie zwróciłem uwagi na jego
słowa. Musiałem, nie było innej opcji. Już miałem opuścić pomieszczenie, gdy
moją uwagę przykuł kolejny szczegół dotyczący denatki. Dwa małe siniaki na
końcach żuchwy, pod uszami. Przyjrzałem się bliżej. To mogło oznaczać tylko
jedno. Morderca nie zaszedł ofiary od tyłu. Złapał ją ręką pod brodę, uniósł
głowę i rozciął szyję. Nie było żadnych innych siniaków, wyrwanych włosów czy
innych oznak walki. Ofiara znała mordercę i ufała mu na tyle, by pozwolić mu
zbliżyć się na odległość ciosu. Nie wiem czy to tylko moja wyobraźnia, ale w
oczach dziewczyny wciąż widać było zaskoczenie. Delikatnym ruchem zamknąłem jej
powieki.
Piotr stał oparty o
ścianę i uśmiechał się kącikami ust. Wyszedłem szybko z kotłowni ale usłyszałem
jeszcze jego drwiący głos:
- Gdzie idziesz? Pisać
dalej swój pamiętniczek?
Z tym osobnikiem wiąże
się długa historia, do której chcąc nie chcąc niedługo dojdę. Na razie jednak
nie mam ani siły ani ochoty o tym pisać. Resztę czasu spędziłem na
przekonywaniu ludzi, że wszystko będzie dobrze i że jakoś sobie poradzimy.
Starałem się sprzedać bajeczkę, że to jakiś samotny umarlak błąka się po
korytarzach i że biedna Dorota miała po prostu pecha, by się na niego natknąć.
Surowo przykazałem Łowcy, który ją ustrzelić by nikomu nie przekazywał, że to
oczywista bujda. Zjadłem obiad, wróciłem do swojego pokoju i tak jak powiedział
Piotr wróciłem do pisania pamiętniczka…
W
drodze, październik 2024 roku.
Cóż mogę powiedzieć o
swojej podróży z Puław do bezpiecznego miejsca? Do przyjemnych to ona nie
należała. Nie będę opisywał tu każdego dnia po kolei, bo raz, że za dużo by to
zajęło i dwa, nie pamiętam wszystkiego dokładnie. Tamte dni zlewają się w mojej
pamięci w jeden wielki epizod strachu i zaszczucia. Pamiętam za to najciekawsze etapy tej
podróży, te tak zwane ‘’kwiatki’’ mam zamiar tu oczywiście opisać.
Tak jak już wcześniej
pisałem nie mogłem zrezygnować z biologicznej konieczności snu, więc chcąc nie
chcąc musiałem się w końcu położyć. Podróżowanie po zmroku i tak jest zbyt
niebezpieczne. Całe szczęście, że wyruszyłem jeszcze przed listopadem i
przesileniem zimowym, więc dni nie były jeszcze aż tak krótkie.
Nigdy nie zapomnę
swojej pierwszej nocy. Główna droga była oczywiście zawalona samochodami więc
znalazłem jakąś boczną odnogę, która o dziwo była pusta. Pola wokół niej były
wypalone, więc żaden skurwysyn nie mógł mnie zaskoczyć wyskakując nagle z
krzaków. Na wszelki wypadek rozłożyłem wokół siebie sznurek z przyczepionymi
dzwoneczkami. Powstały okrąg miał na tyle dużą średnicę bym mógł się zawczasu
obudzić i sięgnąć po maczetę. Leżałem tak wsłuchany w wiatr wyjący nad ruinami
świata i zamknąłem oczy. Nigdy w życiu nie czułem się tak samotny jak w tamtym
momencie. Myślałem, że poznałem już znaczenie tego słowa, w końcu już od
dłuższego czasu nie było przy mnie żywej duszy, ale to było co innego. Gdy
spałem w domu towarzyszyły mi przynajmniej wspomnienia. Rodzina, miłe spędzone
chwile czy ukochana dziewczyna z którą leżałem kiedyś na tym samym łóżku.
Wystarczyło się trochę skupić, a to wracało i tuliło lepiej niż najcieplejsza
pierzyna. W bezpiecznym miejscu wyobraźnia może działać na samotność jak
aspiryna na przeziębienie. Nie wyleczy przyczyn ale poradzi sobie ze objawami.
Tamtej nocy jedyne co
mnie otulało i przytulało to pustka. Czułem jak mnie przenika. Gdy zamknąłem
oczy, miałem wrażenie, że spadam. Była w
tym wszystkim jakaś dziwna, perwersyjna przyjemność. To było pierwotne. Pustka
ostateczna. Zupełnie jakbym znów był w łonie matki. W końcu każdy z nas rodzi
się i umiera samemu. Różnica polegała na tym, że matką była tym razem śmierć,
która mogła mnie w każdej chwili dopaść. W tamtym momencie wiedziałem, że jeśli
chodzi o samotność to już nigdy nie będzie gorzej, że dosięgnąłem dna. Samotny
podróżnik w zdewastowanym świecie, śpiący na cholernie zimnej, betonowej
drodze. Cholernie zimnej i twardej betonowej drodze.
Dość już o tym, bo
jeszcze się rozpłaczę ze szczęścia, że w końcu mam wokół siebie ludzi. Jak nie
trudno się domyśleć miałem spore problemy z zaśnięciem. Po paru godzinach
zdarzyło się coś, co sprawiło, że szybko zapomniałem o doskwierającej mi
samotności. Usłyszałem jęk skurwysyna. Szybko zerwałem się na nogi wziąłem
maczetę i rozejrzałem się wokoło. Na szczęście noc była bezchmurna, więc było
sporo widać – droga, pole, las w oddali ale…ani śladu umarlaków. Nie miałem
zamiaru włączać latarki, bo to było równie mądre co wsadzanie fiuta do sadzawki
z krokodylem. Postałem jeszcze przez parę minut i doszedłem do wniosku, że
musiałem się przesłyszeć. Nic to, znów się kładę i zamykam oczy.
Znów ten jęk! Nie
potrafię określić z której strony dochodzi ale słyszę go wyraźnie. Znów łapię
za broń, wstaję i rozglądam się dookoła. Nic.
- Jak to możliwe? –
pytam sam siebie. – Czy już całkowicie mi odbiło?
Wbijam się znów w
śpiwór i sytuacja się powtarza. I tak do rana. Czasem głos milkł na pół godziny
ale nigdy na dłużej. Gdy zaczynało już świtać nie wytrzymałem. Wstałem i
zacząłem zbierać się do drogi. Już miałem wszystko spakowane i zacząłem już
iść, gdy usłyszałem ten jęk…za sobą! Poczułem jak dreszcz przeszedł mi od karku
aż do pośladków. Szybko odwróciłem się z maczetą w dłoni ale nikogo za mną nie
było. Spojrzałem w dół na spękaną drogę i nagle zrozumiałem! Biedny skurwysyn
był żywcem pogrzebany w betonie. Jakiś koleś zadarł niegdyś z niewłaściwymi
ludźmi, a oni wrzucili go, jeszcze najprawdopodobniej
wciąż żywego, do dołu z betonem. Nastąpił Błysk i zakonserwowany trup
reanimował. A ja – poczułem jak robi mi się niedobrze. – Ze wszystkich miejsc
na świecie wybrałem sobie na nocleg jego grób. Czy życie nie jest pełne
niespodzianek?
Tego dnia nienajlepiej
się czułem. Kto kiedykolwiek spał na twardym podłożu, ten wie jak mogą
napieprzać kości następnego dnia. Dodatkowo, jak na końcówkę października
przystało, robiło się zimno więc zacząłem się również bać o stan swojego
zdrowia. Ostatnie co potrzebowałem to wysoka temperatura, zawroty głowy i
osłabienie. Skląłem sam siebie, że w swej arogancji nie pomyślałem by poszukać
gdzieś zawczasu witamin i antybiotyków. Na to jednak było już za późno.
Przez kilka następnych
dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Trzymałem się z dala od drogi, na tyle
jednak by się nie zgubić. Spotykałem co jakiś czas pojedynczych umarlaków, ale
najczęściej udawało mi się ich wymijać. Otwarta przestrzeń ma tą zaletę, że
żaden skurwysyn nie zdoła cię zaskoczyć ( no chyba, że leży pogrzebany, pod
twoimi stopami ). Nie pamiętam który to był dzień, chyba któryś z ostatnich dni
października. Szedłem sobie spokojnie czujnie się rozglądając nie zwracając
jednak uwagi na pewien punkt na horyzoncie, który w normalnych czasach nie jest
niczym niezwykłym. W końcu jednak oderwałem się z otępienia i zdałem sobie
sprawę:
- Kurwa! Tam jest
balon. – Niemalże wykrzyczałem. Dokładnie tak. Parę(naście) kilometrów przede
mną, wysoko na niebie wisiał sobie balon. Nie taki mały, nadmuchiwany helem,
którym bawiły się kiedyś dzieciaczki. Chodzi o ten wielki, z koszem na pasażera
i poddmuchiwany ogniem. Rozejrzałem się czujnie. Okolica była czysta, ani śladu
umarlaków. Wyjąłem z plecaka lornetkę i spojrzałem. Serce mi zamarło. Tam ktoś
był! Widziałem wyraźnie sylwetkę samotnego człowieka, który kręcił się w koszu
jakby czegoś szukał. W pierwszej chwili chciałem mu pomachać ręką ale zdałem
sobie sprawę jak głupie i bezcelowe by to było. Istniała tylko jedna szansa bym
porozmawiał z tym człowiekiem. Niepewna ale trzeba było z niej skorzystać.
Wyjąłem z plecaka radiostację i zacząłem
nawoływać. Przez moment się zawahałem i:
- Halo, czy ktoś mnie
słyszy? Zwracam się zwłaszcza do ciebie persono w balonie. Mam nadzieję, że
jesteś żywy i potrafisz odpowiedzieć.
Cisza. Wydawało mi się,
że trwała wiecznie. Paradoksalnie jednak, wieczność dość szybko się skończyła:
- No wreszcie!-
usłyszałem w słuchawce. – Do spostrzegawczych to ty kolego nie należysz.
Miałem ochotę krzyczeć
ze szczęścia. Moja pierwsza, od miesięcy konwersacja, która nie będzie się
odbywać miedzy mną, a wytworem mojej wyobraźni.
- Dobrze w końcu
usłyszeć czyjś głos. – Mój aż drżał ze szczęścia. – Muszę przyznać, że znalazł
pan sobie wyjątkowo bezpieczne miejsce.
Dodałem tego ‘’pana’’
bo głos w słuchawce brzmiał chropowato, musiał należeć do starszego człowieka.
- Mów mi Janusz –
odparł z rozbawieniem. – Daruj sobie tego pana. W dzisiejszych czasach nie ma
już czasu na grzeczności.
- Jasne! –
potwierdziłem, po czym sam się przedstawiłem.
Janusz przez chwilę
milczał, jakby czegoś wypatrywał. Zacząłem się bać, że mam omamy ale na
szczęście odezwał się znów:
- Miło mi. Jeśli chodzi
o moje położenie to nie jest ono wcale takie kolorowe. Jestem co prawda
bezpieczny przed trupami ale kończą już mi się zapasy i na dodatek za cholerę
nie umiem sterować tym ustrojstwem. A Ty skąd i dokąd zmierzasz?
- Z Puław. Usłyszałem komunikat w radiu o
bombardowaniu i idę w stronę bezpiecznego miejsca o którym mówili.
W tamtym momencie
czułem jak moje obawy podchodziły mi do gardła. Już od dłuższego czasu
zastanawiałem się, czemu nie widziałem żadnego samolotu i nie słyszałem,
żadnego huku. W końcu, jeśli mieli zrównać miasto z ziemią z pewnością bym to
jeszcze usłyszał. Niestety, odpowiedź Janusza nie podniosła mnie na duchu:
- Yyy trzymaj się tam,
bo mam dla ciebie złe wieści. Ten komunikat to bzdura. Nie wiem jakim cudem go
złapałeś. Krąży po eterze już od paru miesięcy. Nie będzie żadnego
bombardowania.
Aż usiadłem z wrażenia.
Poczułem się jak idiota. Wszystkie moje przygotowania, cała ta podróż przez
koszmar. Wszystko na nic. Los, Bóg czy cokolwiek innego raz jeszcze za mnie
zakpiły. Skoro pech to jedynie dwie jedynki przy rzucie kostką to jakim cudem,
ja wciąż otrzymuję ten sam, mierny wynik?
- Hej tylko tam nie
mdlej – dodał szybko baloniarz. – Te pogłoski o bezpiecznym miejscu. Ponoć to
prawda. Gdzieś na zachodzie jest jakaś wojskowa placówka. To miało być coś w
rodzaju ostatecznego schronienia. Nazwali to Eden. Nie wiem ile jest w tym
prawdy ale jest o co walczyć, więc nie trać nadziei.
Zawsze byłem cholernie
łatwowierny. Dobrze, że jak byłem dzieckiem to żaden starszy pan nie częstował
mnie cukierkami albo nie zapraszał do piwnicy na oglądanie kotków. Musiałem się
czegoś złapać. Eden – natychmiast przed oczami stanęła mi wizja świetnie
zaopatrzonej bazy, z ciepłą wodą, jedzeniem, miękkimi łóżkami, biblioteką i
jacuzzi. Ta nazwa kojarzyła mi się z pierwszym supermarketem, który otworzyli w
Puławach. Pamiętam, że w dniu otwarcia o mało nie zostałem stratowany przez
tłum. Eden był więc w moim umyśle symbolem czegoś na co rzucają się tłumy.
Nawet jeśli jest to po prostu kolejny durny sklep z kiełbasą, wędliną i serem.
- Wiesz gdzie to mniej
więcej jest? – spytałem z nadzieją w głosie. – Potrzebuję czegoś więcej niż
‘’idź na zachód’’
- Jedyne co mi
przychodzi do głowy, to byś szedł w stronę tych współrzędnych podanych w
komunikacie. Nie ty jeden dałeś się na to nabrać. Tam mogą być jakieś
wskazówki.
- Albo to pułapka –
odparłem z przekąsem. – Dzięki. Słuchaj, mogę ci jakoś pomóc? Wygląda na to, że
jestem mimo wszystko w lepszej sytuacji.
Znów dłuższy moment
ciszy. Gdy Janusz znów się odezwał w jego glosie łatwo było wyczuć
zdenerwowanie.
- Na razie zapomnij o
mnie. Mam tutaj niezły widok na okolicę i widzę sporą hordę idącą w twoim
kierunku. Nie chcę cię martwić ale część z nich wygląda jak Biegacze.
- Kurwa – zakląłem do
słuchawki. Miałem nadzieję, że nie zniesmaczyłem staruszka ale w tej sytuacji
użycie brzydkiego słowa było chyba zrozumiałe. – Masz może dla mnie jakieś
wskazówki?
- Gdyby była noc, to
odpaliłbym flarę i poszliby w moim kierunku. Niestety, nie mam żadnych petard.
Poczekaj chwilę.
Wstałem szybko i raz
jeszcze się rozejrzałem. Z mojego punktu widzenia nic nie wskazywało na
jakąkolwiek hordę. Miałem więc jeszcze czas na ustalenie planu. Dobre i to.
- Dobra, słuchaj –
usłyszałem w końcu głos Janusza. – Idź ciągle wzdłuż drogi aż zobaczysz na
środku niebieskiego fiata Punto. Wyróżnia się, bo ma na dachu, dobrze
wyglądający rower górski. Na rowerze nie powinieneś mieć problemów by ich
wyminąć. Tylko uważaj na rowy. A, no i musisz iść. Już teraz.
Zerwałem się, czując
się o wiele lepiej wiedząc, że mam nad sobą czujnego obserwatora. Fakt, że nie
bałem się tak jak zwykle wydał mi się dziwny i niecodzienny. Ulga była niemalże
bolesna. Nie miałem jednak zamiaru rozczulać się nad własnymi emocjami, tylko
przyśpieszyłem kroku. Zostawiłem włączoną radiostację, na wypadek, gdyby Janusz
miał coś ważnego do zakomunikowania. Minęło trochę czasu zanim znalazłem
wspomniany samochód. Szybko wdrapałem się na dach i zacząłem się mocować, by
wyjąć rower z uprzęży. Daremnie. Dopiero po chwili zauważyłem, że był przypięty
na kłódkę.
- Pośpiesz się –
usłyszałem zniecierpliwiony głos Janusza.
Poczułem przypływ
strachu i uderzenie adrenaliny. W takich momentach człowiek nie myśli, tylko
działa. Zdjąłem z pleców karabin i jednym strzałem przestrzeliłem łańcuch. Huk
poniósł się na wiele metrów, nawet Janusz musiał go usłyszeć, bo zaczął coś
brzęczeć przez słuchawkę. Czym prędzej zdjąłem swój nowy środek transportu i
ruszyłem co sił w nogach na przełaj, przez wypalone pola. Było ciężko, w końcu
cały sprzęt sporo ważył ale dałem radę. Po chwili usłyszałem za sobą wrzask Biegaczy.
Obejrzałem się przez ramię. Jeszcze żadnego nie było widać. Przed sobą miałem
linię lasu. Jeśli uda mi się zawczasu tam wjechać i schować, to horda mnie
ominie. Pedałowałem ile sił w nogach, czując jak pot zalewa mi plecy i kark. Spoglądałem
zza ramienia co chwila ale na szczęście nikt mnie nie gonił. Gdy w końcu
wjechałem za linię drzew byłem tak wykończony, że wywaliłem się z rowerem i z
całym sprzętem. Na szczęście nie wbiłem sobie kierownicy w zęby albo w krocze.
To był kontrolowany upadek. W miarę.
Jakby nie patrzeć udało
mi się. Horda skurwysynów była naprawdę spora. Nie mieściła się na ulicy, wychodząc w pola.
Ciężko dyszałem ale już po chwili sięgnąłem po słuchawkę radia, by podziękować
mojemu wybawcy.
- Dzięki. Ciężko było,
ale dałem radę.
- Masz farta chłopcze,
tego Ci nie można odmówić. Jak to się stało, że nie masz tłumika na tym swoim
karabinku?
Sam często zadawałem
sobie to pytanie.
- Tak jakoś wyszło - odparłem głupkowato. Niestety, miałem
przynajmniej do tej pory pecha i nigdzie żadnego nie znalazłem. Przyszedł mi
nawet kiedyś pomysł by zamontować na końcu karabinka poduszkę ale ze
zrozumiałych względów szybko porzuciłem ten pomysł.
Wciąż jeszcze leżałem
ciężko łapać oddech, gdy Janusz znów się odezwał. Tym razem nie wyczułem w jego
głosie strachu. To już była czysta desperacja.
- Dobra, pomogłem
tobie, teraz ty pomóż mi. Halo? Słyszysz?
- Ciągle tu jestem. –
Byłem zdziwiony jego niemalże natarczywym tonem. – Z chęcią bym pomógł ale nie
mam pojęcia jak.
- Słuchaj, zaczął wiać
silny wiatr. Zaczyna mnie ściągać. Lepiej jeśli coś szybko wymyślimy.
Zerwałem się na równe
nogi, wsiadłem na rower i zacząłem
jechać przez las w stronę balonu. Szybko doszedłem do wniosku, że jest tylko
jedno rozwiązanie.
- Hej, chyba jedyne co
możesz zrobić to po prostu wylądować. Zakręć kurek i ląduj.
- Zwariowałeś? Jestem
widoczny jak na dłoni. Te potwory mnie dopadną. Nigdy tego nie zrobię. Wymyśl
coś, znosi mnie!
Jeszcze przez długi
czas starałem się przekonać Janusza, że nie ma wyboru. On jednak zapierał się,
że już prędzej skoczy a główkę niż pozwoli się dopaść. Jednocześnie wciąż
starałem się coś wymyśleć. Żałowałem, że moja wyrzutnia harpunów została w
Puławach. Nie mogłem już dłużej ignorować natarczywego głosu mówiącego mi, że
idę w złym kierunku i tracę czas. Nie mogłem go przecież tak zostawić! Wierzcie
mi jednak, że wybór wcale nie był taki oczywisty. Łatwo podejmować takie
decyzje, gdy jest się bezpiecznym i można nad tym długo deliberować siedząc na
bujanym foteliku i trzymając lampkę wina. Ja jednak byłem w trochę innej
sytuacji. Gdy droga została już daleko za mną poczułem, że nie mam wyboru.
- Halo Janusz, słuchaj
ja przepraszam ale ja już nie mogę jechać w tym kierunku. Muszę wracać na
drogę, tutaj jest coraz bardziej gęsto i niebezpiecznie. Halo? Słyszysz mnie?
Nie usłyszałem
odpowiedzi. Włączył mi się słowotok, musiałem się jakoś usprawiedliwić.
- Ja tutaj nic nie
poradzę. Musisz po prostu gdzieś wylądować, może w nocy będzie lepiej. Ja nie
mogę dłużej, strasznie przepraszam. Pomogłeś mi ale ja tobie po prostu nie
mogę. Nie ma jak, nie ma takiej możliwości.
Odparło mi parę
trzasków i ostatnie słowa, które od niego usłyszałem:
-
Idź…zachód…cholera…musi…
- Wybacz mi –
powiedziałem ostatni raz. – Jak znajdę jakiś sposób, to ci pomogę. Nie zapomnę
o tobie. Obiecuję.
Czując się jak ostatni
skurwiel, zawróciłem i zacząłem wracać w stronę drogi nie oglądając się już za
siebie. Pierwszy człowiek, którego
spotkałem od miesięcy. I musiałem go zostawić. Teraz, gdy z odległości czasu
patrzę na te zdarzenia to nie czuję się już tak źle. No bo niby jak miałem mu
pomóc? Nie było żadnej możliwości. Wiatr coraz bardziej go znosił, nie miałem
szans nawet go dogonić. To przykre ale w ciężkich czasach człowiek sam dla
siebie staje się priorytetem. I nie, nie jest to nic złego. Gdyby było inaczej,
to nie przetrwalibyśmy jako gatunek. Takie gadanie pozwala mi nie czuć się aż
tak źle, gdy sobie przypominam tamte wydarzenia. Jest coś jeszcze. Niełatwo mi
o tym pisać ale jest coś, przy czym zostawienie biednego Janusza wydaje się
błahostką. Ale o tym później.
Bezpieczne
miejsce, 21 grudnia 2024 roku.
09:54
Bezpieczne miejsce.
Ech, nazywanie tak mojego obecnego miejsca pobytu wydaje się teraz pobożnym
życzeniem. Wczoraj musiałem przerwać pisanie pamiętnika. Grupa Łowców wróciła z
pobliskiego miasta. Jak zwykle udało im się znaleźć sporo niezbędnych zapasów.
Boję się co się stanie, gdy miasto zostanie całkowicie ogołocone. Muszę jednak
odrzucać tego typu myśli. Bardziej zaczynają mnie niepokoić nastroje panujące
wśród Łowców. Jak nietrudno się domyśleć, są to ludzie, którzy wyjeżdżają na
motorach łupić i plądrować pobliskie skupiska niegdyś ludzkie. Choć może łupić
i plądrować to złe określenie, bo sugeruje, że ktoś będzie się z powodu tej
grabieży gniewał. Bardziej tu chyba pasuje określenie – okradanie grobów. No
cóż, w ciężkich czasach nie można sobie pozwolić na sentymenty. Lubię to
powtarzać. To czasem pomaga.
Czekałem wczoraj w
swoim pokoju na Marcina Niedbałę – przywódcę Łowców. Pierwsze co zrobił to
wyjął z kieszeni inhalator i pomachał mi nim przed nosem. Wiedziałem już, że
rozmowa nie będzie należała do najprzyjemniejszych:
- Przez to gówno, o
mało dziś nie straciliśmy Krzyśka. Następnym razem niech sama sobie po to
jedzie.
- Chyba już o tym
rozmawialiśmy – przypomniałem mu. Spojrzał mi prosto w oczy. Tym razem nie
widziałem w nich niepewności tylko zimną furię. Czułem, że standardowa gadka o
tym, że musimy postępować jak ludzie, by nimi pozostać tym razem nie pomoże. –
I tak ryzykujecie dla nas życiem, by zdobyć żywność i wodę. Dostajecie za to
największe porcje. Bez tego leku ona zginie, więc czym to się różni od…
- Tym, że musimy
zapierdalać, na drugi koniec miasta żeby to zrobić – przerwał mi wściekle. – I
to dla kogo? Przecież ona tylko błąka się od kąta do kąta i płacze.
Trudno było nie
przyznać mu racji. Chodziło mu oczywiście i biedną Irenę i rzeczywiście, była
delikatną osobą i cała sytuacja zaczynała ją przerastać. Wciąż jeszcze nie
mogła się otrząsnąć po śmierci ojca. Powiedziałbym o tym Marcinowi, gdyby nie
fakt, że każdy z nas kogoś stracił. Szczerze mówiąc ten dupek zaczynał mnie
wkurzać.
- Ty też mógłbyś dla
odmiany…- zaczął ale nie skończył. Tego było za wiele. Trzasnąłem gnoja w twarz
i kopnąłem pod kolano. Zawył i upadł.
- Też mógłbym co?!-
krzyknąłem mu w ryj. Odetchnąłem parę razy i przemówiłem spokojniej. Od
dłuższego czasu staram się kontrolować wybuchy gniewu:
- Ustaliliśmy chyba jak
co wygląda prawda? Może ty chcesz przejąć dowodzenie? Jakoś nikt się wcześniej
nie zgłaszał.
Podniósł na mnie wzrok.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać i tak dalej…
- Co chcesz niby bym
zrobił z tą dziewczyną? Mam ją wyrzucić za bramę?
- Ona nic nie robi. –
wycedził przez zęby.- Nawet nie pomaga w kuchni. Jest jak pasożyt.
Nie mogłem uwierzyć ile
nienawiści miał ten chuj do biednej, niewinnej dziewczyny. Było to jednak
nieuniknione. W sytuacjach zagrożenia ludzie, natychmiast rozpoznają najsłabsze
ogniwo w swojej grupie. Zaczynają, często nawet wbrew sobie odczuwać pogardę i
nienawiść do takiej osoby. Pamiętam, że raz spotkałem Irenę na korytarzu.
Siedziała pod ścianą, płakała i kiwała się jak sierota. W pierwszej chwili nie
poczułem wcale żalu. W pierwszej chwili miałem ochotę ją złapać za włosy,
kopnąć w dupę i krzyknąć w twarz by wzięła się w garść. Nie można jednak ulegać
takim instynktom. Gdy dojdzie się w końcu do siebie konsekwencje mogą być
bardziej niż nieprzewidywalne.
- Porozmawiam z nią –
powiedziałem spokojnie. – I przemyślę całą sytuację. Rzeczywiście to nie
powinno było się zdarzyć. Że Krzysiek ryzykował życiem.
Podniósł się na nogi i
spojrzał na mnie z wyższością.
- I dobrze. Powiedz
jej, że nie mamy zamiaru ryzykować dla kogoś kto nic nie robi.
- Ok. Coś jeszcze?
- Nie. – Odwrócił się i
bez słowa wyszedł. Gdy zamykał drzwi w korytarzu mignęła mi postać Piotra.
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i pomasował po kolanie. Westchnąłem ciężko.
Czułem, że zbierają się nad nami burzowe chmury. Miałem jeszcze trochę czasu
przed obchodem, więc postanowiłem jeszcze trochę popisać.
Wciąż
w drodze, Listopad 2024 roku.
Przez następne dni znów
byłem sam jak palec. Dzięki rowerowi udało mi się jednak pokonać większy
dystans. Umarlaków nie widziałem już od dłuższego czasu, nie mogłem sobie
jednak pozwolić na rozluźnienie i opuszczenie gardy. Przez bezsenność sam
zaczynałem się czuć jak zombie. Na domiar złego zaczynały mi się kończyć
zapasy. Postanowiłem zaryzykować i sprawdzić jeden z mijanych po drodze
marketów. Marzyło mi się, że znajdę jakąś wyciszoną broń. Od 2013
zalegalizowano posiadanie broni na całym świecie. Mało tego karabiny, pistolety
a nawet kusze stały się ogólnodostępne. Jak to bywa na wojnie, gospodarka
bardzo się ożywiła, podobnie jak wszelkiego rodzaju skrajno poglądowe partie i
zrzeszenia. No ale nie odskakujmy od tematu.
Nie pamiętam kiedy to
dokładnie było. Jakbym miał obstawiać to koło dziesiątego listopada. Możliwe,
że nawet jedenastego w dzień niepodległości ale ciężko stwierdzić, bo w tym
roku jakoś nikt nie trudził się z wywieszaniem flag. W każdym razie na mojej
drodze pojawił się Wojak. Nie, nie to produkowane niegdyś piwo. Chodzi o sieć
sklepów trudniących się głównie dystrybucją broni. Mała była szansa bym tam
cokolwiek znalazł, w końcu budynek znajdował się przy głównej drodze.
Postanowiłem jednak zaryzykować.
Zostawiłem rower i
część sprzętu przed wejściem i skierowałem się do środka. Pisałem już niegdyś
jakie smętne wrażenie sprawia pusty supermarket. Tym razem było podobnie. W
głównej Sali zastały mnie jedynie puste półki. Dobrze, że tym razem nie było
przynajmniej śladów krwi. Jeszcze. Postanowiłem zajrzeć do magazynu. To co
zastałem w środku o mało nie wywróciło mi żołądka na lewą stronę. Na posadzce
leżało parę trupów. Okrutnie wręcz śmierdziały ale najbardziej uderzające były
ich rany. Widać było, że ci ludzie zostali stratowani. Głowa jednego z
nieszczęśników była płaska jak naleśnik. Odłamki czaszki zmieszane były z
krwawą galaretą mózgu. Ciężko mi było nie wyobrażać sobie ogromnej paniki i
popłochu tępej masy ludzkiej, która musiała się tu niegdyś wedrzeć.. Niemalże
ich wszystkich widziałem, jak wpadają do magazynu rozpaczliwie szukając
jedzenia i broni. Ich strach był tak wielki, że nie patrząc nawet że depczą
własne dzieci, wchodzili na siebie rzucając się na czekające na półkach
skarby. Odwróciłem wzrok i raz jeszcze
przeleciałem wzrokiem po pomieszczeniu. Nic. Olbrzymie półki, na których
musiało być niegdyś morze towarów stały teraz równie bezużytecznie, co
wszystkie inne twory naszej cywilizacji. Cisza była nie do zniesienia. Zaczęło
mi piszczeć w uszach.
Zobaczyłem w końcu coś,
co przykuło moją uwagę. Niebieski punkt w morzu szarości. Na jednej z półek, na
samej górze stała sobie zgrzewka wody. Ktoś musiał zwyczajnie o niej zapomnieć.
Rozejrzałem się bezradnie, po czym zacząłem się wspinać niczym małpa na drzewo.
Nie przepadam za wysokościami ale na szczęście jakoś poszło. Przynajmniej jeśli
idzie o wdrapanie się na górę. Jak to zwykle w życiu bywa czekała na mnie
przykra niespodzianka. Gdy tylko wdrapałem się na szczyt zauważyłem leżącego
tam martwego magazyniera w niebieskim uniformie. Stanąłem szybko na nogi i trup
podniósł się z głośnym jękiem. O wiele za szybko. Było bardzo mało miejsca i
nie zdążyłem wyciągnąć maczety. Poczułem jak palce skurwysyna zaciskają mi się
na ręce. Już miał mnie ugryźć, gdy wykręciłem się jednocześnie łapiąc go za
ramię. Ustawiłem go tak by stał tyłem do spadku, po czym sprzedałem mocnego kopa
w klatkę piersiową. Umarlak poleciał jak szmaciana lalka. Odetchnąłem z ulgą,
wziąłem zgrzewkę wody i zrzuciłem mu ją na plecy, bo już widziałem, że się
skurwiel podnosił. Szybko zszedłem na dół i tym razem skończyłem z nim na amen.
Już miałem wychodzić,
gdy wpadłem na jeszcze jeden pomysł. Cieciówka. Kanciapa strażników. Jeśli
jeszcze gdzieś się ostała broń to tylko tam. Szybko zlokalizowałem odpowiednie
miejsce i z jednoczesnym żalem i radością odkryłem, że drzwi były zamknięte.
Radością, bo to dawało duże nadzieje, że w środku znajdę coś cennego. Żalem, bo
wiedziałem, że z dostaniem się do pieprzonego środka będą spore problemy. Życie
to nie film. Nie potrafię sforsować zamka kartą kredytową albo spinką do
włosów. Nie wystarczy też machnąć sobie raz nóżką, by drzwi wyleciały z
zawisów. Tak właśnie stałem sobie przed zamkniętym przejściem i rozważałem
różne za i przeciw, będąc kompletnie nieprzygotowany na:
- Kto tam? – rozległo
się zza drzwi.
Chyba przez jakieś
półtorej minuty wpatrywałem się jak debil w zamknięte drzwi. To było tak
niespodziewane.
- Szukam broni –
wydusiłem w końcu z siebie – Zmierzam w stronę bezpiecznego miejsca i kończą mi
się zapasy i amunicja.
Usłyszałem siarczyste
‘’kurwa’’ po drugiej stronie.
- A ja właśnie się tu
zamknąłem, bo potrzebuję chwili spokoju.
Zamurowało mnie. Z kim
ja miałem do czynienia? Nie był to z pewnością ktoś starszy, po głosie poznałem
też, że miałem do czynienia z mężczyzną. Co on tam robił? Modlił się?
Medytował?
- Nie chcę być
upierdliwy – zacząłem stanowczo – Ale jeśli jest tam jakaś wolna broń to
naprawdę by mi się przydała.
Znów westchnięcie.
- Jest tu pistolet z tłumikiem i zapasem
amunicji. Mi się już niby na nic nie przyda.
- Czy mógłbyś w takim
razie…
- Otworzyć. No byłbym
niezłym chujem, gdybym tego nie zrobił. Trzeba być miłym no nie? Zwłaszcza jak
się już nie ma okazji.
Byłem coraz bardziej
zaniepokojony. Nawet w tamtym momencie
nie miałem ochoty na towarzystwo wariata.
- Byłbym bardzo
wdzięczny.
- Dobra – odparł
nieznajomy. – Wpuszczę cię ale musisz mi obiecać jedno. Weźmiesz gnata, o nic
nie będziesz pytać i po prostu wyjdziesz jasne?
- W porządku. Obiecuję.
Po chwili usłyszałem
szczęknięcie zamka i drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. Powoli wszedłem
do środka, będąc gotowym na wszystko. To co zastałem w środku może nie wprawiło
mnie w wielki szok ale z pewnością dało mocno do myślenia. Pierwsze co rzuciło
mi się w oczy to leżący na biurku pistolet i opakowanie amunicji. Później
spojrzałem w oczy pierwszemu człowiekowi, którego widziałem z tak niewielkiej
odległości od paru miesięcy. Wyglądał na maksymalnie dwadzieścia lat. Swoją
aparycją kojarzył się z typowym ziemniakiem z województwa lubelskiego. Tęgi,
opalony, z krótko przyciętymi włosami. Na nogach miał gówniane, odblaskowe
buciki ze stadioniku a pod nimi pewnie króciutkie, białe skarpeteczki sięgające
pod kosteczkę. Efekt ten psuły, wyjątkowo do niego nie pasujące szczurze wąsiki
gimnazjalisty. W normalnych czasach z całą pewnością nie ucieszyłbym się na
widok kogoś takiego. W tamtym jednak momencie miałem ochotę rzucić mu się na
szyję. Tak, tak, wiem, że pierwsze wrażenie bywa mylące ale cóż poradzić, że
takie właśnie miałem? Moja chęć krzyczenia z radości szybko jednak ustąpiła
przerażeniu, gdy zaciekawiony dziwnym cieniem, oplatającym swoistą pętlą cały
pokój, spojrzałem w górę. To był sznur wisielczy. Wszystko w jednej chwili
stało się jasne ( nie trudno było do tego dojść). Mój nowo poznany przyjaciel chciał
właśnie odebrać sobie życie. Czułem, że to będzie jedna z najtrudniejszych
rozmów w moim życiu i nie myliłem się:
- Czy ty masz zamiar…
- Tak – wszedł mi w
słowo. – Pamiętaj co mi obiecałeś. Bierz pistolet i wyjdź.
Jestem tolerancyjny.
Sądzę, że dopóki nie krzywdzimy tym innych, mamy prawo robić co chcemy. Jestem
ostatnim, który narzucałby swój światopogląd komukolwiek innemu poza sobą
samym. Każdy ma prawo być wolny. To jest święte prawo i zasada. Od każdej
zasady istnieją jednak wyjątki. Jeśli ktoś korzysta ze swojej wolności, by ze
sobą skończyć, to pieprzyć te wszystkie gatki o prawach i wolnej woli. Tak
przynajmniej sądziłem w czasach pokoju. Chyba każdy się zgodzi, że samobójstwo
ma jednak trochę więcej sensu, gdy grozi nam przerażająca śmierć bycia
zjedzonym żywcem. Po części zgadzałem się z tym człowiekiem. Nie raz i mnie
kusiło, by ze sobą skończyć. Coś jednak zawsze mnie powstrzymywało.
Postanowiłem więc podzielić się z nieznajomym tym czymś, tak samo jak litościwy
wędrowiec częstuje wodą umierającego na pustyni. Ok, może z tym trochę
przesadzam. Niemniej nie mogłem po prostu wyjść i zostawić nowoodkrytego
przedstawiciela homo sapiens żyjens.
- Nie – powiedziałem po
prostu. – Nie rób tego. Naprawdę.
Wiem, jak to głupio
brzmi. W zasadzie w takiej sytuacji chyba nie da się nie powiedzieć czegoś
głupiego. Od czegoś trzeba zacząć. Patrząc w oczy tego człowieka byłem pewien,
że zwykłe ‘’wszystko będzie dobrze’’ nie pomoże. W zasadzie to mnie by te słowa
jeszcze bardziej rozsierdziły.
- Kurwa- syknął
nieznajomy. – Mówiłem Ci, wypieprzaj.
- Poczekaj. Rozumiem
to, naprawdę. Nie wiem dokładnie co cię spotkało ale ja straciłem całą swoją
rodzinę. Widziałem to.
- No…- Nie dałem mu
wejść w słowo. Musiał mnie wysłuchać.
- Od paru miesięcy
siedziałem sam w pustym domu. Słyszałem przekaz radiowy…- zawahałem się.
Wolałem mu nie mówić, że okazał się fałszywy.
- Jest fałszywy –
szybko wtrącił. – Nie wiedziałeś o tym? Nie ma już gdzie iść albo kogo szukać. Jedyni
ludzie których jeszcze chodzą po ziemi sami najchętniej by cię zjedli. I nie
mówię tu o martwych, czaisz? Więc nie pierdol mi tu o…
- Jest jeszcze coś,
czym się różnimy – tym razem ja mu się wciąłem. – Coś co nas odróżnia od tych
martwych skurwysynów. One idą pod ostrzał bo im wszystko jedno. Już są martwe.
My unikamy kul, to one się pod nie pchają.
- Odpierdol się! –
ryknął nagle nieznajomy i popchnął mnie pod ścianę. – Mam gdzieś twoje kazania!
Jeszcze słowo a to tobie najpierw wpakuję kulkę.
Z jakiegoś powodu nie
przejąłem się tą groźbą. Czułem dziwny spokój. ‘’Coś’’ dodawało mi sił.
- Z tego co widzę to
planowałeś się powiesić. Po co to wszystko? Nie łatwiej by było właśnie
strzelić sobie w łeb?
Opuścił głowę i
wpatrywał się tępo w podłogę.
- Nie chcesz tego, bo
wtedy nie będziesz się od nich niczym różnił. Kolejny trup z dziurą w czole.
- Jeśli się powieszę to
BĘDĘ jednym z nich – tym razem powiedział to spokojnie.
- Ale przynajmniej
będzie widać, że kiedyś byłeś żywy. Że to było na twoich zasadach. Wierz mi,
przerabiałem to.
Uniósł głowę i spojrzał
mi w oczy.
- Nie rób tego –
starałem się, by w tych słowach nie było żałosnej, błagalnej nuty. – Jesteś
pierwszym człowiekiem którego widzę od miesięcy. Wcześniej tylko gadałem z
jakimś typem w balonie. Akurat miał radio. Powiedział mi, że istnieje
bezpiecznie miejsce. Ten Eden jest ponoć…
- Masz rację – przerwał
mi tym razem ze stanowczością.
Już miałem
odpowiedzieć, gdy dodał.
- Łatwiej będzie sobie
strzelić w łeb!
- NIE! – krzyknąłem,
gdy sięgał po pistolet. W ostatniej chwili udało mi się na niego rzucić i
oderwać wylot lufy od skroni. Upadliśmy na podłogę i zaczęliśmy się kotłować.
Trzymał pistolet strasznie mocno i nie dało się mu go wyrwać. Zaczął kląć
gorzej niż pijany marynarz. Uderzył mnie czołem w nos i poczułem smak krwi. Przewrócił
mnie na plecy i zaczął odginać mi palce z broni. Wtedy właśnie kątem oka
zauważyłem jakiś ruch. Do pomieszczenia wszedł umarlak w stroju sprzątaczki.
Kobieta niepierwszej świeżości spojrzała na nas pustymi oczodołami, wystawiła
ręce przed siebie i zaczęła wolno posuwać się w naszym kierunku.
- Hej! – krzyknąłem
tylko, by po chwili poczuć, że nasze ręce zamiast ze sobą walczyć, połączyły
się we wspólnym celu. Wymierzyliśmy, i jego palec nacisnął mój. Stara baba
dostała prosto w czoło i osunęła się na posadzkę.
Przez chwilę leżeliśmy
tak w ciszy. Szkoda, że akurat nie trafiłem na kobietę, bo zgodnie z zasadą
filmów teraz powinien był nastąpić kontakt trochę innej natury. A wierzcie mi
lub nie ale życie bywa czasem zadziwiająco podobne do filmów. Tym razem jednak
nie. Mimo wyposzczenia miesiącami samotności i beznadziei wciąż nie byłem ( i
jak sądzę nigdy nie będę ) aż tak zdesperowany.
- I co teraz? –
spytałem głupio.
Wstał jakby nigdy nic,
otrzepał się i powiedział spokojnie:
- To niczego nie
zmienia.
- Rozumiem – odparłem
podnosząc się na nogi.
- Gówno rozumiesz.
Gdzie jest niby ten twój Eden?
Postanowiłem być
szczery.
- Nie wiem dokładnie.
Janusz…ten koleś w balonie powiedział mi, żebym szedł do miejsca z komunikatu.
Tam muszą być jakieś wskazówki.
- Prędzej to pułapka.
Zginiemy, w ten albo w inny sposób.
- Jak masz na imię? –
zmieniłem temat.
- Mów mi Gniewny. Tak
przynajmniej na mnie wołali, w czasach kiedy…no wiesz.
Podałem mu rękę i
przedstawiłem się.
- Mam ze sobą pistolet.
Jedna kulka zawsze będzie na mnie – powiedział tonem, jakbyśmy rozmawiali o
kapryśnej pogodzie.
Wyglądało na to, że go
przekonałem. Może nie wybiłem mu całkowicie samobójstwa z głowy ale
przynajmniej przesunął swoja samozagładę na późniejszy termin. Do tej pory nie
mogę uwierzyć, że to poskutkowało. Nigdy mi o tym nie powiedział ale być może
wierzył, że było coś w tym, że w momencie gdy miał odebrać sobie życie pojawił
się ktoś nowy. W świecie w którym nie ma po co żyć, trzeba łapać się
wszystkiego nawet tak niepewnych nadziei
jak ja.
Wziąłem pistolet,
wyjrzałem zza drzwi i spojrzałem na Gniewnego:
- Chodźmy. Nasze krzyki
mogły zaalarmować innych.
Skinął jedynie głową.
- Czemu w ogóle
Gniewny? – spytałem z ciekawości. – Bardziej by chyba pasowało Smutny.
- Zamknij się.
Tak oto zyskałem
towarzysza podróży. Nie był może najbardziej otwartym i rozmownym człowiekiem
na świecie ( przynajmniej z początku) ale przynajmniej miałem w końcu do kogo
otworzyć gębę. To plus jeszcze fakt, że mogliśmy czuwać na zmianę w nocy, a to
sprawiło, że zacząłem sypiać może nie głębokim snem ale przynajmniej czymś
więcej niż drzemką z jednym okiem otwartym.
Bezpieczne
miejsce, 21 grudnia 2024 roku.
15:54
Co za dzień. Nie mogę
się powstrzymać i muszę to z siebie wyrzucić. Widzę, że mój pamiętnik zaczyna
się trochę rozpadać. Nie tak to miało wyglądać ale no cóż. Jakoś nie słyszę
głosów sprzeciwu. Jeśli ktoś to kiedyś przeczyta to najpewniej będę już martwy,
więc nie spędza mi to raczej snu z powiek.
Koło 11 wyszedłem
rozejrzeć się i odwiedzić paru ludzi. Planowałem między innymi odwiedzić Irenę.
W naszym ‘’bezpiecznym miejscu’’ mamy dużo miejsca i może nie każdy ma własny
pokój ale przynajmniej nie musimy się wszyscy cieśnić w jednym pomieszczeniu.
Mógłbym podać więcej szczegółów ale nie chcę psuć suspensu. Tak czy siak
błąkałem się właśnie po korytarzach, gdy zaczepił mnie Paweł zwany ‘’Wilkiem’’.
- Eej gościu –
usłyszałem pod sobą. Spojrzałem w dół. Paweł leżał rozwalony na podłodze, jak
zwykle z czarną fifką w ręku. – Ponoć ktoś zabił Dorotkę. Tak słyszałem. Ktoś
żywy znaczy się.
- Kurwa – zakląłem w
myślach. – Już się rozchodzi. Wiedziałem, że nie uda się utrzymać tego w
tajemnicy.
- A kto Ci tak nagadał?
- Daj spokój już raz to
się przecież zdarzyło. – Wilku wzruszył spokojnie ramionami i wziął bucha. –
Musisz się postarać bardziej szefie. Nikt w to nie uwierzy.
Przyjrzałem mu się
uważniej. Paweł był bardzo specyficzną osobą. Większość ludzi nim pogardzała,
bo w zasadzie jedyne co robił to wciąż palił trawę i wszystko olewał. Czasem
wybierał się z Łowcami, bo dobrze znał pobliskie tereny ale z pewnością nie
należał do najbardziej pracowitych i oddanych sprawie ludzi. W zasadzie parę
razy musiałem się za nim wstawić, gdy zmęczeni jego zachowaniem kompani chcieli
mu spuścić orzeźwiający umysł wpierdal. Nie wiem dlaczego ale czułem do niego
sympatię. Kojarzył mi się z dawnym światem i życiem. Gdy wszyscy zbierali się,
by omawiać ważne sprawy i plany on potrafił wyskoczyć z nikąd, zjarany aż pod
samo niebo, z tekstem w stylu:
- Eeeej, ale bym teraz
obejrzał coś na youtube. Kurwa jak ja za tym tęsknię.
Jego największą zaletą
było to, że potrafił rozbawiać. Większość tego nie docenia ale to również jest
bardzo ważne. Wszystko co pozwala nam zapomnieć o otaczającym nas, przykrym
świecie jest w dzisiejszych czasach na wagę złota. Dlatego właśnie urządzaliśmy
czasem przedstawienia lub kabarety. Może to brzmi absurdalnie ale takie coś
może działać na psychikę jak balsam na rany. Wilk lubił brać udział w tych
przedstawieniach. Jak mu się chciało, rzecz jasna. Tym razem jednak jego słowa
mnie nie rozbawiły, lecz zaniepokoiły:
- Kto Ci to powiedział?
– powtórzyłem pytanie.
- Ty. Przed chwilą
właśnie. – roześmiał się jak idiota. Trzeba przyznać, że pomimo niemalże
nieustającego naćpania wykazywał się swoistą bystrością. Już od dawna
zastanawiało mnie skąd do cholery on bierze tę swoją trawę? Nigdy nikomu tego
nie zdradził aż w końcu ludzie przestali pytać. Podejrzewałem, że miał gdzieś
zmagazynowany zapas w mieście, dlatego czasami tak bardzo nalegał, by wyjść z
Łowcami.
- Lubię siedzieć na
kamieniu – zwykł mawiać. – Lepiej się wtedy myśli.
To była jego ulubiona
gra słów. Pochodzi od angielskiego słowa ‘’stoned’’ które można właśnie
przetłumaczyć jako zjaranie. Osobiście raczyłem wątpić, by to gówno pomagało mu
w myśleniu czy poszerzało zmysły. Równie dobrze można mówić, że gdy walniesz
się młotkiem w łeb i masz zaburzoną wizję to twoje zmysły właśnie przestawiają
się na inną częstotliwość i dotykasz wszechświata. Był to jednak jego wybór i
nie zamierzałem w żaden sposób ingerować. I tak już podnosiły się głosy, że za
bardzo się żądzę.
- Słuchaj, stary mam do
ciebie prośbę – zacząłem patrzeć mu w zamglone oczy.
- Spoooko stary nikomu
nie powiem. Mnie tu i tak nikt nie słucha – roześmiał się mimowolnie. – Nie
spinaj się tak. Hmm, może ty im powiedz?
- Jeśli to wyjdzie na
jaw to ludzie mogą wpaść w panikę – odparłem siląc się na poważny ton.
- No racja, nie możemy
przecież pozwolić by ludzie zaczęli się bać.
Dalsza rozmowa nie
miała sensu bo Wilka dopadł histeryczny atak śmiechu. Z jakiegoś powodu to
zdanie strasznie go rozbawiło. Jeszcze długo słyszałem za sobą jego obłąkany
chichot. Każdy próbuje jakoś uciec od tego wszystkiego. Ja pisząc te wypociny,
inni przez samobójstwo, a on właśnie przez narkotycznie wywołany obłęd i
szczęście. Osobiście uważałem, że szczęście polega na czymś innym, niż na
przemianie w idiotę którego bawi machanie własną (albo cudzą) ręką przed
oczami. Nie mając jednak nic innego pod ręką…ech, dość bo zaczynam prawić
morały niczym domorosły tatuś.
Udałem się dalej, do
pokoju gdzie spała Irena. Dzieliła pokój z Moniką, która obecnie miała swoją
zmianę na murach. Zapukałem ale nikt mi nie odpowiedział. Może spała. Zapukałem
jeszcze raz, po czym otworzyłem drzwi. Nie westchnąłem, nie pisnąłem, nawet nie
drgnęła mi brew. Za dużo już widziałem gówna. Irena leżała na posadzce w kałuży
krwi. W lewej ręce wciąż kurczowo ściskała pistolet. Co innego jednak przykuło
mój wzrok. Na stoliku leżał nowy inhalator. Marcin. Był tutaj. Już widziałem
jak wyładowywał złość na biednej dziewczynie. Pewnie nagadał jej co myśli,
rzucił ten inhalator na stół i wyszedł nawet nie zadając sobie trudu by
sprawdzić, czy wciąż ma przy sobie pistolet. Tak jest, pistolet w dłoni Ireny
należał do niego. Może ten skurwiel po
prostu ją zamordował? Zamordował i upozorował samobójstwo. Czułem jak
wściekłość przemienia mi krew w benzynę. Ja pierd…
- Właśnie Cię szukałem
– usłyszałem za sobą znajomy głos. – O kurwa.
Piotr podszedł do ciała
i z niedowierzaniem wodził wzrokiem od pistoletu do głowy dziewczyny.
- Kolejna śmierć –
oznajmił. – Może to znowu morderstwo? Jacy ci ludzi są podli, dałbyś wiarę?
Pokręciłem tylko głową.
Ostatnie na co miałem ochotę to słuchanie jego wywodów. Drań zbliżył się do
mnie i poklepał po ramieniu:
- Sprawy zaczynają się
trochę komplikować co? Co masz zamiar zrobić?
- Zwołać ludzi. Znaleźć
tego bydlaka Marcina i…
- I co? Uważaj byś nie
zrobił czegoś, co będziesz później żałować.
Spojrzałem mu w oczy.
- Masz rację. Rozegram
to na spokojnie. Wiem, że on na pewno nie jest mordercą, którego szukamy. Gdy
zginęła Dorota był w mieście. To chyba niemożliwe by wszystkim zaczynało nagle
odje bywać co?
Odpowiedział mi jedynie
uśmiechem.
- Pogadam z Marcinem na
osobności. Nie będę go jeszcze o nic oskarżał.
- Lepiej szybko coś
wymyśl – odparł bezczelnym tonem. – Ostatnio coś drastycznie spada tu liczba
kobiet. Jak ich tu zabraknie to twoi wojacy będą jeszcze bardziej
poddenerwowani.
Nie odpowiedziałem już
nic i wyszedłem do pokoju. Zrobiłem tak jak powiedziałem. Powiadomiłem ludzi o
zaistniałym zdarzeniu po czym znalazłem Marcina i dyskretnie syknąłem mu do
ucha, że ma się u mnie stawić za piętnaście minut. Gdy wszedł do pomieszczenia
od razu przeszedłem do rzeczy. Pokazałem mu pistolet i opowiedziałem o Irenie.
Wszystkiego bym się po niego spodziewał tylko nie tego:
- Jezu Chryste –
wyszeptał po czym ukrył twarz w dłoniach. – Ja…nie chciałem tego. Boże, po
naszej ostatniej rozmowie, ja poszedłem prosto
do niej i powiedziałem wszystko. Kurwa nieeee…
Zaczął szlochać i
trząść się. Wielki facet, który nigdy niczego się nie bał. W innych
okolicznościach może uznałbym ten widok za zabawny.
- Ja tego nie chciałem
– popatrzył na mnie błagalnie. – Musisz mi uwierzyć. Ja po prostu…
- Dlaczego nie
zgłosiłeś zaginięcia pistoletu? – spytałem poważnie.
- Co?
- Słyszałeś mnie. Dlaczego
nie zgłosiłeś nikomu, że ci zaginął pistolet? A może wcale ci nie zaginął. Może
specjalnie go zapomniałeś?
- Nie! – krzyknął aż
huknęło. – Myślałem, że go zaraz znajdę. Miałem zamiar zgłosić to wieczorem.
Jakby to wyglądało? Co by chłopaki o mnie pomyśleli? Nie chciałem
Żeby chłopaki się ze
mnie śmieli, żeby przestali…
W ciebie wierzyć. Wiem
co masz na myśli bydlaku. Twoja historia mi jednak śmierdzi. Nie potrafię mu
nic udowodnić. Kurwa, mówi prawdę czy nie? Kłami i łże mi tu jak pies, czy
szczerze się spowiada? Nie wiem. Nie mam pojęcia.
- Masz szczęście, że
nie byłeś obecny, przy morderstwie. – Miałem na myśli pierwszą ofiarę. Dariusz
był spokojnym kolesiem, który pracował w kuchni. Znaleźliśmy go z głową we
wrzątku.
- Nie zabiłem jej.
Przysięgam.
- Ale trochę cię
poniosło co?
Wbił nos w ziemię i
zaczął jedynie bełkotać coś o tym, że nie może uwierzyć, że był do tego zdolny.
Rzygać mi się od tego wszystkiego chce. Boże kogo ja oszukuję? Jeśli skurwysyny
nas nie wykończą, to końcu sami to
zrobimy. To się już dzieje. Nie ma ucieczki, nie ma
Nie, nie wolno tak
myśleć. To był pora na strategiczną decyzję. Ten człowiek był zbyt ważny, by
mógł go tak po prostu zamknąć. Tak jak nie możemy sobie pozwolić na jedzenie do
syta, tak samo sprawiedliwość stała się towarem deficytowym.
- Posłuchaj mnie bydlaku
– zacząłem. – Wiem jak to jest gdy puszczają nerwy i przestajesz się
kontrolować. Nie przerywaj mi! Na serio, wiem. Jeżeli nie będziesz tego
kontrolować, to sytuacja się powtórzy. Następnym razem, gdy będziesz miał
ochotę komuś wygarnąć to przypomnij sobie jej zakrwawioną twarz. Przypomnij
sobie i pamiętaj, że to twoja kurwa wina.
Znów zaczął szlochać.
Pierdolony bachor. Tylko tym był teraz w moich oczach. Nie kłamałem mu jednak
mówiąc, że wiem jak to jest.
- Nie mogę sobie
pozwolić, by cię zamknąć czy dać publicznie klapsa. Znów mamy raporty o
nadchodzącej fali skurwysynów. Będę cię miał jednak na oku, jasne? Ktoś znowu
przez ciebie zginie, to nie będę się bawił w spotkania tylko – wziąłem głębszy
oddech, by przyhamować falę nadchodzącej furii.
– Zabiję cię, czy to jasne?
- Tak – wysmarkał
gdzieś spod pachy.
- Dobrze, a teraz
spierdalaj. Nie chce mi się na ciebie patrzeć.
Nigdy nie sądziłem, że
będę kiedyś tak do kogoś mówił. Stawiał żądania ultimata itd. Każdy jednak kto
przeżył apokalipsę jest już innym człowiekiem. Takie mam często wrażenie, gdy
spoglądam w przeszłość. Przywódca Łowców opuścił mój pokój, a ja wpadłem w
melancholijny nastrój. Znów niemalże czuję zacieśniającą się pętlę. Dla
odprężenia postanowiłem wziąć bucha powrotu do przeszłości.
W
drodze, Listopad 2024 roku.
Nareszcie, nie sam!
Moja euforia była z początku tak wielka, że musiałem się pilnować, bo gęba mi
się dosłownie nie zamykała. Gniewny nie był z początku zbyt rozmowny. Nie miało
to jednak znaczenia. Sama obecność drugiego człowieka, prawdziwego z krwi i
kości była czymś cudownym i nieopisanym. Nie będę tu oczywiście podawał
dokładnych szczegółów. Dopiero po około tygodniu wspólnej podróży trochę się w
końcu otworzył. Pochodził z Radomia. On w przeciwieństwie do innych ocalałych,
których później poznałem, nie miał pojęcia co stało się z jego rodziną.
Rozdzieliła ich grupa spanikowanych ludzi, gdy uciekali z miasta. Nie udało mu
się ich znaleźć w ogólnym chaosie. Podobnie jak ja, siedział przez jakiś czas
sam w swoim domu. On jednak od początku wiedział, że nie jest sam. Często
rozmawiał przez radio z innymi ocalałymi. Widział za to jak niektórym odbijało
i zaczęli napadać na innych, zabierając ich zapasy. Moim zdaniem, to po prostu
ludzka natura ale on upierał się, że trzeba być świrem, by się do czegoś
takiego posunąć. Widać nie mówił mi wszystkiego i nie miałem zamiaru naciskać.
Podejrzewałem, że niepewność co do losu jego rodziny musiała go strasznie
dręczyć ale o to też nie pytałem.
Zapomniałem wspomnieć o
pewnym problemie, który pojawił się na początku naszej wspólnej podróży.
Mieliśmy tylko jeden rower. Przez pewien czas jeden z nas siedział po prostu na
siodełku. Było to cholernie męczące i nieefektowne ( pomijając fakt, że
wyglądało idiotycznie). Na szczęście udało nam się po pewnym czasie znaleźć
drugi rower. Specjalnie trzymaliśmy się przez pewien czas głównej drogi, aż w
końcu znaleźliśmy to czego szukaliśmy. O dziwo tym razem, rower leżał po prostu
porzucony w rowie. Nie był to sportowy model, tylko klasyczny zardzewiały
rupieć, którym niegdyś starzy ludzie jeździli rano do sklepu. Mimo to zdawał
egzamin. Muszę przyznać, że rower jako środek ucieczki sprawdzał się
znakomicie. Był cichy, szybki, zwrotny i nie wymagał żadnej siły napędowej
oprócz ruchu mięśni. Nie wszystko było jednak tak różowo jakby mogło się
wydawać.
Pewnej nocy, gdy właśnie kładłem się spać, a
Gniewny wstawał ze śpiwora powietrze przeszył pisk. To był on. Boże drogi,
byłem pewien, że zostawiłem go za sobą. Monstrum z moich koszmarów powróciło,
by znów mnie dręczyć. Gniewny musiał zauważyć moją reakcję:
- Co to?- spytał
zaniepokojony. – Coś tak zbladł?
- Cisza – syknąłem. –
Przygotuj bron i siedź cicho.
Leżeliśmy szczelnie
opatuleni kocami i nasłuchiwaliśmy. Cieszyłem się, że nie byłem w tym momencie
sam ale i tak ledwo mogłem myśleć ze strachu. Pisk znów się powtórzył a ja nie
mogłem opanować dreszczy. Jedyne co mnie pocieszało to, że brzmiało to, jakby
potwór się oddalał. Nagle, rozległ się inny dźwięk. Myślałem, że moje serce nie
może szybciej bić, ale gdy tylko go rozpoznałem, zrobiło mi się niedobrze. To
był dźwięk dzwonka. Jak zwykle otoczyliśmy się kręgiem liny z przymocowanymi
dzwonkami, coś się do nas zbliżało.
- Tam! – szepnął Gniewny
wskazując za mną.
Wiedziałem już co nas
czeka. Wziąłem głęboki oddech gotowy, by zmierzyć się z moim najgorszym
wrogiem. Na tle księżyca zobaczyłem wolno posuwającą się sylwetkę. No właśnie –
wolno. To nie mógł być on. Odetchnąłem z ulgą. Wycelowałem, po czym rozległ się
cichy świst. Skurwysyn dostał w łeb, charknął krwią i upadł na ziemię. Raz
jeszcze doceniłem wartość tłumika. Do końca tej nocy, żaden z nas nie zasnął.
Leżeliśmy na betonie, na porzuconej stacji benzynowej ale był to doskonały
punkt obserwacyjny. Żaden standardowy skurwysyn nie mógł nas tu zaskoczyć. Mój
towarzysz wyczuwał moje zaniepokojenie i w końcu nie wytrzymał:
- Co to było? Ten pisk,
wyglądasz, jakbyś się mało nie zesrał.
- Słyszałeś o innych
rodzajach umarlaków niż Biegacze i te zwykłe łajzy?
- No ktoś tam coś
pieprzył niby o nie wiadomo czym, ale gadali, że to bzdura. Ja tam nic nie
widziałem.
- A ja i owszem. Mówię
ci, tam są jeszcze gorsze rzeczy. Widziałem skurwysyna, który potrafił skakać z
bloku na blok i był cholernie szybki.
- Ta, na pewno.
- Mówię ci –
Zdenerwowałem się, że mi nie wierzył. – A w kanałach było coś, co do mnie
przemówiło. Myślałem trochę nad tym. Może ta cała mutacja czy chuj wie co,
działa jak ewolucja. W sensie, że będą się tworzyć coraz nowsze dopóki wszyscy
nie zginął.
- Dobra, po co tak
pieprzysz? – spytał wyraźnie poirytowany. – Za dużo myślisz, są po prostu i
tyle. Nie ważne skąd się wzięły. I nie wkręcaj mi jakiś bzdur.
- Kurwa, mówię ci co
widziałem. Znam ten pisk, to właśnie jeden z nich.
- Dobra – powiedział
krótko i zamilknął.
Do rana już nie
rozmawialiśmy. Myślę, że nie zaprzeczał z głupoty tylko po prostu ze strachu.
Wypieranie. Taki mechanizm. Dobry jak wszystko. Przeszkadza tylko, gdy przez
niego można zginąć. W każdym razie, reszta nocy przebiegła spokojnie. Prawdziwy
koszmar wciąż był przed nami. U celu naszej podróży spotkaliśmy coś, co znów
przesunęło moją granicę poczytalności.
Doszliśmy w końcu do punktu wyznaczonego przez
komunikat radiowy. Już z daleka czuć było przeraźliwy smród. Nie był to jednak
standardowy fetor trupów i zgnilizny. Nigdy nie zdołałem się do niego do końca
przyzwyczaić ale przynajmniej nauczyłem się go bezbłędnie rozpoznawać. Tu było
coś jeszcze.
-
Co to? – spytał
Gniewny zatrzymując rower. – Zaraz się zrzygam.
- Nie wiem – odparłem
niepewnie. – Coś nowego. Tylko spokojnie.
Zsiedliśmy z rowerów i
zaczęliśmy je prowadzić, w każdej chwili gotowi, by na nie wsiąść i uciekać
gdzie pieprz rośnie. Smród się nasilał. Tak samo moje złe przeczucia. Słychać
było tylko podmuchy wiatru. Brak jakichkolwiek zwierząt w okolicy był jawnym dowodem
na obecność skurwysynów. Wyciągnąłem pistolet, i dałem znak mojemu
towarzyszowi, by został na chwilę w tyle.
Nagle zdałem sobie
sprawę jak bardzo jestem zmęczony. Ciągłą ucieczką i ciągłą gotowością. W
zasadzie nie było dnia w którym nie zdarzało się coś podobnego. Codziennie
wychodziłem zza jakiś rogów, czy pojawiałem się nagle gdzieś, gdzie nie miałem
pojęcia co mnie czeka. Za każdym razem czułem, że być może tym razem wychylę
się zza węgła i spotkam się z moją śmiercią. Równie dobrze mogłoby stać się to
teraz. To uczucie, ta ohydna niepewność zmieszana z pierwotnym strachem
wywoływała już u mnie mdłości. Czułem się jakby wciskano mi na siłę wielkie
porcje adrenalinowego tortu. I już miałem dość. Oj i to jeszcze jak bardzo
kurwa dość. Tak naprawdę to uczucie nigdy nie przestało mi towarzyszyć.
Nietrudno się chyba domyśleć, że moim obecnym położeniu wcale nie czuję się w
100% bezpieczny. W dzisiejszym świecie trzeba się po prostu do tego
przyzwyczaić. Przyzwyczaić albo zginąć.
Miejsce wskazane przez komunikat
radiowy było poza główną drogą. Już od dłuższego czasu szliśmy przez las.
Drzewa nie rosły tu jedno przy drugim niemniej, nie przepadałem za środowiskami
pełnymi potencjalnych kryjówek i mało widocznych miejsc w których umarlaki
czekają cierpliwie na swoje ofiary. Na szczęście żaden nie wypadł nagle z
krzaków, ani nie spadł z drzewa. Ostrożnie podszedłem do prześwitu między
drzewami i spojrzałem na rozciągającą się przede mną polanę. Myślałem, że
widziałem już wszystko.
Nie widziałem trawy ani
nawet ziemi. Podłoże pokryte było gęstą, szlamowatą substancją. Wyglądało
niemalże jak niewielkie jezioro, gdyby nie fakt, że było całkowicie nieruchome.
Ogromna przestrzeń rozciągająca się pod moimi stopami upstrzona była również
niewyraźnymi, białymi plamami. Podszedłem bliżej ( nie wchodząc jednak w szarą
breję ) i przyjrzałem się najbliższemu obiektowi. Moja tolerancja na tego typu
rzeczy jest już tak wysoka, że nawet nie drgnąłem, gdy zdałem sobie sprawę, że
to były ludzkie kości. W niektórych miejscach widać było tylko ręce czy nogi, a
w innych całe szkielety z czaszkami zastygłymi w niemym krzyku.
- Jezioro śmierci –
przyszło mi do głowy i aż się obruszyłem jak głupio to zabrzmiało.
Wróciłem po mojego
towarzysza. Ten niecodzienny widok wywarł na nim większe wrażenie. Nawet nie
zrozumiałem co tam zaczął mamrotać pod nosem. Dałem mu chwilę po czym
stwierdziłem rzeczowym tonem:
- Nie wiem co to jest,
ale z pewnością nie jest to robota zwykłych skurwysynów.
- Tak – odparł jedynie
Gniewny. Nie wiedzieć czemu zirytowała mnie ta odpowiedź. Nigdy nie lubiłem
ludzi milczących i skrytych, którzy kumulowali i zatrzymywali w sobie emocje,
jakby to było coś czego należy się wstydzić. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jego
krzyku. Widziałem oczami wyobraźni, jak ktoś go dźga nożem ale wtedy wizja się
kończyła. Po prostu nie widziałem jego wrzasku. Zapewne seans w kinie z kimś
takim musiał być piekielnie nudny. W czasie, gdy większość sali krzyczała ze
strachu albo śmiała się do rozpuku, on zapewne tylko pierdnął by coś pod nosem
niezrozumiale.
-
Skąd ja mam takie
chore myśli? – czasem zadaję sobie to pytanie. Pewnie przywiązywałbym do niego
większą uwagę, gdybym nie miał stale ważniejszych rzeczy na głowie.
- Wynośmy się stąd jak
najszybciej – przerwałem nieznośną ciszę. – Nie chciałbym spotkać tego, co
spowodowało ten cały burdel.
- Zobacz tam –
powiedział Gniewny wskazując na niewielki punkt w oddali. – Chyba coś tam jest
napisane.
Wytężyłem wzrok. Na
środku polany widać było sporych rozmiarów kamień. Rzeczywiście, wyglądało na
to, że ktoś na nim coś nabazgrał białą kredą, czy farbą. Wyjąłem z plecaka
lornetkę i przeczytałem na głos:
EDEN
– BEZPIECZNE MIEJSCE. MAJĄ WODĘ, ŻYWNOŚĆ
BROŃ
I SCHRONIENIE. ZNAJDŹ…
Dalej napis był rozmazany.
Z otaczającego kamień szlamu wyłaniała się biała, szkieletowa ręka. Wyglądało
to jakby jej właściciel w przedśmiertnych konwulsjach pisał ostatnią w swoim
życiu wiadomość. Ręka zasłaniała ostatni wpis. Przeszedłem parę kroków w lewo i
eureka! Długość i szerokość geograficzna. To było łatwe i piękne. Aż za bardzo.
Nie mogłem po prostu wszystkiego rzucić i lecieć we wskazanym kierunku jak
debil. Musiałem się dowiedzieć co tu się stało. Powiedziałem o tym Gniewnemu, a
on jedynie pokiwał głową.
- No dobra ale jak? –
spytał tępo.
Wzruszyłem tylko
ramionami. Przez jakieś pół godziny uważnie przyglądałem się przez lornetkę
wszystkim szkieletom. Zauważyłem, że jedynie część z nich miała na kościach
ślady po ludzkich zębach. Wśród ofiar były więc zapewne zarówno umarlaki jak i
żywi ludzie. Zauważyłem również, że część szkieletów ściskała jeszcze karabiny
w powykrzywianych palcach. W końcu Gniewny wskazał na coś ciekawego. Parę
szkieletów z brzegu polany miało dziury w czaszkach. Nie dało się jednak określić
czy byli, żywi, gdy dostali kulkę. Podejrzewałem jednak, że Gniewny miał rację,
gdy mówił, że to miejsce było pułapką. Sęk w tym, że coś zaskoczyło tych,
którzy sami mieli zaskakiwać. Coś co zostawiło po sobie kwasowaty szlam. Tak
jest, w końcu odważyłem się sprawdzić co to było. Oczywiście nie byłem na tyle
głupi, by wsadzać tam rękę albo od razu całą mordę. Otworzyłem jedną z konserw
i położyłem kawałek tuńczyka na kropli brejowatej substancji. Tak jak sądziłem,
rozległ się syk i mięso zaczęło się rozpuszczać.
- Nieźle-
skomentowałem. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem, a Ty?
- A jak myślisz? Kurwa
chodźmy stąd zanim to coś tu wróci.
- Myślisz, że to była
pu…- nie zdążyłem skończyć pytania. To był znów on. Ryk przechodzący w pisk.
Dźwięk, który był jak cięcie brzytwą, przez wszystkie moje zmysły. Wsiedliśmy
na rowery i zaczęliśmy uciekać ile sił. Dopiero po dłuższej chwili
zatrzymaliśmy się by spojrzeć w mapę i skorygować kierunek. Pamiętam, że w
czasie tej ucieczki spadł pierwszy śnieg. Pierwsze białe płatki zaczęły
nieśmiało spadać z nieba, a my uciekaliśmy przed potworem, który jak już byłem
pewien, śledził mnie aż od Puław. Nie nazwałbym tego dobrym początkiem świąt
czy zimy. Nie nazwałbym tego dobrym początkiem czegokolwiek.
Bezpieczne
miejsce, 21 grudnia 2024 roku.
19:13
Coraz gorzej. Trzy
godziny temu musiałem zająć się pewną przykrą sprawą. Chłopakowi totalnie
odwaliło. Jeden z młodszych rezydentów naszego wspaniałego ośrodka. Pracował w
kuchni, był cichy i nieśmiały i do tej pory nie wykazywał żadnych symptomów
załamania nerwowego.
Siedziałem właśnie w
mesie, gdy jeden z Łowców dosiadł się z rozpędu do mojego stolika.
- Szefie, choć szybko
ze mną. Młodemu totalnie odwaliło. Stoi na murach i gada z trupami.
- Co takiego? – Z
wrażenia aż upuściłem łyżkę. Nie traciłem jednak czasu, by ponownie wysłuchać
niewiarygodnego meldunku. Popędziłem we wskazanym kierunku. Już z daleka
zobaczyłem grupkę ludzi stojącą na dziedzińcu i zadzierającą głowy.
Tak jest, nasze schronienie
ma kształt koła otoczonego wysokim, ponad 5 metrowym murem. Warto dodać, że
mury mają również po 3 metry grubości, więc nie było szans, że upadną pod
naciskiem nawet największej hordy skurwysynów. Przez wysokość murów dziedziniec
wydawał się zadziwiająco mały. Na szczęście część właściwa naszej bazy
znajdowała się pod ziemią. Jeszcze do tego wrócę. Zajmijmy się na razie tym
cholernym wariatem.
Wspiąłem się szybko po
drabinie i tak jak się spodziewałem zobaczyłem w ręce szaleńca pistolet. Gdyby
był bezbronny już dawno ktoś by się nim zajął. Chłopak nie zwracał na mnie
uwagi mimo, że stałem parę metrów od niego. W drugiej ręce trzymał opłatek i
wystawiał go ponad linię murów.
- I dużo zdrowia
również – gadał trzęsącym się głosem do kogoś w dole. – Oby zimno zachowało na
dłużej uśmiechy na waszych twarzach.
Spojrzałem w dół. Tak
jak się spodziewałem. Baza otoczona była niewielką jeszcze hordą. Żywe trupy
bezradnie uderzały śmierdzącymi łapskami w mury. Drapali, uderzali, a co
pomysłowi próbowali nawet gryźć. Oderwałem wzrok od tego fascynującego widoku i
spojrzałem na chłopaka. Jak już wspomniałem pracował w kuchni. Nazywał się
Marek ale wołali na niego chudy, mały, łysy czy jakoś tak. Nic bardzo
pomysłowego. Czego z pewnością nie można powiedzieć o nim samym. Nie wiem co
się działo w tym jego biednym, skołowanym łbie ale jak zobaczyłem, że ułamał
opłatek i rzucił garść okruchów w tłum skurwysynów postanowiłem interweniować.
Zrobiłem kilka pewnych kroków, a wtedy on nie patrząc w moją stronę, wycelował
we mnie pistoletem.
- Spójrz tam. Na dole.
– powiedział konspiracyjnym szeptem. – Widzisz? Jeden z nich ma czapkę.
Wolałem mu się na razie
nie sprzeciwiać, zwłaszcza, że nic mnie to nie kosztowało. Rzeczywiście, jeden
z trupów miał na sobie czapkę świętego mikołaja. Wyjątkowo nie pasowała do jego
chudej postury i zgniłej mordy. Zauważyłem, że część okruchów z opłatka
wylądowała właśnie na nim.
- Marek? – spytałem
tonem niezobowiązującej pogawędki. – Co robisz?
Nie znam się a tym jak
trzeba gadać z wariatami. Moja wiedza opierała się na tym co widziałem niegdyś
w telewizji.
- Czekam na kogoś – w
końcu spojrzał mi prosto w oczy. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia. Nie
potrafię nawet znaleźć słów, by opisać co widziałem w tych źrenicach. Słowo
‘’szaleństwo’’ oddaje to tak samo wiernie jak nazwanie oceanu zbiornikiem
wodnym. Nie, nie będę nawet próbował. Powiem tylko, że to był pierwszy i jedyny
raz kiedy wpadło mi do głowy, że żywi mogą być straszniejsi od martwych.
- Hmm, to może odłóż
pistolet co? Poczekamy sobie razem.
- Nie – odparł i
pokręcił głową. – Nic nie rozumiesz. To miejsce jest jak gniazdo węży. A nie
żadne schronienie dla owieczek.
Kurwa, gadał gorzej od
zjaranego Pawła. Nic z tego nie miało sensu.
- Wszystko co kiedyś
się zaczęło musi się i skończyć. To nieuniknione. Musi. Po prostu.
- Słuchaj, może po
prostu…- zacząłem ale nie dał mi skończyć.
- Co ty tu w ogóle
robisz? – zapytał tym razem trzeźwo i bezpośrednio. – Ty i cała reszta?
- Próbujemy przetrwać –
odparłem bez namysłu.- Tak jak i ty. Dobrze o tym wiesz. Wiem, że bywa ciężko…
Roześmiał się i
spojrzał gdzieś za mną. Złapał się za czoło jakby jego głowa opadała pod
ciężarem szaleńczych myśli.
- To się wciąż dzieje.
I nie przestanie. Wiem, co było w piwnicy słyszysz?! Wiem doskonale!
Wycelował ale nie
zdążył wystrzelić. Złapałem go za nadgarstek i skierowałem do góry. Ciszę nocy
przeszył głośny strzał. Pięknie kurwa, tego nam było trzeba. Szamotaliśmy się
przez dłuższą chwilę, gdy nagle poczułem, że Marek przestał się opierać.
- Spójrz tam –
wyszeptał mi do ucha.
Trzymałem go mocno i
miałem pewność, że mi się nie wyszarpnie więc odwróciłem się i spojrzałem w
tłum zombie.
- Nie no kurwa, to już
jest przesada – powiedziałem z rezygnacją.
Dziwne uczucie
nierealności ogarnęło mnie w tamtym momencie. Jak bardzo muszę być sam
nienormalny, skoro zareagowałem tak na widok wielkiego, chyba z dwa i pół
metrowego skurwysyna, który zbliżał się powoli w stronę bazy. To coś, ten
potwór ukryty był pod długimi, ciemnymi szatami. Twarz tonęła mu w kapturze.
Wyglądał jak przerośnięty i napakowany sterydami mnich. Człapał powoli z
opuszczoną głową w naszym kierunku.
- Będzie coraz gooorzej
– usłyszałem śpiewny szept, po czym szaleniec szarpnął mnie za rękę. Nie wiem
jakim cudem ale udało mu się wyrwać pistolet. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić
przystawił lufę do skroni i nacisnął spust. Czerwona mgła wypełniona grubymi
kroplami krwi rozeszła się w powietrzu po drugiej strony jego czaszki. Marek
zwany małym, chudym albo łysym zachwiał się, wciąż się uśmiechając po czym
upadł na twarz tuż pod moimi stopami.
Przez dłuższą chwilę
wpatrywałem się w jego ciało. Zanim zszedłem na dół rzuciłem jeszcze okiem w
tłum żywych trupów. Wielka, zakapturzona postać zatrzymała się parę metrów
przed murem i bezczynnie się przyglądała. Przez chwilę poczułem ten wzrok na
sobie. Zwymiotowałem pod siebie po czym szybko zszedłem na dół.
Trochę to potrwało,
zanim udało mi się przywrócić jako taki porządek. Dobra wiadomość jest taka, że
ludzie poczuli się bezpieczniejsi jeśli chodzi o morderstwa, popełniane w samej
bazie. Wszyscy są przekonani, że to Marek był tym, który zabijał. Mnie jakoś to
nie przekonuje. Morderca był przebiegły, wybierał dokładnie czas, miejsce i
ofiarę. Wszystko przygotowywał tak, by nie dało się do niego dojść. To wymaga
planowania. Planowania i zimnego umysłu, a umysł tragicznie zmarłego aż wrzał
od oparów szaleństwa. Nie wiem. Mam nadzieję, że się mylę. Boże, niech tym
razem moja intuicja okaże się błędna.
Ach właśnie, zła
wiadomość. Nie chodziło tu bynajmniej jedynie o moje podejrzenia. Wciąż
pozostaje sprawa tamtego Obserwatora. Tak właśnie ochrzczono tajemniczego
mnicha stojącego pod naszymi murami. Strażnicy od czasu do czasu zerkali w jego
kierunku. Nic się nie zmieniło stał tam po prostu, bezczelnie się gapiąc.
Ciekawe co też takiego kryje się pod tym kapturem? W sumie to nawet nie chcę
wiedzieć. Bardziej mnie interesuje jak można to bydlę szybko i skutecznie
wyeliminować. Bo wygląda na to, że standardowe metody zawodzą. To już naprawdę
robi się idiotyczne. Kurwa strzelano mu w łeb nawet ze snajperki i to pociskami
takiego kalibru, że powinny mu rozerwać ten jego durny kaptur. Nic. Zupełnie
jakby zamiast twarzy miał pochłaniającą wszystko czarną dziurę. Aż ciarki mnie
przechodzą, gdy to sobie przypominam. Nie mogę przestać myśleć o tym pytaniu,
które mi zadał Marek:
- Co ty tu w ogóle
robisz? – huczało mi w głowie. – Ty i cała reszta?
Boże, niedobrze mi od
tego ciągłego strachu. Ja chyba naprawdę już długo nie pociągnę. Piotr też tak
uważa. Gadałem z nim zanim nie zacząłem znów pisać. Ludzie zastanawiają się
dlaczego tyle czasu spędzam w swoim pokoju. Nic nie możemy zrobić. Czekamy.
Tamten patrzy, my czekamy. I tak nie zasnę. Dokończę przynajmniej moją
historię.
W
drodze, 18 Listopad 2024 roku.
Ważny dzień. Jeden z
ważniejszych w moim życiu. Chcę go pamiętać, a jednocześnie wiem, że lepiej by
było, gdybym wymazał go z pamięci. Skończyłem na ucieczce z tamtego przeklętego
miejsca. Jezioro szarej breji, szkielety, śmierć i smród. Nie pamiętam ile
dokładnie zajęło nam dotarcie stamtąd do współrzędnych wypisanych na kamieniu.
Chyba gdzieś z tydzień. Nie wydarzyło się wtedy raczej nic godnego uwagi. Czy
może po prostu kolejne zdarzenia przyćmiewają tamten odcinek czasu.
Było gdzieś koło 16,
więc o tej porze roku było już ciemno jak w nocy. Dotarliśmy w końcu do
wskazanego punktu i znaleźliśmy…
Absolutnie nic. Kolejny
lasek i kolejna polana, tym razem całkowicie pusta. Ja kląłem jak szalony, za
to Gniewny po prostu usiadł zrezygnowany i zaczął rozpakowywać śpiwór. Było
zimno i zaczął padać deszcz.
- No i ciekawe co teraz
zrobimy? – spytał zaczepnym tonem jakby to była kurwa moja wina, że nic nie
znaleźliśmy.
- Nie wiem –
powiedziałem rozdrażniony. – Zatrzymajmy się tu póki co, bo i tak nie warto
podróżować po ciemku.
Pojęczał coś tam pod
nosem i przekręcił się na drugi bok. Pamiętam, że rozejrzałem się jeszcze
trochę i przeszedłem się po najbliższej okolicy aż w końcu dałem sobie spokój.
Położyłem się obok niego i patrzyłem w gwiazdy. Tamtej nocy nawet ich, obojętne
zwykle spojrzenia wydawały mi się wrogie.
- Zajebiście no –
odezwał się Gniewny. – Świetny plan.
Co za gnida! Chyba
każdy, by się zdenerwował wtedy na moim miejscu.
- Weź się odpieprz –
warknąłem. – Przynajmniej coś próbuję zamiast się poddawać.
Bydlak wsparł się na
ramieniu i spojrzał mi w oczy.
- No i świetnie ci
idzie. Ciekawe co teraz zrobimy?
Nawet teraz czuję jak
zalewa mnie krew, nawet jak o tym piszę. Przynajmniej pozwala mi to zapomnieć o
obecnej, dość smutnej sytuacji.
- Jak masz jakieś
propozycje to słucham, jak nie to zamknij ryj.
Naburmuszył się i
nabzdyczył. Słyszałem, że jęknął coś pod nosem w stylu:
- Dobrze, że ciągle mam
tamtą kulę.
- To proszę bardzo –
powiedziałem grobowym tonem. – Użyj jej nie będę cię powstrzymywał.
Przez chwilę milczał.
Jedna z tych rzeczy, które mnie strasznie wnerwiają w ludziach to
niewdzięczność. Uratowałem temu gnojowi życie. Nie ważne jakie, ale uratowałem.
To musi się liczyć. On tymczasem dalej swoje:
- Szkoda, że ten koniec
świata szybciej się nie stał. Mógłby już teraz.
Nie wytrzymałem.
Zerwałem się, położyłem na nim i przyłożyłem mu lufę pistoletu do czoła.
- Kurwa jak ja mam dość
takiego gadania. Wszyscy, odkąd tylko pamiętam. Chcesz końca świata? To dalej!
Powiedz…
Przerwałem, bo moich
uszu dobiegł niepokojący dźwięk. Nie słuchałem przekleństw Gniewnego, który
usilnie się starał mnie zrzucić. Widziałem, że z niewielkiego pagórka z oddali
schodzą ciemne sylwetki. Schodzą i zaczynają biec w naszym kierunku. Wiatr wiał
akurat w drugą stronę, więc nie słyszeliśmy jeszcze ich wrzasków. Gniewny
wykręcił głowę i zobaczył to co ja.
- I co kurwa? Znowu to
samo! Biegną po nas, ciekawe co teraz zrobisz?
- Zamknij się –
syknąłem.
- No i po co to
wszystko? To twoja wina! Twoja wina,że…
Nie wytrzymałem w
tamtym momencie. Wzrok ogarnęła mi szkarłatna mgła.
- Moja wina? –
ryknąłem. – Moja kurwa wina!? To masz, masz kurwa, żryj to, tak jak chciałeś!
Boże ja, pociągnąłem za
spust. Zabiłem go, tak. To już kolejny raz kiedy
Ale zasługiwał!
Zasługiwał na to, nie powinien był mówić tych rzeczy.
Mimo tego żałuję. Nie,
naprawdę. Pomijając już gniew i wszystko inne. Zabiłem go, a on na to nie
zasługiwał. Znowu zabiłem żyjącego, gatunek na wymarciu. Chciałem o tym napisać
chciałem bo
Po wszystkim spojrzałem
do góry i widziałem zbliżających się już Biegaczy. Pomyślałem, nie wiem
dlaczego, że powinienem chociaż znać jego imię. Wyjąłem mu portfel z kieszeni i
spojrzałem na dowód:
- Piotr Gniewolski –
przeczytałem.
Myślałem, że to były
moje ostatnie słowa. Życie znów jednak ze mnie zadrwiło.
- Hej, jest tu ktoś
żywy? – usłyszałem. – Nie włączaliśmy latarek, bo w okolicy są jeszcze umarli.
Pamiętam, że po prostu
skuliłem się i zacząłem bezgłośnie płakać. Żołnierze, którzy mnie znaleźli byli
jednymi z ostatnich, którzy ostali się w Edenie. Bazie wojskowej. Bezpiecznym
miejscu. Powiedziałem im później, że mój towarzysz został ugryziony, więc
musiałem go zastrzelić. To było łatwe do zrozumienia. Jeszcze tego samego dnia,
zabrano mnie do bazy. Okazało się, że miejsce wskazane na kamieniu nie było
pomyłką. Wojskowi bali się ataku różnej maści złodziei i szumowin. Później się
dowiedziałem, że tamta polana pełna była ukrytych, bezprzewodowych kamer. Gdy
tylko zobaczyli, że żyjemy i jest nas jedynie dwóch, natychmiast wysłali ekipę.
Nikt już później nie siedział przy kamerach, nie było potrzeby. Następnego
dnia, już w Edenie znalazłem kasetę z nagraną zbrodnią i zniszczyłem ją.
Niektórzy do tego dnia zastanawiają się kto to zrobił.
Wiem, mam wiele na
sumieniu. Nie tylko strach przed jutrem spędza mi sen z powiek. Jeszcze do tego
wrócę, obiecuję. Chcę jeszcze tylko wspomnieć o innym ważnym dniu:
Eden
7 grudnia 2024 roku.
Stary Generał
Kostrzewski, który dowodził całą bazą wezwał mnie do siebie. Byłem trochę
zdenerwowany. Do tej pory nie wzywał mnie na prywatne audiencje. Robiłem swoje
pomagając i wyjeżdżając z Łowcami po potrzebne rzeczy do miasta. Wszedłem do
pokoju ( w którym teraz notabene siedzę ) Starszy mężczyzna miał na sobie jak
zwykle zielony mundur. Bez żadnych odznaczeń, bo jak twierdził stare wojny nie
miały już znaczenia. Pamiętam, że miał bujne, siwe wąsy. Wyglądał niemalże jak
Sarmata ze starych rycin. Brakowało mu jedynie szabli, żupanu i kontusza.
- Witam panie generale
– odezwałem się niepewnie. – Wzywał mnie pan?
- Zgadza się. Siadaj –
wskazał na krzesło, po czym rozkaszlał się. – Jak już zapewne wiesz nie jest ze
mną najlepiej. Umieram.
Powiedział to takim
tonem, jakby stwierdzał, że jutro musi wyjechać w interesach.
- Przykro mi to słyszeć
– odparłem zgodnie z prawdą, bo zdążyłem polubić starszego człowieka. Sprawnie
tu wszystkim zarządzał. Miał ciężki przypadek raka płuc, więc niestety nie dało
się już nic dla niego zrobić.
- Muszę ci coś pokazać
– powiedział ignorując moje słowa. – Choć ze mną.
Byłem ciekaw co też
takiego staruszek ma mi do pokazania. Szliśmy i szliśmy klatka schodową coraz
niżej, aż zeszliśmy do piwnic. Wstęp był tutaj absolutnie zabroniony. Jedynie
kluczowy personel. Szkoda tylko, że w tenże personel wliczał się jedynie
generał, gdyż wszyscy między nim a szeregowymi i kapralami zostali wybici.
W każdym razie,
zatrzymaliśmy się przed grubymi, wzmocnionymi drzwiami. Generał dał znak
strażnikowi, a ten zasalutował i nas zostawił.
- Pomóż mi – sapnął
generał mocując się z mechanizmem otwierającym drzwi.
Trochę to trwało ale w
końcu udało się nam przekręcić wszystkie zawory i odblokować zamki. Weszliśmy
do pomieszczenia a to, co zobaczyłem w środku, sprawiło, że przez moment byłem
pewien, że zwariowałem.
Na środku pomieszczenia
leżało…coś. Nie wiem nawet jak to nazwać. Wielkie cielsko wyglądało jak
skrzyżowanie ślimaka z ośmiornicą. Nie miało żadnego wyraźnego kształtu. Nie
potrafiłem stwierdzić, gdzie to to miało oczy albo otwór gębowy. Jedyne co
miało dla mnie jakikolwiek sens, to szary szlam, którym pokryte było ciało
stwora.
Wiem, to zupełnie nie ma
sensu. Naprawdę nie mam już pojęcia z czym mamy do czynienia. To coś, nigdy nie
było i nie mogło być człowiekiem. Czym w takim razie jest? Kosmitą? Demonem?
Demonicznym kosmitą? Spytałem o to generała ale on jedynie wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
Chłopcy znaleźli to w czasie jednego
patrolu. Już nie żyło ale i tak paru porządnie się poparzyło dotykając tego
szlamu.
Przerwał na dłuższą
chwile, po czym oznajmił:
- To jest największa
tajemnica, którą tutaj mamy. Moim ostatnim rozkazem jest spalenie tego potwora.
Skinąłem jedynie głową,
znów czując uczucie nierealności.
- Ludzie są zgodni, a
ja się z nimi zgadzam. Ty będziesz tutaj rządził po moim odejściu.
- Ja? – spytałem z
paniką w głosie. – Ja nie mogę, ja się nie nadaję.
- Przeżyłeś najwięcej
ze wszystkich. Udało ci się przeżyć zarówno w ukryciu jak i w drodze, nie znam
nikogo kto miałby lepsze referencje. – Pozwolił sobie na lekki żart. Szkoda, że
znał jedynie jasną stronę mojego CV. Wiedziałem jednak, że w jego słowach kryła
się nieubłagana logika. Zdążyłem poznać tych ludzi. Wojskowi stanowili tu
mniejszość. Większość to cywile. Szkoda, że nikt wcześniej nie wpadł na pomysł,
że zwykłych ludzi też da się wyszkolić, nie stracilibyśmy tak wiele wojskowego
personelu.
- Zgoda - powiedziałem
w końcu, czując że biorę na barki ciężki ciężar.
Teraz bowiem nie liczy się już tylko czego ja
chcę, teraz muszę patrzeć na dobro wszystkich i w imię tego dobra trzeba się
zająć paroma sprawami.
Po pierwsze, jakim
cudem ten czubek Marek wiedział ‘’co było w piwnicy.’’ Zgodnie z zaleceniami
generała spaliłem to monstrum i nikomu o tym nie mówiłem. Pozostawała jeszcze
kwestia mojego sumienia. Sumienia, które zaczęło mnie dręczyć w sposób, który
zaskoczył nawet mnie – wytrawnego survivalistę. Po to właśnie stworzyłem ten
pamiętnik, dziennik czy jak to nazwać. Wróciłem do niego, bo miałem nadzieję,
liczyłem, że wyznanie moich win chociażby na papierze uciszy choć niektóre z
moich demonów. Niestety, wygląda na to, że się myliłem.
Eden
22 grudnia 2024 roku.
01:13
Nie mogę spać, jest
coraz gorzej. Piotr zwykle trzymał się na uboczu ale teraz jest tutaj i dręczy
mnie.
- Myślałeś, że tak po
prostu odejdę? – pyta się mnie, gdy zasypiam.
– Że tak po prostu Ci odpuszczę? Że wybaczę Ci to, że mnie zabiłeś!! –
wrzeszczy na mnie.
Wiem, że gadanie z nim
nie ma sensu ale coraz trudniej mi go ignorować. Jest tutaj nawet, gdy piszę.
- I co tam skrobiesz
co? Mówiłem, że to nic nie da.
Coraz trudniej. Wiem.
Zabiłem Piotra Gniewolskiego vel Gniewnego. Jest martwy ale mimo to wciąż go
widzę, wciąż jest ze mną. To trochę jak w tym filmie ‘’Piękny Umysł.’’
Pamiętam, że John Nash pokonał swoje zwidy ignorując je. Ciężko jednak
ignorować kogoś kto wrzeszczy ci w twarz.
Zabawne jak wiele
filmów i książek przypomina moje życie. W zasadzie, chyba trafiły mi się te
najgorsze. Pamiętam, że jeszcze przed 2012 było I Am Legend. Do tego jeszcze
cała masa innych filmów o żywych trupach. Był nawet kiedyś jakiś popularny
serial w tej tematyce ale nie pamiętam jak się nazywał, oglądałem tylko parę
odcinków. Nie ważne. Liczy się to, że oglądałem je, śmiałem się i bawiłem, tak
jak inni. W życiu bym nie przypuszczał, że to właśnie te filmy będą dobrymi
odnośnikami do mojego życia. Cóż, można to chyba przynajmniej uznać za dowód
potwierdzający tezę, że nie ma już takiej rzeczy której by człowiek nie
wymyślił. Teoretycznie powinno to oznaczać, że na wszystko jesteśmy gotowi. Ale
tego z pewnością nie można powiedzieć.
Nadchodzi koniec. Czuję
to. Tak samo mój jak i reszty ludzi. Gniewy choć na chwilę się zamknął. Stoi
teraz tylko w kącie pokoju i z uśmiechem kiwa głową. Mam dość, jestem zmęczony.
Tak bardzo zmęczony. Nie wiem czy coś jeszcze napiszę.
Eden
24 grudnia 2024 roku.
22:13
Wigilia. A w zasadzie
już po. Tym razem nie było jednak choinki i prezentów. Opłatki udało się jakoś
wyprodukować ale to praktycznie wszystko co zostało ze świąt. To i jeszcze,
noworoczne postanowienia i podniosłe mowy.
Zebraliśmy się wszyscy
w mesie. Gdy w końcu ludzie się uciszyli stanąłem na krześle i przemówiłem:
Słuchajcie ludzie, mam
coś do powiedzenia. Przede wszystkim chciałem powiedzieć, że w tych nie
najweselszych czasach cieszę się, że przyszło mi spędzać czas z wami.
- Cholera! – zakląłem
po cichu. Nie jestem w tym najlepszy. Możliwe nawet, że zarumieniłem się bo z
tłumu dobiegł mnie jakiś dziewczęcy śmiech. Postanowiłem nie zwracać na to
uwagi i kontynuować:
Po prostu cieszę się,
że tu jesteśmy. Dziś jest wigilia, i mimo że wielu z nas miało już tego święta
dość, więcej, wielu miało je gdzieś jeszcze przed Błyskiem, to jedno sobie
obiecałem: Będziemy mieć wigilię! Będziemy ją mieć, będziemy się cieszyć jak
głupi i łamać opłatkiem, nawet jeśli to głupie, nawet jeśli tamtych trzech,
wielkich skurwysynów za murami wciąż się na nas gapi. I pozwólcie, że oprócz
życzeń powiem wam coś jeszcze. Cieszę się, że żyję, cieszę się i mimo wszystko
nie chcę umierać. Będę walczył o życie, bo tak trzeba. Wielu z was pytało się
mnie, dlaczego. Co mi dodawało sił jak siedziałem sam w pustym domu albo jak
wędrowałem przez zniszczony świat? Powiem wam. Już dawno sobie obiecałem, dawno
temu się zawziąłem, że nie poddam się i nie umrę! Taki durny kaprys. Skoro
świat może wypiąć się na nas i nasze plany, skoro pluje i szcza nam otwarcie na
gęby, to ja mu nie pozostanę dłużny! Nie możemy się poddawać. Wcale nie
jesteśmy pierwszymi ludźmi w historii, którzy znaleźli się w beznadziejnej sytuacji.
Częścią naszej natury jest ciągła walka. Nie zapominajmy o tym. Jeśli ktoś jednak w to wątpi, to pamiętajmy o
tym co stoi za zwątpieniem. Cierpienie! Jest go tyle wokoło, że czasem o nim
zapominamy. Znałem kiedyś kogoś kto cierpiał i zwątpił.
Zawahałem się. Serce
waliło mi jak młot. Ludzie byli we mnie wpatrzeni w nabożnej ciszy. Szanowali
mnie czułem to, jest jednak coś ważniejszego niż szacunek.
Moim noworocznym
postanowieniem jest szczerość. Szczerość w stosunku do was i do siebie. I
wprowadzam to w tym momencie. Wielu z was słyszało zapewne o człowieku z który
był ze mną, gdy znaleźli nas żołnierze. Powiedziałem, że został pogryziony
dlatego go zastrzeliłem…To było kłamstwo! Zamordowałem go!
Zobaczyłem poruszenie
wśród ludzi. Wiele spojrzeń stało się wrogich.
Zamordowałem go, bo
zwątpił i siał to zwątpienie we mnie. Czy żałuję tego co zrobiłem? Tak, nie ma
dnia bym tego nie żałował. Tak samo żałuję, że zniszczyłem taśmy z nagraniami
następnego dnia, kiedy pojawiłem się tu u was.
- Ciekawe co jeszcze
masz na sumieniu? Może kogoś z naszych – odezwał się ktoś z tłumu i wiele
głosów przyznało mu rację.
Obiecuję wam, że nie. Nigdy
więcej nie podniosę ręki na nikogo żywego. To, razem ze szczerością jest moim
postanowieniem. Obiecuję wam również, że koniec z zamykaniem się w pokoju i
unikaniem ludzi. Skończyłem z tym! Jeśli nie mogę uciszyć własnego sumienia,
nauczę się z nim żyć. Może tak po prostu trzeba. Może to jest kara na którą
zasługuję. Może to jest właśnie to, co odróżnia mnie od tego gówna za naszymi
murami!
Zakończyłem krzykiem,
mając nadzieję, że niczym w podniosłym filmie, cała sala zawtóruje mi radosnym
rykiem. Nic takiego jednak się nie stało. Po chwili ciszy parę osób zaczęło
jedynie klaskać. To mi jednak wystarczyło.
- Cieszcie się, jedzcie
i pijcie. Nic nam nie ma prawa tego dzisiaj odebrać. Jest jeszcze jedna sprawa
którą muszę załatwić. Mój pokój od teraz stoi otworem. Ktoś chce mi podać rękę
lub napluć w twarz to zapraszam.
Tymi słowami skończyłem
po czym opuściłem mesę. Gdy wychodziłem, zauważyłem opierającego się o próg
Piotra. Kręcił głową ale tym razem bez zwyczajowego złośliwego uśmieszku. Czy
mi się wydaje czy w jego wzroku widziałem nawet nutkę podziwu? Może to tylko
pobożne życzenie? No cóż mam nadzieję, że pożyję wystarczająco długo by się
tego dowiedzieć.
To już mój ostatni
wpis. To właśnie to jest sprawa o której mówiłem w mesie. Chciałem oficjalnie
zakończyć te zapiski. Myślałem, że nic ciekawego mnie już dziś nie spotka, a
jednak. Gdy otworzyłem drzwi od razu rzuciła mi się w oczy kartka leżąca na
moim biurku. Wziąłem ją do ręki i odczytałem:
Trzy
twarze piekielne wiszą nad Ziemią
Nikt
ich nie widzi, a one się śmieją
Ku
śmierci idą ludzie kolumnami
Ten,
który się poświęcił, nie jest między nami.
Piękne, odręczne pismo.
Pod nim zaś symbol czaszki z płonącymi skrzydłami. Dobrze wiem co to znaczy.
Mam tu jeszcze wiele do zrobienia. Nie będę jednak tracił już czasu na
kronikarstwo. W końcu złożyłem obietnicę. A poza tym nie mogę już myśleć tylko
o sobie prawda? Tak więc raz jeszcze raz żegnam się drogi, nieistniejący
czytelniku. Żyj zdrów i tym razem pozwolę sobie życzyć wesołych świąt oraz
życia bez strachu. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało.
Koniec
części drugiej
Wciągnęło mnie. Będzie część trzecia?
OdpowiedzUsuńZ całą pewnością tak. Zapewne nie w najbliższej przyszłości ale 3-jka jest zdecydowanie w moich planach.
OdpowiedzUsuń